Minimalizm radykalny
Studium polityczne AD 1989
Motto: Jeśli reforma ma być realna, nie mogą na niej wyłącznie tracić, ponosić wszystkich jej kosztów.
Z zamiarem napisania dłuższego artykułu omawiającego sytuacje w Polsce nosiłem się już od dłuższego czasu, ale tempo wydarzeń zachodzących w kraju nie pozostawiało czasu koniecznego dla zdystansowania się od codziennej bieganiny i szerszego rozejrzenia się wokół siebie. Strajki majowo, wypłaty rekompensat postrajkowych, przygotowanie Międzynarodowej Konferencji Praw Człowieka w Krakowie, konferencja, strajki sierpniowe, ponowna wypłata tym razem ogromnych rekompensat, masowe wyrzucenia z pracy - wszystko to przeplatane nasilającymi się lub słabnącymi zatrzymaniami, kolegiami, pobiciami i konfiskatami stanowiło te najbardziej realna, wręcz dotykalna rzeczywistość, otaczająca. Komisję Interwencji i Praworządności i stało ha przeszkodzie w entuzjazmowaniu się okrągłym stołem, debatą telewizyjną, czy francuskim sukcesem Lecha Wałęsy.
Dziś, kiedy nastał okres świąteczny i nawet najbardziej zatwardziali opozycjoniści zasiedli za świątecznymi stołami i telefon dzwoni tylko z rzadka, jest pora na refleksje i podsumowanie zysków i strat odchodzącego 1988 roku. Bilans chyba nie jest zły.
Co napawa optymizmem? Na pewno jakieś przełamanie apatii przez społeczeństwo, odradzanie się potrzeby działania, branie swojego losu we własne ręce, powolne, ale systematyczne odradzanie się szerszego ruchu społecznego. Strajki, majowe czy sierpniowe, to nie realizacja jakichś głębokich koncepcji politycznych, ale bardzo jednoznaczny wyraz aspiracji masowych. Myślę, że stały są one dla władz sygnałem alarmowym, nakazującym podjęcie kroków urealniających zapowiedziane bodajże od początku stanu wojennego reformy.
Jakie negatywy ujawnił rok 1988? Myślę, ze przede wszystkim - i to zarówno po stronic władzy, jak i opozycji - brak koncepcji reformatorskich, które by w sposób jednoznacznie zrozumiały docierały do społeczeństwa i które by korespondowały z trudnościami dnia codziennego, przezywanymi przez naród. Ten bardzo niebezpieczny proces określił bym jako alienację elit, grożąca, utratą, społecznego autorytetu i stwarzającą ryzyko nie kontrolowanych wybuchów społecznych.
Dotychczas, kiedy próbowaliśmy opisywać sytuację w Polsce, posługiwaliśmy się modelem silnie spolaryzowanych przeciwieństw: naród - czerwoni, opozycja - władza, Wałęsa - Jaruzelski, demokraci - totalitaryści, "Solidarność" - PZPR, dobrzy i źli.
Dziś, mimo iż tak zarysowany dwubiegunowy model jest ciągle najszerzej w opinii publicznej rozumianym modelem polskiego społeczeństwa, to nie jest on w stanie wyjaśnić całego szeregu zjawisk społecznych, a z istniejącymi sprzecznościami zaczynają już konkurować nowe, które ulegając dalszemu pogłębieniu mogą w ciągu roku całkowicie zmienić obraz społeczeństwa polskiego i polskich problemów. Młodzi - starzy, bogaci i biedni, radykalni i umiarkowani, lewica i prawica - cokolwiek miałoby to dziś w polskich warunkach oznaczać - czy wreszcie politycznie aktywne elity - reszta społeczeństwa, to wszystko problemy, które mogą, bardzo szybko swa wagą zdominować dotychczasowy schemat.
Być może świadczy to o ewolucji systemu i jest wyrazem normalizowania się polskiej sytuacji, nie mniej jednak wyrastanie problemów nowych bez rozwiązania starych trudno uważać go za remedium na bolączki, odczuwane przez wszystkich.
Trudno również ocenić wagę poszczególnych problemów, ponieważ skuteczne zablokowanie mechanizmów demokratycznych tak po stronie władzy, jak i opozycji zaciemnia obraz i przesiania go fasadą porozumień i nieporozumień, sukcesów i klęsk, dających się jednoznacznie interpretować w modelu czarno - białym. ale niekoniecznie przystających do realiów dzisiejszej Polski.
