Oficjalna strona senatora Zbigniewa Romaszewskiego
Lustracyjny sąd czy samosąd?
Artykuł zamieszczony w "Rzeczpospolitej" 26 stycznia 2007 roku
Szereg mitów i nieporozumień narosło wokół złożonej niedawno przez prezydenta nowelizacji ustawy "o ujawnianiu informacji w dokumentach organów bezpieczeństwa...", zwanej równie popularnie, co niesłusznie, ustawą lustracyjną. Ostatnio do niektórych z nich odwołał się Rafał Ziemkiewicz w celnym felietonie ("Rzeczpospolita", 25 stycznia 2007) opisującym dotychczasową praktykę lustracji. Złośliwa trafność felietonu przynosi chlubę autorowi, rysując niezwykle adekwatną karykaturę dotychczasowego procesu lustracyjnego. Problem jednak w tym, że stosunkowo łatwo zauważyć patologie dotychczasowego systemu lustracji (choć pewno nie każdy umiałby je tak zabawnie opisać), a znacznie trudniej stworzyć akt prawny, który by po 18 latach patologie ostatecznie usuwał. Warto tej sprawie poświęcić kilka spokojnych i nieuprzedzonych myśli.
Zobaczmy więc, dlaczego nowelizacja prezydencka naprawdę była niezbędna i w jaki sposób usiłuje usunąć lub choćby ograniczyć patologie występujące podczas realizacji dotychczasowej ustawy lustracyjnej.
Ustawę "o ujawnianiu informacji..." obciążają trzy poważne zarzuty.
Po pierwsze - była niewykonalna. Odpowiedzialne i rzetelne wydanie co najmniej 400 tysiącom podmiotów zaświadczeń o stanie zasobów archiwalnych na ich temat zajęłoby IPN 8 - 10 lat. Wymóg przedłożenia zaświadczenia przy obsadzaniu stanowisk w praktyce doprowadziłby do tego, że ogromną liczbę stanowisk zajmowaliby "pełniący obowiązki", oczekujący latami na wydanie stosownego zaświadczenia. Zaś w przypadku wyborów parlamentarnych i samorządowych proces wydawania zaświadczeń był po prostu niewyobrażalny.Liczba kandydatów (10 tys. w wyborach parlamentarnych i dwieście kilkadziesiąt tysięcy w wyborach samorządowych) w połączeniu z tym, że zaświadczenia wydane miałyby być w ciągu miesiąca, przesądzała o tym, że wszelkie ujawnianie odbywałoby się ex post, czyli dawno po herbacie.
Po drugie - ustawa nie była ustawą lustracyjną. Poza przekazywaniem opinii publicznej, najczęściej, jak wykazałem powyżej, spóźnionej informacji o tym, że istnieją dokumenty wskazujące na współpracę p. X z bezpieką - nie zawierała żadnych sankcji. Dodane w ostatniej chwili propozycje postulujące możliwość zwalniania z zajmowanego stanowiska byłych współpracowników bezpieki, niezależnie od wątpliwej konstytucyjności, byłyby nieefektywne. Takie decyzje byłyby bowiem bardzo trudne do obronienia w sądach pracy, do których znienacka przeniósłby się proces lustracyjny.
Po trzecie - mogą się pojawić przypadki niesłusznego pomówienia o współpracę całkiem niewinnych ludzi (choć oczywiście nie tak często, jakby to wynikało z dotychczasowego orzecznictwa lustracyjnego). Wtedy powstaje problem "udowodnienia, że nie jest się wielbłądem". Przewidziany "ustawą o ujawnianiu... " przez tryb postępowania cywilnego w sprawie sprostowania treści dokumentów praktycznie nie stwarzał obywatelowi możliwości obrony swojego dobrego imienia.
W postępowaniu cywilnym dwa podmioty, także obywatel i państwo, występują jako podmioty równouprawnione. Obie strony przedstawiają zgromadzone przez siebie argumenty oraz materiał dowodowy i na podstawie tego i tylko tego materiału zapada wyrok.
Obywatel dysponujący ograniczonymi możliwościami materialnymi i ograniczonym dostępem do informacji jako równoprawna strona wobec państwa dysponującego dziesiątkami prawników i archiwistów oraz nieograniczonym dostępem do archiwów.
