Kolumbowy Błąd
w obronie lewicy
Artykuł z kwietnia 1991 roku
Dwie rzeczywistości
Przebywając w Parlamencie lub oglądając programy telewizyjne czy też przeglądając gazety, tygodniki uczestniczę w jednej rzeczywistości. Rzeczywistości trudnych i niezbędnych przemian, które odbywają się powoli krok po kroku, ale we właściwym kierunku. Problemy, które się pojawią i wywołują powszechną dyskusję, bo problemy rzekłbym bądź matafizyczne – życia, własności, prawa bądź przyziemne personalne, w których interesy poszczególnych grup lub osób są widoczne gołym okiem, natomiast interes publiczny mniej.
Inna rzeczywistość to rzeczywistość, to rzeczywistość spotkań z wyborcami, bądź docierających da mnie z Biura Interwencji Senatu spraw, które napływają nieprzerwanym strumieniem, które w żaden sposób nie chcą uwzględniać pozytywnie zmieniającej się rzeczywistości pierwszej. Niedostatek coraz szerszej grupy ludności, pojawiająca się groźba bezrobocia całych miast i regionów, poczucie zagrożenia, niesprawiedliwości, beznadziejności, równocześnie zachowania irracjonalnej agresji, fala roszczeń – rzeczywistość druga.
Oczywiście można posłów i senatorów oderwać od elektoratu, związać z partiami przy pomocy proporcjonalnej ordynacji wyborczej, można również ograniczyć tryb skarg i zażaleń niewłaściwy w „państwie prawa”, ale obawiam się, że mimo to druga rzeczywistość pozostanie i że właśnie ona będzie decydowała o stanie państwa.
Na pewno istnieje rzeczywistość faktu i rzeczywistość uogólniona i nie są one ze sobą identyczne, tym niemniej mam poważne wątpliwości czy aby dziś rozbieżność tych dwóch rzeczywistości nie jest zbyt daleka i czy podobnie jak w ubiegłych latach nie zastępujemy tej siermiężnej rzeczywistości hasłami zawieszonymi w próżni, czy nie tworzymy na obecnym etapie innej równie próżnej neo-mowy. Inflacja, popiwek, prywatyzacja, reprywatyzacja, państwo prawa, konstytucja, reprezentacja narodu, demokracja, społeczna nauka Kościoła, chrześcijaństwo, liberalizm, naród, kapitalizm, wolny rynek, egalitaryzm, populizm, nomenklatura, dekomunizacja, polowanie na czarownice – to pewne wytrychy które otwierają drzwi do polityki. Żyją własnym życiem zastępując rzeczywistość, przy czym nie obowiązuje tu żadna konsekwencja i doskonale można sobie wyobrazić nomenklaturowego reprezentanta narodu, który swe liberalne przekonania łączy z głębokim przywiązaniem do społecznej nauki Kościoła. Nic dziwnego, przyzwyczajony, nie takie rzeczy już łączył.
Faktem jest, że bardzo często tonąc w powodzi jednostkowych zdarzeń, decyzji, nie mamy ani czasu ani możliwości rozeznać się, w którym miejscu naszej drogi reformy się znajdujemy i czy są to wszystko anomalia, które muszą zawsze występować, czy też są to istotnie zjawiska społeczne wskazujące na to, że idziemy nie tą drogą.
Bo też kapitalizm na który zdecydowaliśmy się ma różne oblicza.
Prywatna własność, wolny rynek, konkurencja, to rzecz na tym świecie dość powszechna i wcale nie oznaczająca koniecznie dobrobytu i efektywnej produkcji. To tylko my wyrwawszy się ze skansenu realnego socjalizmu, gotowi jesteśmy uwierzyć, że to panaceum szczęśliwości. A to tak wcale być nie musi, bo obok Europy Zachodniej, Stanów Zjednoczonych i Kanady jest Ameryka Południowa i Środkowa, obok Japonii jest Korea Południowa, znacznie mniej zachęcająca, są Indie, Afryka itd., itd..
Obok kapitalizmu demokratycznego istnieje kapitalizm korupcyjny, a to wcale nie to samo i jeśli będziemy się posiłkowali tylko tymi trzema drogowskazami, to dość łatwo zamiast w Europie możemy wylądować w Argentynie, Boliwii czy Meksyku, a więc w krajach, które trudno traktować jako wzorce stabilności politycznej i efektywności gospodarczej.
Prywatna własność, konkurencja, wolny rynek, to jak wykazały nasze smutne doświadczenia socjalizmu, a na pewno warunki konieczne rozwoju, ale wcale nie wystarczające. Zapewne jest wiele czynników, które zadecydowały o tym, że kapitalizm rozwinął się różnie w różnych krajach. Ja chciałbym zwrócić tutaj uwagę na dwa istotne w moim przekonaniu elementy, które w jakiś sposób determinują charakter kapitalizmu. Jeden to struktura społeczeństw demokratycznych, drugi to wzorce postępowania – etos.
