Nie dokończone dzieło

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawiał Jan Forowicz
Wywiad opublikowany w „Polsce Zbrojnej" w dniu 6 sierpnia 1992 roku

 

Od Redakcji: Poniższy tekst jest skrótem wywiadu zamieszczonego w „Rewersie” (Krosno – Przemyśl – Rzeszów – Tarnów) z dnia 14 sierpnia 1992 roku. Pełny tekst udzielonego wywiadu można znaleźć tutaj. W "Rewersie" wywiad nosił tytuł "Misja?".

Od Redakcji „Polski Zbrojnej”: "Życie, generalnie rzecz biorąc, reguluje bieg wydarzeń dając ludziom okazję do wyciągania wniosków i wprowadzania poprawek będących zawsze jednak rezultatem mniej czy bardziej bolesnych doświadczeń negatywnych" — tak najogólniej można by scharakteryzować pogląd senatora Zbigniewa Romaszewskiego (niezależny) na temat, czy z kryzysów politycznych ostatnich miesięcy można wyciągnąć jakieś pozytywne doświadczenia, pomocne w trakcie budowy demokracji w Polsce?
— Kwestię — mówił Z. Romaszewski — sformułowałbym odmiennie. Mnie inieresowałaby raczej odpowiedź na pytanie: "co należy robić w inny sposób, by przyszłość rysowała się lepiej”.

Jan Forowicz: Jest pan pesymistą?

Zbigniew Romaszewski: Nie! Po prostu patrzę na otaczającą nas rzeczywistość w kategoriach doskonalenia i obcuję z nią zatroskany o sensowne dokończenie podjętego dzieła. A pożądany finał polskich przemian nie rysuje się aż tak różowo, by popadać w samozadowolenie.
Trudno mówić o wartości uzyskanych doświadczeń, gdy wszystko co się dotychczas robiło i robić zamierza, było zgoła niezwykle, kryło w sobie tysiące zagadek.
Powiedzieliśmy sobie wiele lat temu: "Trzeba wyrzucić komunizm" i zrobiliśmy to, aczkolwiek dzieło nie jest dokończone. Każde następne przedsięwzięcie służące dokończeniu tego dzieła wymaga innych sposobów. Stare doświadczenia są już bezwartościowe.
Wracając zatem do naszych spraw najważniejszych, uważam, że najbardziej groźnym doświadczeniem negatywnym, być może specyficznie polskim, jest dziś politykierstwo, którego sceną stały się wysokie urzędy stołeczne, a w największym stopniu parlament — w nim zaś Sejm.

J.F.: Czy uważa pan to za naganne? Być może to "politykierstwo" jest elementem naturalnym, składnikiem pewnego instrumentarium, bez którego nie można prowadzić gry i zapewniać przewagi swoim racjom?

Z.R.: Politykierstwo nie ma żadnej pozytywnej kwalifikacji. Jest partactwem i wynaturzeniem. Jego ofiarami padają — wśród polityków — ci przede wszystkim, którzy sami je uprawiają. Kto inny bowiem zbiera plon czyjegoś politykierskiego amoku. Jest to przecież patologia, to bezustanne zmienianie haseł programowych, te sojusze zawierane i zrywane w zależności od niesłychanie doraźnych, nietrwałych koniunktur na 2—3 tygodnie. Świadczą one o braku jakiegokolwiek kręgosłupa, o pogardzie dla cenionej w Polsce pryncypialności oraz o bezwolnym zdaniu się na — ze tak powiem — "kompletne flukty" uczestnictwa w walce o władzę za wszelką cenę. W polityce nie ma miejsca na politykierstwo.

J.F.: Jakkolwiek na to spojrzeć, rzeczywiście, przyznać trzeba, że niekiedy interesy rywalizujących ugrupowań przysłaniają politykom cel nadrzędny. Kilka niedawnych decyzji Sejmu (dodajmy, że wcześniej zdarzało się to także Senatowi), podejmowano jakby tym wszystkim rządził kaprys zamiast solidnego rzemiosła prawodawczego, jaką pan widzi na to radę? Czy dałyby rezultat apele do prawodawców?

Z.R.: Potrzebujemy innej ordynacji wyborczej. Obowiązuje niedoskonała ustawa. Cóż to bowiem za system wyborczy, który w czterdziestomilionowym narodzie umożliwia wejście do Izby posłom wybranym 240 głosami!? Cóż warta ordynacja powodująca uzależnienie posłów od kierownictwa partii, a równocześnie — uwalniająca ich od konieczności zabiegania o stały kontakt z wyborcami?
Takie założenia systemu wyborczego prowadzą do pełnej alienacji partii ze społeczeństwa. Pośrednio alienuje się ze społeczeństwa cały parlament.