Osobiście mam wątpliwości, czy taki tryb powinien być stosowany także w niektórych innych sprawach, na przykład dotyczących roszczeń alimentacyjnych lub sprawach tzw. samozatrudnionych z ich rzeczywistym pracodawcą (vide pracownicy kontra Biedronka), ale już z pewnością jest niedopuszczalny w sprawach dotyczących obrony czci. Między formalną a rzeczywistą równoprawnością stron procesowych może istnieć przepaść oddzielająca nas od sprawiedliwości. Aby tę przepaść zasypać, przynajmniej w procesach karnych, dano obywatelowi fory w postaci zasady domniemania niewinności.
Czym więc spowodowany jest opór wobec przekazywania spraw lustracyjnych powszechnemu sądownictwu karnemu? Przede wszystkim, mówiąc delikatnie, ograniczonym zaufaniem obywateli do sądów. Wbrew temu, co sądzą niektórzy, autorytet sadów nie pochodzi z ustawy, lecz z orzecznictwa pozostającego w zgodzie z powszechnym poczuciem sprawiedliwości.
Wszelkie odstępstwa od tej reguły, wynikające z realizowania zasady niezawisłości sędziowskiej, wymagają bardzo szczegółowego i przekonującego uzasadnienia. Fakt, że pośród prawie pięćdziesięciu spraw o morderstwa sądowe z lat stalinowskich Komisja Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu mogła wszcząć tylko jedno śledztwo, bo w pozostałych odpowiedzialnym za nie sędziom i prokuratorom w stanie spoczynku nie uchylono immunitetu, świadczy o tym, że interesy korporacyjne sędziów i prokuratorów biorą górę nad interesem publicznym.
Tylko że taką sytuację należy starać się zmienić. Nie zaś godzić się z istniejącym stanem rzeczy i wymijać sąd w kierunku samosądu.
Drugi problem to fakt, że logika postępowania karnego i powszechnie stosowana logika ustalania prawdy to dwie zupełnie inne logiki. Jest to skomplikowany problem i wcale się nie dziwię, że w uproszczonym z konieczności medialnym przekazie dla opinii publicznej trudno to czasem wyjaśnić. Ustalanie prawdy jest długim procesem badawczym, wcale nie zawsze uwieńczonym sukcesem.
Często musimy uznać, że ustalenie prawdy nie jest możliwe. Sąd lustracyjny musi jednak wydać wyrok i wydaje go na zasadzie domniemania niewinności. Oświadczenie lustracyjne jest bądź prawdziwe, bądź nieprawdziwe. Uznanie oświadczenia lustracyjnego za prawdziwe wcale nie oznacza więc, że lustrowany napisał prawdę, i wcale nie stanowi świadectwa moralności, a oznacza jedynie, że na podstawie przedstawionych dowodów, z uwzględnieniem zasady domniemania niewinności, sąd nie mógł uznać, iż kłamstwo na pewno zostało popełnione. Takie rozumienie wyroku sądu lustracyjnego likwiduje przynajmniej część kontrowersji.
Osobną kwestią jest całkowicie rozbieżny stosunek sędziów i historyków do wiarygodności archiwów IPN. W wypadku procesów lustracyjnych sądy zdecydowanie zbyt często korzystają z wiedzy zaczerpniętej z "Gazety Wyborczej" i zeznań świadków ubeków. W tych warunkach archiwalia IPN uznawane są za bezwartościowe, a co najmniej bardzo wątpliwe. Historycy IPN, którzy wiedzą na temat tych archiwów bardzo dużo i są od tego specjalistami, najczęściej, pamiętając o krytycznej analizie źródeł, wierzą swoim archiwom. W tym sporze prawda wcale nie leży pośrodku. Esbekom można bowiem zarzucić niegodziwość, ale nie sposób traktować ich jak idiotów.
Rozsądnym wydaje się przyjąć, że archiwa służb specjalnych były budowane z myślą o gromadzeniu informacji prawdziwych, a jeśli docierała tam nieprawda, to była ona przypadkowym produktem niedoskonałości ludzkiej (błąd, lenistwo, również chciwość i ambicja, ale te były poddawane twardej kontroli i rygorowi służby zmilitaryzowanej). Oznacza to także, że akta te nie stanowią prawdy objawionej i zawarte w nich informacje muszą być poddane weryfikacji.
I temu właśnie wychodzi naprzeciw projekt prezydencki, który przywraca obowiązek składania przez osoby publiczne oświadczeń lustracyjnych. Katalog tych osób jest wielokrotnie szerszy od kręgu, o którym mówi stara ustawa lustracyjna, a nawet nieco rozszerzony w porównaniu z odpowiednim katalogiem osób zobowiązanych do składania zaświadczeń w ustawie "o ujawnianiu...".