O ile kraje kapitalizmu korupcyjnego cechuje bardzo silna stratyfikacja dochodów i bogactwo stosunkowo wąskiej grupy towarzyszy ubóstwo bądź wręcz nędza szerokich warstw społeczeństwa, o tyle demokracje kapitalistyczne zbudowane są na silnej, szerokiej klasie średniej, a obszary bogactwa i nędzy mają charakter marginalny.
Bardzo szczególne miejsce zajmuje tu Szwajcaria, w której rozbudowana klasa średnia doprowadziła do poważnego ograniczenia niezbędnych wydawało by się funkcji państwa, zastępując je samoświadomością i dyscypliną społeczną.
Wydaje się oczywistym, że o ile w pierwszym układzie realizującym interesy grupy demokracja ma słabe szanse powodzenia i ciągle przekracza się w systemy autokratyczne, o tyle w drugim przypadku interes stanowiącej większość klasy średniej zapewni demokracji trwałość nawet w krajach o tak burzliwej historii politycznej jak Włochy.
Druga sprawa, to sprawa etosu kapitalizmu.
Mając wątpliwą przyjemność przebywania w więzieniu miałem niewątpliwie satysfakcję zapoznania się z pracami Maxa Webera dotyczącymi roli religii w budowaniu współczesnego kapitalizmu i wydaje się niewątpliwe, że potęgę gospodarczą współczesnych demokracji zbudowała pracowitość, rzetelność i oszczędność. Amerykańska rozumiana dwuznacznie przedsiębiorczość dotarła do Stanów Zjednoczonych po purytanach, kwakrach, a szwajcarski kalwinizm obył się bez fasadowych sukcesów aż do dnia dzisiejszego.
Nie moim zadaniem jest ocena wartości społecznych niesionych przez poszczególne religie ale porównanie wartości z obrazem bohatera naszego kapitalizmu lansowanego w mass mediach, to rzutki biznesmen, człowiek sukcesów gromadzący kapitał legalnie i mniej legalnie (afery wódczanej nie jesteśmy w stanie w tym „państwie prawa” jednoznacznie potępić), który wcale nie pogardza konsumpcją i któremu nie odległe są przyjemności tego świata. Tak to prawda, wzorce świata zachodniego napływające do nas zewsząd są na pewno bardzo frapujące, ale naprawdę to bardzo daleka perspektywa.
Polskiej demokracji burżuazyjnej na pewno nie zbuduje „biznesmen” robiący interesy na najwyższym poziomie, ale wstyd powiedzieć sklepikarz, rzemieślnik, restaurator zatrudniający 2-3 ludzi, nie osiągający oszłamiających sukcesów, a zarabiający ciężką pracą na godziwe utrzymanie rodziny. To oni są bastionem demokracji i ich trzeba wykreować, tę grupę winny objąć preferencje. Reszty bezrobotnych nie zmienimy w „biznesmenów” natomiast możemy nimi zapełnić gigantyczną lukę wyrosłą właśnie w usługach czy handlu. (Czy ktokolwiek słyszał coś w tym kraju na temat usług na wsi?). Nie tak nam jest potrzebna sieć ekskluzywnych (??) zakładów Gesslera jak stokrotnie większa sieć pięcio-sześciostolikowych pizzerii, kawiarni z dobrą kawą, czy frytkami.
Zasadniczym wrogiem naszej demokracji wcale nie jest tzw. populizm, czy egalitaryzm, których obecności w naszym społeczeństwie wcale nie zamierzam negować, ale wizja „prywaciarza” z ubiegłego okresu, który będąc w lepszych lub gorszych układach bardziej lub mniej legalnie osiąga krociowe zyski podwajające kapitał w ciągu miesiąca, dwóch, trzech.
To nieprawda, normalny kapitalizm taki nie jest. 20% zysku rocznie to świetny interes, a 30 to albo wyjątkowe szczęście, albo mały szwindel.
Kiedy mój znajomy senator „liberał” w jednym zdaniu mówi o kontroli państwowej jako relikcie totalitaryzmu (ciekawe, gdzie on widział kapitalistyczne demokracje bez kontroli państwowej), a w drugim o potrzebie silnej władzy, to zaczynam rozumieć, który z omawianych kapitalizmów ma na myśli. Z „liberalizmem” jest zupełnie tak jak z tymi pieniędzmi w komunizmie – dla jednych będą dla drugich nie.