Na dodatek wszystko to pokrywa jeszcze sieć osobistych sentymentów i resentymentów, czyniących obraz stosunków w Polsce całkowicie nieczytelnym lub - co gorzej - odczytywanym opacznie.
Strajki sierpniowe i powstała w ich wyniku ewentualność prowadzenia negocjacji przy okrągłym stole zapoczątkowały proces gruntownych przemian w układzie sił politycznych w Polsce. Przemiany te to z jednej strony powstanie szeregu silnych centrów ruchu zawodowego, z drugiej strony polaryzacja środowisk zarówno w obozie władzy, jak i opozycji.
O ile pierwszy punkt właściwie nie wymaga komentarzy i jest po prostu stwierdzeniom faktu, że na terenie Jastrzębia, Stalowej Woli, Szczecina, Gdańska, Bełchatowa powstały silne, choć na pewno dalekie od doskonałości, ośrodki robotniczego ruchu związkowego, o tyle drugi punkt wymaga już szerszego omówienia.
Dyskusja na plenum ujawniła istnienie wewnątrz PZPR bardzo silnych podziałów, dotyczących koncepcji władzy oraz negocjacji i porozumienia z opozycją.
Jest rzeczą zupełnie oczywista, że sam pomysł dzielenia się władzą był dla większości uczestników plenum nie do przyjęcia. PZPR już bardzo dawno przestała reprezentować zauważalne oblicze ideologiczne i uczestnictwo w niej oznaczało w praktyce akces do władzy i akceptację mechanizmów totalitarnych. Akces ten często był opłacany społecznym ostracyzmem i stanowił o bilansie strat i zysków poszczególnych karierowiczów. Zakomunikowanie im, że są ideowymi komunistami, a władzą trzeba się będzie w jakiś sposób dzielić z opozycją, musiało wywołać silne rozczarowanie i żal, jakże wyraziście przezierający z poszczególnych wypowiedzi.
Ostateczny rezultat plenum - stanowisko w sprawie pluralizmu związkowego i politycznego, należy uznać za jednoznaczny przejaw istnienia wewnątrz PZPR grupy reformistycznej i jej realne zwycięstwo.
Problem, czy grupa ta działa w imię właściwie rozumianego interesu kraju, czy też celem jej jest realizacja partykularnych interesów grupowych leży raczej w sferze sterowanych emocjami domniemywań niż faktów i nie bardzo poddaje się ocenom. Ja osobiście uważam, że jest zapewne i tak, i tak, jak wewnątrz każdej działającej politycznie grupy. Faktem jest natomiast zmiana koncepcji politycznej, a problemem - perspektywa jej realizacji oraz pojmowanie tego, co nazywamy dobrem kraju.
Podziałów nie uniknęła również opozycja. Można tu wyróżnić dwie przyczyny. Jedna - to poddanie się magii zabiegów socjotechnicznych władzy. Druga - to elitarność, a przede wszystkim hermetyczność prowadzonych rozmów.
Rzucony przez władze pomysł istnienia opozycji konstruktywnej i niekonstruktywnej odbił się w niej szerokim echem.
W każdym bądź razie, kiedy ostatecznie władza przestała wysuwać obiekcje w stosunku do doradców Związku, problem przestał istnieć, mimo iż kilka dość poważnych organizmów opozycyjnych, jak KPN, "Solidarność Walcząca", PPS-RD, Grupa Robocza Komisji Krajowej pozostały w niekonstruktywnym polu. Taki oto prosty zabieg, zastosowany przez władze, doprowadził do tego, że ludzi bardziej zaczęła dzielić ich "konstruktywność" lub "niekonstruktywność" niż łączyć opozycyjność.
Nie sposób odmówić zasług w tym zbożnym dziele również opozycji - ani konstruktywnej, ani tej drugiej. Jedni - celebrując hermetyczność rozmów i nie przedstawiając sensownych, konkretnych postulatów, podważali swą wiarygodność, drudzy nawet nie usiłowali dojrzeć możliwości, płynących z jakichkolwiek rozmów z władzami. Jedni dbali, by przy stole nie powstać zbyt duży ścisk, drudzy - obrażeni - osądzili całą rzecz a priori.
Jeśli chodzi o hermetyczność i elitaryzm prowadzonych negocjacji, to sądzę, że bardzo wyraźnie przekroczył on granice, podyktowane taktyką negocjacyjną i stał się w jakiejś mierze osłoną interesów grupowych wybranych elit "Solidarności". Nie bez znaczenia dla hermetyczności prowadzonych rozmów był" również brak. jednoznacznej własnej koncepcji porozumienia i wynikający stąd pasywizm.