Zaletą takiego podejścia jest to, że oświadczenie złożone jest pod sankcją pozbawienia stanowiska i 10-letniego zakazu pełnienia funkcji publicznych i może oczekiwać na weryfikację. Czas tego oczekiwania, oczywiście w miarę możności jak najkrótszy, jest uzależniony od powagi pełnionego stanowiska i możliwości przerobowych IPN. Idea ta niczym nie odbiega od idei samorozliczania się obywateli z podatku od osób fizycznych (PIT).
Tak złożone oświadczenia, zgodnie z projektem prezydenckim, mają być weryfikowane przez pion lustracyjny IPN, a powstałe wątpliwości mają być kierowane przez prokuratorów tego pionu do sądów okręgowych w miejscu zamieszkania osoby lustrowanej.
Dalsze postępowanie lustracyjne podlega ogromnym zmianom w stosunku do ustawy z 1997 r.
A więc:
- Rozprawy lustracyjne oraz przedłożony materiał dowodowy są jawne i w ten sposób zostaje przywrócony stan normalności, w którym orzecznictwo sądów poddane jest kontroli opinii publicznej. Dotychczasowa praktyka utajniania rozpraw lustracyjnych doprowadziła do kompromitacji postępowania lustracyjnego, do dezinformacji opinii publicznej i do krzywdy wyrządzonej przez media tak wyjątkowej postaci, jaką jest sędzia Nizieński. Zarówno sąd, jak i rzecznik dochowywali tajemnicy rozprawy toczącej się za zamkniętymi drzwiami, natomiast osoby oskarżane oraz ich obrońcy bez żadnych zahamowań przekazywali swoją, korzystną dla nich, wersję zdarzeń. I tylko ta docierała do opinii publicznej. To chyba najważniejsza z postulowanych zmian.
- Prawo kasacji otrzymują jedynie minister sprawiedliwości i na wniosek oskarżonego rzecznik praw obywatelskich. W ten sposób zahamowany zostaje proceder wielokrotnego krążenia spraw lustracyjnych przez trzy instancje, pozwalający wydłużać je niemal w nieskończoność.
- W wypadku pojawienia się nowych dowodów (akt jest w końcu 70 km) wprowadzono możliwość wznowienia postępowania na niekorzyść osoby lustrowanej w ciągu 10 lat.
- W ustawie wprowadzono przepisy mające zniechęcić funkcjonariuszy SB do nonszalancji, z jaką składali fałszywe zeznania. Wiąże się to z jednej strony z zaostrzeniem odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Z drugiej strony niszczenie i fałszowanie akt uznane zostało za zbrodnię komunistyczną podlegającą przedawnieniu dopiero po roku 2020.
Jest rzeczą zastanawiającą, że dotychczas osoby poddane postępowaniu lustracyjnemu miały pretensje do rzecznika, sądu, mediów, nie zdarzył się jednak nigdy przypadek, by osoba taka wystąpiła z powództwem cywilnym przeciwko funkcjonariuszom SB, którzy, jak sami przyznali, tworzyli zniesławiające ją dokumenty. Ciekawe, czy pani Niezabitowska skorzysta z takiej możliwości.
To chyba wszystko, co daje się uregulować ustawowo, reszta jest w rękach ludzi. Mam nadzieję, że niedawno przyjęta ustawa o centrum szkolenia kadr wymiaru sprawiedliwości pozwoli ministrowi sprawiedliwości na przygotowanie kadry prokuratorskiej i sędziowskiej zdolnej podołać temu bardzo trudnemu zadaniu. Spotkania historyków IPN, prokuratorów i sędziów przyczynią się do lepszego zrozumienia i zmniejszenia istniejących rozbieżności w ocenie wiarygodności archiwów.
Muszę dodać, że nie rozumiem ogólnikowych zarzutów stawianych ustawie prezydenckiej, która rzekomo tępi ostrze przyjętej już ustawy "o ujawnianiu..." i ogranicza dostęp do akt. Nic takiego nie zachodzi.
Ustawa prezydencka jednoznacznie zobowiązuje IPN do sporządzenia list funkcjonariuszy i pracowników służb, list współpracowników z podziałem na precyzyjnie określone kategorie, a także list osób pokrzywdzonych.
Swoje akta może obejrzeć każdy. Ustawa zezwala także na dostęp do akt i naukowcom, i dziennikarzom.
Podobnie nie rozumiem pomysłów proponujących odsunięcie wejścia w życie ustawy prezydenckiej.
Nie wiem, czy to kompletne niezrozumienie mechanizmów organizacyjnych, czy kolejna próba blokowania realnego procesu lustracyjnego, z jakimi mamy do czynienia już 17 lat.
Zbigniew Romaszewski