Nie chciałbym być poczytany jako zapamiętały przeciwnik liberalizmu, bo to nieprawda. Elementy liberalizmu, tom właśnie to, co nie pozwala mi się identyfikować z poglądami Jana Józefa Lipskiego, Karola Modzelewskiego czy Ryśka Bugaja. Ale liberalizm w swej czystej postaci leseferyzmu nie był realizowany nigdzie i ingerencja państwa dostosowywała go do aktualnych warunków społecznych. Podobnie jest zresztą i u nas, gdzie rząd ingeruje często nadmiernie jak na moje liberalne upodobania, ale za to nie tam, gdzie widziałbym taką konieczność. Ja zresztą z uznaniem odnoszę się do rządu premiera Bieleckiego, bo po pierwsze spowodował on rozszerzenie elit politycznych Kraju, które wcale nie były zbyt liczne jak na demokratyczne państwo, a po drugie jego posunięcia charakteryzował raczej zdrowy rozsądek, co w warunkach walk politycznych jest rzeczą chyba najbardziej niezbędną. Tak więc z prawdziwą przykrością przedstawiam zapracowanym ludziom tych kilka uwag, problemów, czy antynomii, które muszą rozwiązać chcą realizować państwo demokratycznego kapitalizmu. A że czynię to niekiedy może z nadmierną swadą, to już taka przyrodzona mi forma. Ale o szczegółach za chwilę, a tymczasem spróbujmy sformułować problem.
Otóż spójrzmy prawdzie w oczy. Aby zbudować kapitalizm, trzeba posiadać kapitał, a ten może albo może napłynąć z zagranicy na co, przy pewnej dozie ostrożności namawiam, albo powstać w wyniku akumulacji wewnątrz kraju. Jednakże, aby ktoś mógł zgromadzić kapitał inwestycyjny, musi ograniczyć konsumpcję i to nie tylko swoją i swojej rodziny, bo to przy ogromnej pracowitości, przedsiębiorczości i pomocy kredytowej pozwoli mu na założenie sklepiku, ale ograniczyć konsumpcję również całego otoczenia.
Zapewne uwolnienie kapitału inwestycyjnego pozwoli na rozwój gospodarki. Ale gospodarka to nie wszystko. Gospodarka jest dla społeczeństwa, a nie społeczeństwo dla gospodarki. A ja bardzo wątpię, czy ci, którzy będą musieli ograniczyć swoją konsumpcję do minimum egzystencji (a będzie ich większość), aby inni, nieliczni, uzyskali kapitał inwestycyjny, chętnie w demokratycznych wyborach zaakceptują taką koncepcję. Tego rodzaju pomysł wymaga na pewno silnej władzy i ja znajomego senatora rozumiem, chociaż głęboko się z nim nie zgadzam, bo nie o taki kapitalizm mi chodzi.
Drugie źródło uwolnienia kapitału to prywatyzacja. Nie bardzo wiadomo dlaczego, sądzę, że główne ze względów ideologicznych, ale bardzo narzekamy, że posuwa się ona tak wolno. Prywatyzacja, to zgodnie z obowiązującą wykładnią, remedium na wszelkie trudności naszego kraju. Zgadzam się, że prywatyzacja to rzecz niezwykłej wagi, która w istotny sposób może zmienić oblicze kraju, ale w zależności od tego jak będzie przeprowadzona wylądujemy albo w trzecim świecie, albo zbliżymy się do wymarzonej Europy. Problem polega tylko na tym, że nie bardzo można przyspieszać nie posiadając koncepcji. A ja osobiście pozwolę sobie twierdzić, że skoro jest ich aż tyle, to znaczy nie ma żadnej. Może to nie prawda, bo jest praktycznie jedna koncepcja, która sprawdza się aż nazbyt dobrze, to tzw. „spiski nomenklaturowe”.
Sam termin, choć niewątpliwie ugruntowany historycznie (nomenklatura szykowała się do skoku już począwszy od 1982 roku i to była podstawowa idea drogi reform zapowiadanej przez Jaruzelskiego i Rakowskiego) obecnie koncentrując uwagę na tym, kto odwraca uwagę od tego, co to jest za zjawisko.