W każdym bądź razie podważyło to autorytet kierownictwa "Solidarności" (co by przez to nie rozumieć) i zaważyło na rysujących się podziałach.
Tak więc w chwili obecnej można próbować opisać sytuację w Polsce, konstatując istnienie z grubsza czterech grup politycznych - opozycji w opozycji, koncyliacyjnych grup Wałęsy i Jaruzelskiego oraz opozycji partyjnej.
Łatwo zauważyć, że wraz z usuwaniem sprzeczności pomiędzy "Solidarnością" i partią, równolegle będą narastały sprzeczności wewnątrz poszczególnych obozów. Uprawiane bardzo często lekceważenie ugrupowań, pozostających w opozycji w stosunku do Lecha Wałęsy, jest poważnym nieporozumieniem, gdyż fakt poparcia Wałęsy przez szerokie kręgi opiniotwórcze, nie jest wcale równoznaczny z rozległością bazy społecznej. Zablokowanie mechanizmów demokratycznych wewnątrz "Solidarności", wywołane wprowadzeniem stanu wojennego, stworzyło sytuacją, w której najbardziej obecnie aktywne elementy młodzieży akademickiej i robotniczej nie posiadają reprezentacji w gremiach kierowniczych "Solidarności".
Tak wiec zapoczątkowany proces porozumienia jest o tyle atrakcyjny politycznie, o ile wyłaniające się centrum zdoła zgromadzić wokół siebie szeroką bazę społeczną W przeciwnym razie albo próba porozumienia skończy się fiaskiem, albo koniecznością, stworzenia nowej formuły rządów autorytarnych.
Osobiście uważam, że wobec porozumienia nie ma innej alternatywy, jednakże jeśli próba porozumienia ma się zakończyć sukcesem, to nie mniejszą uwagą niż sam proces negocjacyjny powinny przyciągać procesy, zachodzące wewnątrz opozycji.
Dziś mniej więcej zdajemy sobie sprawę z ceny, jaką, mamy zapłacie za relegalizację Związku. Jest ona w gruncie rzeczy wyższa niż rachowaliśmy i dotyczy w pierwszym rzędzie uczestnictwa w wyborach i obsadzenia mandatów w Sejmie.
Dlaczego uważam ją za bardzo wysoką? Dlatego, że nie dając realnego uczestnictwa w sprawowaniu władzy - czyni nas odpowiedzialnymi za stan państwa, stan, który jest katastrofalny i na który przez ponad 40 lat nie mieliśmy wpływu. Z tego dziś wszyscy zdają sobie sprawę, ale za pół roku - rok, za krach gospodarczy, inflację, ubożenie społeczeństwa w oczach najszerszej opinii publicznej odpowiadać będziemy na równi z Jaruzelskim, Rakowskim i ich współpracownikami.
Myślę, że przyjęcie tej ceny możliwe jest tylko pod dwoma warunkami: po pierwsze, że reforma gospodarcza nie będzie się odbywała na koszt społeczeństwa i po drugie, że to nie "Solidarność" stanie się uczestnikiem problematycznej władzy.
"Solidarność" jako ruch społeczny nie posiada odpowiednich struktur organizacyjnych, które mogłyby jej zapewnić autentyczny udział w rządzeniu, natomiast "Solidarność" jako związek zawodowy powinna się bać takich schizofrenicznych rozwiązań jak ognia. 40 lat doświadczeń z "przewodnią siłą narodu" powinno być dla nas ostrzeżeniem przed tworzeniem tego rodzaju tworów, które są odpowiedzialne za wszystko i wszystkim kierują, są jedynym słusznym przedstawicielem społeczeństwa, dbają o gospodarkę, otaczają opieką pracowników, uczestniczą w polityce międzynarodowej - i tak dalej, i tak dalej. To już przerabialiśmy.
Niech każdy odpowiada do końca za to, czego się podjął. Związek jest instytucją, która - jeśli ma być wiarygodna dla społeczeństwa - to musi po pierwsze reprezentować interesy pracowników. Może, rozumiejąc konieczności gospodarcze, zawierać kompromisy, ale nie może jednocześnie reprezentować? i pracowników i pracodawcy, niezależnie od tego, czy jest nim państwo, czy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością.
