Rozmowy kontrolowane
wspomnienia Senatora Zbigniewa Romaszewskiego
Niektóre nasze interwencje dawało się załatwić przy użyciu telefonu. Chodzi przy tym o bardzo szczególne zastosowanie telefonu.
Wszystkie nasze telefony były na podsłuchu. Przy czym, podsłuchy te były umieszczane na zlecenie dość wysokich szczebli organów ścigania, myślę, że prowadziło je biuro śledcze MSW. W każdym razie - przekazując pewne informacje do podsłuchu - można było liczyć się z tym, że dotrą do władz wysokiego szczebla. Znane też były nasze związki z Radiem Wolna Europa i zachodnimi środowiskami opiniotwórczymi. Władze po "przechwyceniu" informacji o jakimś ewidentnym bezprawiu czasami same wolały sprawę zatuszować, niż żeby taka informacja wydostała się za granicę. Dwu - czy może trzykrotnie z tej drogi skorzystaliśmy.
Raz, kiedy pomagaliśmy grupie dzieci z piątej klasy szkoły podstawowej w Lublinie. Grupa chłopców w wieku 12-tu czy 13-tu lat w Lublinie dostała notatnik z wyrywanymi kartkami i zaczęła się nim bawić. Na wyrwanych kartkach pisali: "Precz z Komuną!, PRECZ Z PZPR!" i inne tego rodzaju hasła niechętne systemowi. Kartki następnie, jak leciało, wrzucali do skrzynek pocztowych w blokach, wobec tego trafiły również do skrzynek milicjantów i esbeków. Rozpętała się z tego powodu w Lublinie dzika awantura. Paniczna reakcja władz zakrawała na paranoję.
Otóż we wszystkich szkołach podstawowych Lublina urządzono dyktanda, na których dzieciom kazano pisać: "PZPR to przewodnia siła narodu" itp., z użyciem słów użytych w tych ulotkach. Następnie przeprowadzono ekspertyzy grafologiczne i ustalono sprawców. W toku postępowania chłopcy się oczywiście do wszystkiego przyznali.
Sprawę dzieci skierowano do Sądu Opiekuńczego, z możliwością pozbawienia rodziców ich praw rodzicielskich i umieszczenia chłopców w domu poprawczym. Wynik zależał już tylko od spolegliwości sędziego, który by tę sprawę prowadził. Sytuacja wyglądała po prostu przerażająco. Oczywiście przygotowaliśmy adwokatów, którzy mieli na tę sprawę pojechać i chłopców bronić, ale trzeba było próbować zrobić coś jeszcze.
Z ta myślą zadzwoniłem do Jacka Kuronia i mówię mu: "Jacek, te czerwone pająki już kompletnie powariowały, oni zaczynają dwunastoletnie dzieci sądzić za nielegalną działalność. To już jest coś nieprawdopodobnego." I tak przez parę minut porozmawialiśmy, wymieniając nie do końca parlamentarne komentarze, dotyczące władzy ludowej. Kilka dni później Zosia pojechała z ekipą adwokatów do sądu, ale na miejscu okazało się, że sprawa została zdjęta i na wokandę już nigdy nie powróciła.
Drugi raz posłużyliśmy się podsłuchiwanym telefonem w sprawie Zielonoświątkowców. Prowadzili oni kolportaż Pisma Świętego w języku rosyjskim na terenie Rosji. Bazę przerzutową mieli tutaj, w Polsce. I kiedy ktoś jechał do Rosji, to dawali mu do przekazania jeden egzemplarz, czasami dwa... Pismo Święte w Rosji było prawdziwym rarytasem, można było za nie uzyskać właściwie każdą cenę. Ateizacja w ZSRR postąpiła bowiem tak daleko, że ludzie właściwie nie wiedzieli, że Pismo Święte istnieje. Było absolutnym ewenementem, a oni je tam przemycali i za darmo rozdawali.
W pewnym momencie Zielonoświątkowców namierzono, przeprowadzono rewizję u jednego z pastorów i znaleziono dwa tysiące rosyjskojęzycznych egzemplarzy Pisma. Zrobiła się z tego wielka afera przemytnicza. I znowu rozmawiałem z Jackiem Kuroniem przez telefon, że zaistniała sytuacja, w której należy uruchomić wszystkie środowiska protestanckie na Zachodzie. Bo jest właściwie skandalem, żeby nie można było wwozić Pisma Świętego do Rosji. Aresztowanego pastora, którym się opiekowaliśmy, wypuszczono w przeciągu tygodnia, a sama sprawa została, że tak powiem, wtarta w ścianę. Była sprawa - nie ma sprawy.