Oficjalna strona senatora Zbigniewa Romaszewskiego
Chcę całkiem innego prawa
Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Małgorzata Subotić
Wywiad zamieszczony w "Rzeczpospolitej" 10 listopada 2006 roku
Małgorzata Subotić: Czy chce pan, aby prezydent zawetował nową ustawę lustracyjną?
Zbigniew Romaszewski: Nie chcę. Dużo prostszym i lepszym rozwiązaniem jest niepodpisywanie tej ustawy, niż wchodzenie w "korkociąg" nowelizacji, które nie wiadomo, jak się zakończą. Chcę, aby z inicjatywy prezydenckiej parlament szybko przygotował nową ustawę. Mogłaby powstać w ciągu dwóch - trzech miesięcy. Wszystkie instytucje zajmujące się lustracją są gotowe, różne drogi nowelizacji przepisów zostały przedyskutowane, poddane publicznej debacie. Musimy doprecyzować, czy ma to być ustawa lustracyjna, ustawa o jawności czy może ustawa clearingowa.
M.S.: Chyba jest pan nadmiernym optymistą. W sprawach lustracji nic w Polsce nie idzie szybko. Pierwszą ustawę uchwalono osiem lat po przełomie. I dopiero teraz, po upływie kolejnych ośmiu lat, udało się przeprowadzić gruntowną zmianę tamtych przepisów.
Z.R.: Rzeczywiście, dopiero w 1998 roku ustawa weszła w życie. Ale potem była kilkakrotnie nowelizowana, zawsze w złym kierunku. Np. wprowadzenie faktycznej tajności rozpraw. To urąga zasadom wymiaru sprawiedliwości. Zarówno sąd, który postanowienie wydawał, jak i rzecznik interesu publicznego byli pozbawieni kontaktu z opinią publiczną. Natomiast osoba podejrzewana o kłamstwo lustracyjne takich zahamowań nie miała. Dlatego rodził się zupełnie fantastyczny obraz postępowania lustracyjnego. Na przykład w sprawie "Świętego", czyli Mariana Jurczyka. Sąd Najwyższy go uniewinnił, choć sąd lustracyjny czterokrotnie orzekł, że jest winien kłamstwa lustracyjnego. Wszystko odbywało się przy drzwiach zamkniętych. Opinia publiczna nie usłyszała ani argumentów sądu, ani rzecznika. Z kolei w sposób wzorcowy przeprowadzono proces Zyty Gilowskiej.
M.S.: Chce pan utrzymania sądu lustracyjnego?
Z.R.: Tak. I to jest chyba główna różnica w poglądach między prezydentem a mną. Sądzę, że procedura lustracyjna musi być poddana kontroli sądowej.
M.S.: Nikt sądowej kontroli nie wyklucza. Taki przepis jest w ustawie, nad której losem zastanawia się prezydent.
Z.R.: Nie róbmy sobie żartów. Jest to przepis umożliwiający proces w sądzie cywilnym w postępowaniu o uznanie fałszywości dokumentu. Taka możliwość zawsze była. Ale jakoś do tej pory nikt z niej nie korzystał. To jest żmudna droga, niedająca możliwości przedstawienia swoich argumentów. Wykazanie, że dokument jest fałszywy albo że sytuacja wyglądała inaczej, jest bardzo trudne. A poza tym przed sądem cywilnym nie rozważa się motywów podjęcia współpracy. Sąd cywilny dostrzeże, że ktoś podpisał zobowiązanie do współpracy i że dokument jest prawdziwy, ale nie obchodzi go, z jakich powodów to zrobił.
M.S.: Jeśli miałby być utrzymany sąd lustracyjny, to i rzecznik interesu publicznego.
Z.R.: IPN ma tylu prokuratorów, że można zrezygnować z rzecznika. Ale personel tego urzędu mógłby pomagać prokuratorom Instytutu. Dotychczasowa ustawa miała jeszcze jeden mankament. Nie było możliwości wznowienia postępowania lustracyjnego. To absurd.
M.S.: Absurd?
Z.R.: Odnajdują się nowe dokumenty, a przepisy nie pozwalały na wznowienie postępowania.
M.S.: A może jednak prezydent powinien zaryzykować i podpisać tę nowelizację?
Z.R.: Ale ta ustawa jest niewykonalna. Zaświadczenia lustracyjne musi przedstawiać zbyt szeroki krąg osób - około 400 tys. Gdyby po jej wejściu w życie rozwiązano parlament, nastąpiłby totalny krach ustrojowy.
M.S.: Chyba pan przesadza.
Z.R.: Ta ustawa nie pozwoliłaby na przeprowadzenie wyborów. Kandydat na parlamentarzystę nie może się zarejestrować bez złożenia zaświadczenia. A na całą procedurę wyborczą po rozwiązaniu Sejmu jest tylko 45 dni. Niedopuszczalne jest też zniesienie statusu pokrzywdzonego. To niemoralny pomysł, aby do jednego worka wrzucić ofiary i katów.
M.S.: Z zaświadczenia IPN ma wynikać, kto był katem, a kto ofiarą.
Z.R.: Tyle że to nie jest pewne. Wiadomo będzie tylko, jakie są materiały. Nie podoba mi się również nadmierny dostęp do akt SB dotyczących kwestii prywatnych. Ludzie poddani w latach PRL bezprawnym działaniom służb teraz będą karani ujawnieniem ich życia prywatnego.
M.S.: Jeśli ktoś chce być politykiem, musi się z tym liczyć.
Z.R.: Zawsze tak uważałem. Ale to, co myślałem o przyjaciołach trzydzieści lat temu i jaką wtedy miałem kochankę, to naprawdę są informacje z punktu widzenia wiedzy publicznej zbyteczne. Każda osoba powinna mieć możliwość zastrzeżenia danych, na których ujawnienie się nie zgadza.
M.S.: Czy ujawniać np. materiały z podsłuchów Adama Michnika?
Z.R.: W części dotyczącej działalności publicznej oczywiście, że tak.
M.S.: A upubliczniać pamiętniki pana córki Agnieszki, które SB zarekwirowała w 1986 roku?
Z.R.: Z jakiej racji? Ona miała wtedy 14 lat i nie prowadziła działalności publicznej. To byłoby chamskie naruszanie zasad prywatności.
M.S.: Ustawę przygotowywały "młode wilki" z PiS, a znani opozycjoniści ją negują. A może to jest tak, że ujawniła się walka pokoleń?
Z.R.: Można tak powiedzieć. Bo gdyby ta ustawa weszła w życie, przez dwa lata można byłoby jeszcze składać oświadczenie, że wystąpiło się z wnioskiem o zaświadczenie. I po tych dwóch latach można byłoby się spodziewać, że IPN w ogóle nie wywiąże się z obowiązku wydawania zaświadczeń. Wtedy funkcje publiczne mogłyby pełnić tylko osoby urodzone po 1972 roku. Oczywiście żartuję, ale byłaby to bardzo radykalna metoda wymiany pokoleniowej.