Dla polityków i ich wszechogarniających doktryn naprawy Rzeczypospolitej są partie polityczne, które - daj Boże - będą się. rozwijały, tworzyły koalicje, zrywały je, wsuwały swoich kandydatów lub bojkotowały wybory. Oczywiście związek będzie udzielał poparcia jednym partiom, odmawiał go innym, w zależności od tego, jak ich programy będą, uwzględniały interesy pracowników i Związku. Co więcej, w początkowym okresie Związek będzie miał niezmiernie silny wpływ na politykę, tak jak to miało miejsce na Zachodzie w latach pięćdziesiątych- sześćdziesiątych, ale ten wpływ będzie miał tylko wtedy, jeśli zachowa swój związkowy charakter, jeśli będzie reprezentantem pracowników, jeśli odzyska swoją tożsamość.
W procesie reformy rola. Związku jest niezbywalna. Musi on być amortyzatorem przemian społecznych, musi mieć wpływ na ich tempo i rozmiary, musi negocjować w imieniu załóg warunki reformy, ale nie może przyjmować za nią odpowiedzialności. Reforma, która miałaby przynieść odrodzenie gospodarcze, wymaga głębokich przemian społecznych, będzie powodowała utratę pracy przez ludzi, podjęcia i rozwiązania tych problemów. To gigantyczne zadanie dla Związku i jego podstawowy wkład w dzieło reformy i nie bardzo sobie wyobrażam, aby Związek było stać na coś więcej. Postarajmy się w ramach reformy zabezpieczyć interesy pracownicze, a wtedy odzyskamy społeczną wiarygodność i odbudujemy Związek. Wykonamy pracę pożyteczną dla społeczeństwa i dla kraju. Jeśli tego nie zrobimy, wątpię, abyśmy mogli w jakikolwiek sposób oddziaływać na losy Państwa Polskiego.
Spośród licznych problemów, które mają być przedmiotem debaty przy okrągłym stole, poza reformą polityczną główną, uwagę przyciąga stolik reform gospodarczych. Wszyscy wiedzą, że jest bardzo źle, że bez gruntownych reform nie pojedzie się dalej, że kryzys, że inflacja, że trzeba temu jakoś zaradzić. Można by nawet twierdzić, ze generalny kształt reformy uzyskał w jakiejś mierze społeczny konsensus.
Na pewno prof. Kurowski czy dr Bugaj wyparliby się r się ojcostwa reformy, podkreślając szereg wypaczeń, niekonsekwencji i absurdów, tyvn nieimniej wśród wyżej wymienionych niekonsekwencji można przy dobrej woli odczytać postulaty ekonomiczne, zawarte w programie Związku, uchwalonym na I Krajowym Zjeździe Delegatów "Solidarności" i powtórzone w szeregu innych dokumentów związkowych. Ponieważ, jakby nie było, program Związku był wyrazem aspiracji jego 10 milionów członków, a władze - chcąc, nie chcąc - musiały go zaakceptować, to można by twierdzić, że zostało osiągnięte porozumienie narodowe.
Zrównanie trzech sektorów, poparcie dla niezależnych inicjatyw gospodarczych, uruchomienie rynku, dopuszczenie zagranicznego kapitału, obrót środkami dewizowymi, restrukturyzacja przemysłu, priorytety dla rolnictwa, budownictwa, ekologii - to wszystko wygląda słusznie. Oczywiście reforma, prowadzona pod kierunkiem premiera Rakowskiego i ministra Wilczka w oparciu o ten sam aparat partyjny i gospodarczy przywodzi na pamięć nepotyzm epoki gierkowskiej, jednakże nie to budzi mój największy niepokój. Najbardziej niepokoi mnie, że obydwie proreformistycznie nastawione strony - i władza, i opozycja - ani się zająkną, jakie to przykre konsekwencje niesie ze sobą reforma dla społeczeństwa- Nie chcę wchodzić w to, czy władza ma reformatorskie intencje, czy nie, czy spetryfikowany aparat partyjny - legendarny beton - zdoła reformę zablokować, czy też reforma obejmie również partię. Interesuje mnie tylko przypadek pozytywny, a mianowicie: kiedy w ramach paktu antykryzysowego będziemy reformowali gospodarkę, to - po pierwsze- skąd weźmiemy na to pieniądze, po drugie - co się podczas reformy będzie działo ze społeczeństwem?