A polega ono na tym, że w wyniku procesów zewnętrznych, a często przez świadomą politykę, doprowadza się przedsiębiorstwo państwowe do upadku, a następnie w wyniku procesów korupcyjnych (tzw. układy, korzyści materialne) przejmuje się je za bezcen na własność tworząc spółkę lub jeszcze lepiej joint venture. Gospodarkę przedsiębiorstwa poprawia się likwidując przerosty zatrudnienia (a są one wszędzie) uwalniając się od popiwku i korzystając obficie z ulg podatkowych. W ten sposób dyrektor, który nijak nie potrafił kierować przedsiębiorstwem państwowym jest świetnym menedzerem w spółce. Z załogi ci, którzy pozostają powiadają, że nic się nie zmieniło, ale ponieważ zarobki im wzrosły to milczą, ci zaś którzy znaleźli się na bruku ogłaszają, że „Solidarność” zdradziła i głosują na Tymińskiego. Z punktu widzenia państwa ubyło podatków (bo z jednej strony ulgi, z drugiej sysyem podatkowy i organizacja służb zupełnie nie przygotowanych do rozwijającewj się gospodarki prywatnej), a za to przybyło bezrobotnych. Ponieważ ktoś musi te straty budżetu wyrównać, a ciągle podstawowym źródłem budźetu są i długo będą przedsiębiorstwa i pracownicy państwowi, wobec tego ich trzeba obciążyć kosztami tak rozumianej prywatyzacji. Spowoduje to oczywiście bankructwo kolejnych przedsiębiorstw i proces prywatyzacyjny będzie mógł posuwać się dalej, aż do ... rozchwiania państwa. Wtedy silna ręka itd., itd. – trzeci świat.
To na pewno nie skutki przedstawionego procesu – o tym decydowały również inne czynniki, ale kiedy dowiaduję się, że dochody państwa w pierwszym kwartale zostały zrealizowane w granicach 30-40% (różne źródła mówią różnie, a oficjalnych danych brak) to może zastanówmy się popoli nad sposobem i tempem prywatyzacji, bo jest nonsensem piłowanie gałęzi na której się siedzi, dopóki nowa wyższa gałąź nie urosła na tyle, żeby się na niej utrzymać.
Nie, na pewno nie jestem przeciwnikiem prywatyzacji, ale trzeba ją prowadzić tak, by budowała ona klasę średnią, a nie była źródłem afer i społecznego poczucia niesprawiedliwości i frustracji. (Przypis autora: Ze smutną satysfakcją muszę stwierdzić, że problemy te dostrzegłem już pod koniec 1988 roku („Rozdroża Solidarnoiści”, Kultura) i nawet proponowałem pewne ich rozwiązanie, ale w natłoku przemian politycznych przed „okrągłym stołem” i tzw. układem nie zostały one zauważone. Może dziś, z trzyletnim przwie opóźnieniem warto je powtórzyć jeszcze raz.).
Na koniec mała uwaga na temat „nomenklatury”. Zapamiętali, apolityczni liberałowie powiadają, że w gospodarce jest rzeczą obojętną, w czyich rękach jest kapitał. Sprawiedliwość nie jest kategorią ekonomiczną. Oczywiście nie zgadzam się z tym, bo sprawiedliwość jest może kategorią ekonomicznie niewymierną, ale niewątpliwie kształtująca etos, np. etos pracy. Dlaczego ktoś miałby pracować uczciwie na kogoś, kogo kapitał powstał w wyniku nieuczciwych machinacji. Dlaczego miałby się identyfikować z tym kimś, mając poczucie niesprawiedliwości. Dlaczego miałby identyfikować się z państwem, które taką niesprawiedliwość dopuszcza. Ale opuśćmy tereny moralności i przejdźmy na grunt efektywności gospodarczej. Otóż nomenklatura jako grupa, (nie mówię tu o jej poszczególnych przedstawicielach) została wyłoniona wcale nie na gruncie przedsiębiorczości, zaradności i inicjatywy. Jej podstawową charakterystyką była uległość, nijakość oraz polityczny i moralny indyferentyzm. Dziś w związku z istniejącym systemem powiązań nieformalnych z administracją państwową średniego (a może czasami i wyższego) szczebla grupa ta święci triumfy. Ale w kapitalistycznej demokracji, w której przestaną obowiązywać „układu”, popiwki, fakultatywność przepisów prawnych, kiedy powstanie jednolity i efektywny system podatkowy, prezes spółdzielni produkującej krawaty, których nikt nie chciał kupić zbankrutuje jako dyrektor naczelny spółki produkującej niemodne kapelusze, bo gust nie zmienia się od zmiany systemu gospodarczego. Będziemy wtedy mieli smutną satysfakcję, ale zapłacimy za nią my i nasze państwo.
Dlatego też nie poszczególni ludzie, członkowie tej lub innej partii, uczestnicy „socjalistycznego” establiszmentu są naszymi wrogami, ale naszym wrogiem jest „nomenklatura” jako taka. Nomenklatura, w wyniku swych powiązań prowadzi do skorumpowania systemu i paraliżuje rozwój demokracji w Polsce.
Jak ten problem rozwiązać? Jak nie krzywdzić poszczególnych ludzi? Jak nie paraliżować ich aktywności, a jednocześnie zlikwidować cały system nieformalnych powiązań? Tego można dokonać chyba tylko bardzo precyzyjnym i jednoznacznym prawodawstwem bardzo aktywną i efektywną kontrolą. Ale tego sobie panowie posłowie nie życzą.
Zbigniew Romaszewski