Trzeba było od razu pozbyć się esbeków

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Piotr Śmiłowicz
Wywiad zamieszczony w "Rzeczpospolitej" 12 października 2006 roku

 

Zbigniew Romaszewski o inwigilacji prawicy

Wobec tych, którzy musieli o wszystkim wiedzieć - prezydenta, premiera, ministra spraw wewnętrznych, szefa UOP - powinny zostać wyciągnięte konsekwencje polityczne - mówi w rozmowie z "Rz" senator PiS Zbigniew Romaszewski. Prawdopodobnie dziś zostaną odtajnione kolejne dokumenty z szafy Lesiaka.
Zbigniew Romaszewski, senator PiS, w rządzie Jana Olszewskiego przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji

Piotr Śmiłowicz: Panie senatorze, czy to było możliwe, by w demokratycznej Polsce służby specjalne Inwigilowały opozycję?

Zbigniew Romaszewski: Dla mnie było to niestety nie tylko możliwe, ale i nieuniknione. Jeżeli weryfikacja służb specjalnych przebiegała tak, jak przebiegała - służby wojskowe w ogóle nie zostały ruszone, a Służba Bezpieczeństwa zmieniona w UOP zachowała 70 - 80 procent starych funkcjonariuszy, musiało się tak stać. 10 czy 20 procent nowych ludzi nie było w stanie zmienić tej instytucji. Na pewno było tak, że także część funkcjonariuszy SB miała dość PRL i chciała działać w warunkach państwa demokratycznego. Istniała jednak pewna tradycja działania tej instytucji. Gdy nowo przyjęte szczeniaki nie potrafiły rozwiązać pewnych problemów, sięgano po stare wygi, które wiedziały, jak się to robiło w PRL. Stąd te metody, które niczym się nie różniły od peerelowskich.

P.Ś.: Czy można było jakoś temu zapobiec?

Z.R.: Oczywiście. Należało wprowadzić wtedy opcję zerową. Wyrzucić wszystkich esbeków, zatrudnić tylko nowych ludzi. Oczywiście taka służba nie byłaby od razu sprawna, nie dysponowałaby wszystkimi środkami. Nie zrobiono tego, więc zaczęło się to samo bagno, co przed 1989 rokiem. Tym bardziej że zaczęły się rozgrywki polityczne pomiędzy prezydentem, premierem, opozycją i służby mogły składać różne oferty.

P.Ś.: Czy jednak nie było tak, ze same służby by tego nie zrobiły? Czy inspiratorem tych działań nie był ośrodek polityczny? Najczęściej wskazywany jest przy tej okazji ośrodek prezydencki.

Z.R.: Jestem głęboko przekonany, że tak było. Uważam, że prezydent Lech Wałęsa pozbył się całego swojego dawnego otoczenia związanego z "Solidarnością", więc musiał skądś wziąć nowych ludzi. Ponieważ równocześnie przestała rządzić PZPR, cała agentura sowiecka straciła możliwości oddziaływania na życie społeczno-gospodarcze Polski. Z ochotą rzuciła się więc w pobliże Lecha Wałęsy, który właśnie dobierał sobie kadry. Dowodem niech będą zupełnie zdumiewające fakty, które wtedy miały miejsce.

P.Ś.: Jakie fakty?

Z.R.: Jan Parys, minister obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, ma jechać do Waszyngtonu na rozmowy z sekretarzem obrony USA Dickiem Cheneyem na temat wchodzenia Polski do NATO. Dwa tygodnie wcześniej, na początku kwietnia 1992 roku, odbywa się spotkanie Parysa z generalicją, podczas którego minister przestrzega generałów, że jego armia ma być apolityczna i on się nie zgadza, by generałowie spotykali się z politykami poza jego kontrolą. To wywołuje pandemonium w mediach. Ostatecznie Parys zostaje odsunięty, nie jedzie na spotkanie z Cheneyem, ale za to pan prezydent Lech Wałęsa wysuwa koncepcję NATO-bis, odsuwając starania o NATO. Przecież tego nie wymyślił sam Wałęsa. To musiała być ewidentna inspiracja sowieckich służb.

P.Ś.: Czy nie sądzi pan jednak, że minister Parys sam sobie zaszkodził? Nie musiał mówić tego publicznie i atakować urzędników prezydenta.

Z.R.: Gdyby dzisiejszy minister obrony Radosław Sikorski powiedział, że on sobie nie życzy spotkań z generałami za jego plecami, a armia ma być apolityczna, nie spotkałoby się to z potępieniem. Bo apolityczność armii to jest podstawowa zasada państwa demokratycznego.

P.Ś.: Czy dziś wobec inspiratorów tzw. inwigilacji prawicy powinno wyciągnąć się jakieś konsekwencje prawne lub polityczne?

Z.R.: Jeśli chodzi o konsekwencje prawne, będzie trudno postawić przed sądem kogokolwiek poza panem Lesiakiem. Minęło 13 lat większość zarzutów się przedawniła. Ale konsekwencje polityczne jeszcze można wyciągnąć.

P.Ś.: Wobec kogo?

Z.R.: Wobec tych, którzy musieli o wszystkim wiedzieć - prezydenta, premiera, ministra spraw wewnętrznych, szefa UOP. Coś tym ludziom się wtedy pokręciło w głowach. Gdy 4 czerwca 1993 roku zorganizowaliśmy demonstrację w rocznicę upadku rządu Jana Olszewskiego, minister Andrzej Milczanowski wysłał przeciw nam policję uzbrojoną po zęby i armatki wodne. I ci policjanci nie mogli ukryć zdumienia, że wysłano ich przeciw grupce spokojnych ludzi. Coś w tym wszystkim było nie w porządku. (przypis redakcji: W dniu 5 czerwca 1993 roku Senator Romaszewski wydał oświadczenie na temat tej demonstracji)

P.Ś.: Jakie konsekwencje polityczne mogą wchodzić w grę?

Z.R.: Moim zdaniem można mówić o Trybunale Stanu. Może się tym zająć Komisja Odpowiedzialności Konstytucyjnej lub można powołać jakąś nadzwyczajną komisję do tej sprawy. Na pewno trzeba postawić kropkę.