Jeśli chodzi o pierwsze pytanie, to podejrzewam, że odpowiedź jest następująca: jeśli władza porozumie się z opozycję, jeśli opozycja zabezpieczy, że społeczeństwo nie będzie się burzyć, to uwiarygodniona w ten sposób władza dostanie w imię ochrony "pierestrojki" trochę pieniędzy od Zachodu.
Gorzej jest z pytaniem drugim. Władza odpowiada na nie: "Te sprawy załatwi pani Jadwiga Król z Ministerstwa Pracy, Płacy i Spraw Socjalnych". Gdyby tak naprawdę reforma ruszyła, to współczułbym pani Janinie Król chyba jeszcze bardziej, niż prof. Łętowskiej, nie mniej jednak odpowiedź władz uważam za mało przekonującą. Jeśli chodzi o opozycję, to ta nie tylko na to pytanie nie odpowiada, ale nawet go nie stawia, co jak na instytucję wyrosłą w oparciu o związek zawodowy można uznać za fakt zdumiewający. Bo albo trzeba kompletnie nie wierzyć w możliwość reformy albo też trzeba ją sobie wyobrażać jako gigantyczny kataklizm społeczny. Zamykanie zakładów pracy, lokalne - jeśli nie generalne - bezrobocie, konieczność przekwalifikowywania ludzi, konieczność przemieszczania ich przy zupełnym braku rezerw mieszkaniowych itd., itd. To tylko problemy z tak zwaną siła roboczą, zwaną, kiedy indziej podmiotem historii. A to przecież nie koniec, to tylko efekty najbardziej namacalne, najbardziej uchwytne. Bo reforma, która jest polskiej gospodarce konieczna, wymaga zmiany hierarchii wartości, zmiany mentalności społeczeństwa, spowoduje awans lub całkowitą degradację całych grup społecznych. Od kapitalizmu do realsocjalizmu droga była bardzo ciernista i nie ma powodu sądzić, by przejście do normalnego społeczeństwa było łatwiejsze. Dlaczego się o tym nie mówi? Na czym opiera się nadzieję, że jakoś, to będzie? Na. drugiej izbie parlamentu? Żarty! W sytuacji, w której w zamian za ciągle niejasne obietnice reform politycznych władza zamierza ograniczyć uprawnienia społeczeństwa w takich dziedzinach, jak pełne zatrudnienie, 42-godzinny tydzień pracy, ochrona zdrowotna, ochrona socjalna, uprawnienia pracownicze - może wypadałoby się skupić właśnie na tych zagadnieniach. W przeciwnym przypadku zarówno los reformy jak i los historycznego porozumienia widzę dość smętnie.
Jeśli "Solidarność" nie stworzy jasnego programu działania w obronie pracowników, jeśli nie wywalczy dla siebie odpowiednich form organizacyjnych, narzędzi presji i środków materialnych, to reszta zdobyczy okrągłego stołu, nawet łącznie z przywróceniem jakiegoś ułomnego pluralizmu związkowego, poza wywołaniem chwilowego entuzjazmu nie będzie w stanie odwrócić wybuchu pogłębiającej się frustracji społeczeństwa, Wybuchu, który będzie tym mniej kontrolowany i tym groźniejszy, że społeczeństwo wystąpi do walki o swe prawa pozbawione elit i odrzucające wiarę w autorytety. Wyrosło nowe pokolenie. Nagromadziło się zniecierpliwienie. Wzrósł społeczny radykalizm. Pytanie w jakiej mierze elity opozycyjne odzwierciedlają nastroje społeczne, staje się coraz bardziej uzasadnione.
Musimy sobie jasno zdawać sprawę, że autorytet zarówno kierownictwa Związku, jak i elit opozycyjnych, bardzo wyraźnie zmalał i wszelkie porozumienie z władzami, które nie będzie w pełni dla ludzi jednoznaczne, nie będzie zachowywało naszej tożsamości i zapewniało możliwości niezależnego i skutecznego działania na rzecz społeczeństwa, może nas bardzo łatwo postawić po drugiej stronie barykady. I to jest ewentualna klęska rozmów okrągłego stołu. Jak jej uniknąć?
Myślę, że jest kilka warunków koniecznych do spełnienia:
1. Walka o realizację "Solidarności" oraz przygotowanie programu i zapewnienie środków jego realizacji (prawnych, materialnych i organizacyjnych), pozwalających zalegalizowanemu NSZZ "Solidarność" na podjęcie skutecznych działań w obronie pracowników przy jednoczesnym promowaniu celów reformy gospodarczej.