J.F.: Gdyby taki dryf trwał jeszcze przez jakiś czas, to mamy gotową katastrofę demokracji parlamentarnej. Wkrótce znajdą się tacy, którym w to graj. Natychmiast dojdą do wniosku, że pogorszenie społecznej oceny stylu pracy parlamentu oznacza sprzeciw wobec samej demokracji parlamentarnej. Zechcą więc narzucić Polsce autorytaryzm, który tu nie może być zaprowadzony, chyba że za cenę rzeki krwi.

Z.R.: Rozglądajmy się więc, za nową ordynacją wyborczą do Sejmu, która powinna dać narodowi organ ustawodawczy skuteczny, nie ignorujący woli wyborców. Musi to być ordynacja większościowa umożliwiająca wyłonienie najlepszego kandydata w okręgach jednomandatowych. Wreszcie uwolniłoby to Polskę od groźby syndromu: "kanapowe partie urządzają kanapowe wybory, a obywatele w geście protestu nie biorą udziału w takim widowisku".

J.F.: Ordynacja większościowa nie daje gwarancji osiągnięcia takiego celu. Konstytucjonaliści badający tego typu zagadnienia twierdzą, że nigdzie w świecie nie udało się napisać ordynacji ; wymuszającej ożywione i efektywne kontakty deputowanego z wyborcami. Sceptycznie ocenia się przydatność takiego narzędzia dyscyplinowania, jakim byłaby możliwość odwołania parlamentarzysty przez zawiedzionych nim wyborców... A wracając do wartości ordynacji większościowej, system ten obowiązuje w wyborach do Senatu i — jak widzimy — nie uchronił tej Izby przed rozdrobnieniem partyjnym?

Z.R.: Ale umożliwił senatorom, w odróżnieniu od posłów, zachowanie większej niezależności zapatrywań. Zwyciężywszy w okręgach jednomandatowych mają do tego warunki. W wielu wypadkach zajmują stanowisko bardzo niezależne wobec partii, chociaż generalnie identyfikują się z nimi przecież. Jak więc widać, większościowy system wyborczy odwraca sytuację tak dokuczliwą w Sejmie: to senatorowie reprezentują partię przed mieszkańcami województwa. Oni starają się o głosy dla swego ugrupowania politycznego. Aby to osiągnąć muszą się liczyć z wyborca.

J.F.: Czy radą na żałosne politykierstwo nie mogłoby być sprecyzowanie programów partyjnych, a następnie rozliczanie partii z dotrzymywania danych wyborcom przyrzeczeń?

Z.R.: Do podjęcia rozliczeń programowych na razie nie jesteśmy przygotowani. Jedyny skuteczny sposób to poszanowanie woli społeczeństwa przekazywanej parlamentowi poprzez posłów i senatorów. Zanim się nie zastosuje odpowiednich służących temu rozwiązań w systemie wyborczym, nadal liderzy będą rezydowali wyłącznie na ulicy Wiejskiej w Warszawie i nadal będą dodawali bądź odejmowali kluby koalicyjne jak żetony w kasynie.

J.F.: Jak więc brzmi recepta?

Z.R.: Uporządkować system prawa. Potrzebujemy przepisów dopasowanych do potrzeb demokracji, przy czym nie widzę potrzeby zbyt mozolnego wymyślania u nas rzeczy dobrze już na Zachodzie znanych. Należy uchwalić małą konstytucję, a zwłaszcza określić kompetencje prezydenta w zmienionym ustroju. Czym innym jest bowiem aktywna głowa państwa o dużych uprawnieniach wykonawczych, a czym innym prezydent zachowujący się spokojniej, prezydent nie narzucający się bezustannie, nie wysuwający się natrętnie na pierwsze miejsce, lecz odwrotnie — stymulujący pewne procesy tak, by były dziełem ogółu.
Potrzebujemy upoważnienia rządu do wydawania pewnych praw, by dzięki temu parlament, uwolniony od legislacyjnej bieżączki, mógł zająć się strategią i systemem prawa.
Po opracowaniu małej konstytucji, bo dużej chyba ten parlament już nie przygotuje, i po uchwaleniu nowej ordynacji powinny się odbyć nowe wybory na prezydenta, posłów i senatorów. Wybrani byliby ci, którzy demokratyczny porządek prawny, zamierzają akceptować i doskonalić zamiast ciągle go po maniacku rozwalać.