2. Jasna i ścisła informacja opinii publicznej o przygotowaniach do rozmów czy toczących się rokowaniach. Sformułowanie prostego i jednoznacznie zrozumiałego pakietu postulatów "Solidarności".
3. Uruchomienie mechanizmów demokratycznych wewnątrz opozycji, pozwalających na stworzenie reprezentatywnego przedstawicielstwa.
Zabiegi o relegalizację Związku przebiegają w atmosferze, jak już pisałem, pasyfizmu i oczekiwania, co też władza, przyciśnięta do muru narastającym kryzysem, jest nam w stanie zaproponować.
Rzeczywiście, nie wiemy do końca, czego władza zażąda, a na co pozwoli, ale to wyłączne ukierunkowanie na obserwowanie posunięć władzy wydaje się w ogóle nie brać pod uwagę aspiracji członków odradzającego się Związku i warunków niezbędnych dla tego, aby mógł on po relegalizacji odegrać pozytywną rolę w procesie społecznej odnowy.
Poza obszarem zainteresowania pozostają takie elementy sytuacji, jak odradzanie się i umacnianie zorganizowanego ruchu związkowego oraz towarzyszący temu i będący odpowiedzią na przeciągające się negocjacje wzrost radykalizmu załóg.
Z mojego punktu widzenia jest to element podstawowy oceny sytuacji, który powinien spowodować rewizję naszego stanowiska i doprowadzić do jednoznacznego sformułowania warunków relegalizacji Związku, Jeśli nie uzyskamy ich dziś, podczas rozmów przy okrągłym stole, to uzyskamy je jutro w wyniku fali strajkowej.
Każdy, kto ma jakikolwiek kontakt z załogami wie, że wraz z więdnięciem perspektyw negocjacji wyrasta w zakładach pracy świadomość konieczności podjęcia strajku na wiosnę. Nikt tego nie ukrywa. Mówią o tym górnicy w Jastrzębiu, hutnicy w Stalowej Woli, portowcy i stoczniowcy na Wybrzeżu, w Gdańsku i Szczecinie.
Spróbujmy porównać sytuację z grudnia 1987 i grudnia 1988. Rok temu marazm i niewiara były wszechogarniające. W zakładach pracy, głównie na Wybrzeżu Szczecińskim, nieliczne grupki straceńców zakładały komitety założycielskie, rodziła się koncepcja kas samoobrony, a potem maj, sierpień i powszechne poczucie potrzeby Związku, i rosnąca wiara w relegalizację "Solidarności". Dziś punkt wyjęcia jest już zupełnie inny. Pięć silnych ośrodków "Solidarności" i odradzający się ruch związkowy w reszcie kraju. Dziś NSZZ "Solidarność" to nie lepsza lub gorsza koncepcja polityczna rozwiązania kryzysu społeczno - politycznego kraju tylko wyraz rosnącej potrzeby pracowniczej. Naprawdę nie musimy w tej chwili oczekiwać, na jaki Związek nam władze pozwolą, aby doprowadzić w ten sposób do kompromitacji samej idei. My mamy prawo Związku żądać i to takiego, który mógłby być odpowiedzią na oczekiwania społeczne i który mógłby stać się konstruktywnym elementem przeobrażeń społeczno - gospodarczych.
Jeśli mówiłem o pesymizmie w stosunku do 1989 roku, to miałem na myśli nie tyle opór władzy, doskonale nam znany i systematycznie słabnący wraz ze zrozumieniem głębokości kryzysu i nie słabnącego oporu społecznego, ale przede wszystkim brak konkretnego programu i brak wiary w demokratyczny ruch społeczny ze strony opozycji.
Tego rodzaju postawa podważa wiarygodność "Solidarnościowych" elit zarówno w oczach władzy, jak i społeczeństwa. Jeśli jutro: chcemy mieć "Solidarność", to już dziś musimy zadecydować o tym, jaka ona ma być, a stworzenie Związku, który by ochraniając interesy pracowników stymulował jednocześnie procesy reformy gospodarczej nie jest wcale rzeczą prostą i obawy, wysuwane przez PZPR-owskich reformistów, wcale nie są pozbawione podstaw.
Bo wizja ot tak, od zaraz powstałego Związku jest dość przerażająca, a obydwie alternarywne perspektywy mało obiecujące. No bo cóż, tak się akurat składa, że główną bazę Związku stanowią robotnicy wielkoprzemysłowi. Tak się również składa, że czterdziestoletnia polityka gospodarcza realsocjalizmu, nie dostrzegająca przemian technologicznych na świecie, doprowadziła do sytuacji, w której właśnie rozbudowany przemysł ciężki przynosi największe straty i domaga się najdalej idących przeobrażeń. Jak długo społeczeństwo i cała gospodarka mogą dokładać do nierentownych hut, stoczni czy innych zakładów wielkoprzemysłowych? Nie jestem ekonomistą ani ekologiem i nie jestem w stanie ocenić rentowności lub nierentowności poszczególnych zakładów, czy też zagrożenia, jakie stwarzają dla środowiska. Nie wiem, czy w warunkach abstrakcyjnie wyznaczanych cen pojęcie rentowności w ogóle nie jest pojęciem umownym.
Niemniej jednak potrzeba restrukturyzacji polskiego przemysłu wydaje się być nie kwestionowana i likwidacja nierentownych, bądź groźnych dla środowiska zakładów dość nieuchronna. Spowoduje to zwalnianie ludzi z pracy, na nowo zaś powstające miejsca pracy trzeba chwilę poczekać. Ludzie nie posiadają dostatecznych kwalifikacji do podjęcia nowej pracy. Lądują na bruku.
Przed Komisją Interwencji, o ile znajdzie się dla niej miejsce w zalegalizowanym Związku, zaczynają tworzyć się kolejki, jak przed Ambasadą Amerykańską latem. Oczywiście nie odciąża to w niczym kolejek przed rozmaitymi ambasadami, które rosną lawinowo, a wraz z nimi zniecierpliwienie i impertynencja personelu konsularnego.
Dochodzi do strajków, manifestacji, może zamieszek, lecą kamienie. Gdzie w takiej sytuacji zamierza znaleźć się Związek? Przy obecnym zaawansowaniu koncepcji działalności związkowej widzę tylko dwa rozwiązania: albo Związek, idąc za swą bazą, to znaczy popierając roszczenia robotników wielkoprzemysłowych, staję się elementem całkowicie konserwatywnym, blokującym reformę albo też wraz z prokuraturą, ogłasza strajki za nielegalne, dzikie i wysyła swych przedstawicieli, ażeby tłumaczyli robotnikom, że trudno - muszą pocierpieć, bo tego wymaga dobro kraju. Z góry współczuję takim wysłannikom. Tego rodzaju perswazje w żadnej mierze nie zapobiegną narastaniu w kraju nastrojów radykalnych, a sprawią jedynie, że kierownictwo Związku pójdzie w jedną, a związkowcy w drugą stronę. Nie da się tłumaczyć ludziom rzeczy niewytłumaczalnych. Ja do wygaszania strajków jeździć nie będę.
Czy nie ma trzeciego wyjścia?
Owszem jest, ale wymaga ono koncentracji na problemach Związku, wymaga dzikiego trudu organizacyjnego i wymaga wiary, że jeśli dopracujemy się rozwiązania, to jedli nawet nie znajdzie ono aprobaty u władz, to zbudowany przez nas ruch społeczny będzie na tyle silny, ażeby to rozwiązanie narzucić. Trzeba wierzyć w ludzi i w siebie. Zupełnie nie rozumiem, skąd ci sami ludzie, którzy nie wierzą w ruch, nie wierzą w możliwość realizowania szerszych koncepcji społecznych, w podejmowanie niezależnych inicjatyw związkowych, kiedy wkraczają na arenę polityczną, nabierają przekonania, że gdyby to oni znaleźli się w gremiach kierowniczych, to od razu życie w Polsce popłynęłoby innym torem.
W tej chwili możemy stwierdzić, że odradzający się po strajkach sierpniowych Związek zbliża się do absolutnego pułapu możliwości rozwojowych w warunkach działalności jawnej, lecz nielegalnej. Na terenie objętym działaniem Komisji Interewencji ten pułap został już po prostu osiągnięty: 0,5 mld złotych wypłat postrajkowych, dokonane bez telefonów, teleksów, biura, obsługi bankowej - to więcej niż maksimum tego, co daje się zrobić. Istniejące struktury organizacyjne nie są przystosowane do obsługi tak wielkiego ruchu i o ile nie zostaną podjęte kroki dostosowujące te struktury do potrzeb chwili, to dalszy rozwój utonie w byłejakości, bałaganie i zniechęceniu. Zapewne są jeszcze jakieś rezerwy, które możnaby i trzeba uruchomić, ale wykonanie następnego jakościowego skoku wymaga już relegalizacji "Solidarności".
Czy oznacza to przyjęcie każdej propozycji władzy? Z całą pewnością nie, gdyż z dwojga złego lepsze jest chwilowe ograniczenie rozwoju niż generalna kompromitacja samej idei, nie będącej w stanie rozwiązać wyżej zarysowanego dylematu.
Nie jestem zatwardziałym legalistą i nie mam nabożnego stosunku do statutu z roku 1981. Statut jest pewnym narzędziem, środkiem działania i prawie osiem lat rozwoju stosunków społecznych to okres dostatecznie długi, aby zachodziła potrzeba korekty. Tym niemniej istnieją pewne warunki, niezbędne do tego, aby Związek zachował swoją tożsamość.
Co "Solidarność" powinna sobie zapewnić, aby mogła odpowiedzialnie podjąć funkcję niezależnego związku zawodowego?
Myślę, że dwie rzeczy - po pierwsze pełną niezależność formowania niezależnych wewnętrznych struktur organizacyjnych, po drugie - realne prawo do strajku.
Ca się tyczy niezależności, to ustawa z 1982 roku przewiduje rejestrację związku na szczeblu zakładowym i nadaje tym samym organizacjom zakładowym osobowość prawną,. Organizacje te mogą tworzyć federacje związków zawodowych, bądź też rezygnując ze swej osobowości prawnej mogą utworzyć jednolitą, ogólnopolską organizację związkową. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by organizacja taka miała dowolną, dogodną do działania strukturę pośrednią, branżową, zawodową, bądź terytorialną. Tak więc sprawa wyboru wewnętrznej organizacji Związku jest sprawa, jego suwerennej decyzji i nie powinna być przedmiotem żadnych negocjacji. Tym bardziej, jeśli związek ma zachować swój demokratyczny charakter, to przedmiotem uzgodnień nie mogą być żadne sprawy kadrowe Związku. Kiedy podczas debaty z Alfredem Miodowiczem Lech Wałęsa mówił o innym obliczu Związku i o koniecznych zmianach kadrowych, rozumiem, że miał on bardziej na myśli udział we władzach Związku demokratycznie wybranych przedstawicieli młodych załóg, będących jego siłą napędową, niż wyrugowanie starej, znienawidzonej przez władzę ekstremy. To, co piszę, to rzecz zupełnie oczywista, ale można się spodziewać, że właśnie w tym kierunku pójdą naciski władz, usiłujących ograniczyć niezależność i samorządność Związku. Jest na przykład rzeczą bardzo charakterystyczną, że nowy projekt kodeksu pracy w ogóle nie uwzględnia istnienia pośrednich struktur związkowych, a jedynie zakładowe i ogólnopolskie. W takiej sytuacji organizacje zakładowe w małych przedsiębiorstwach trąca praktycznie wszelkie oparcie i przestają wogóle odgrywać jakąkolwiek rolę.
Znacznie trudniejszym problemem jest problem prawa do strajku. Byłoby zupełnym nieporozumiemiem, gdybyśmy wraz z OPZZ-em, który już to ustami niektórych swych członków czynił, nie stwierdzili, że przyznawane w ustawie z 1982 roku prawo do strajku jest po prostu czystą fikcją prawną. Doskonale sobie zdaję sprawę, że jeśli podejmiemy tę kwestię, to Jerzy Urban oświadczy, że "Solidarność" powraca do swych anarchistycznych tradycji i w tych warunkach nie może być wiarygodnym partnerem narodowego porozumienia. Tym niemniej uważam, że "Solidarność" powinna po pierwsze zachować wiarygodność w oczach swych członków, a problem wiarygodności w oczach Jerzego Urbana odłożyć na plan dalszy. Musimy zdawać sobie sprawę z tego, o czym zresztą mówił wyraźnie rzecznik rządu, że rok 1989 przyniesie nam jeśli nie falę, to przynajmniej znaczną liczbę strajków w pojedynczych zakładach pracy. Zgodnie z ustawą z 1982 roku wszystkie one będą nielegalne. Dokąd cała "Solidarność" jest nielegalna i za noszenie znaczka "S" płaci się kolegium, możemy się tym faktem po prostu nie przejmować, ale co zrobimy, kiedy zaistniejemy legalnie? Czy odetniemy się od tych strajków? Czy też będziemy je popierać, narażając się na zarzut niedotrzymania porozumień? Z tej sytuacji nie ma żadnego dobrego wyjścia poza frontalnym podjęciem problematyki strajkowej. Nie sposób zgodzić się, że strajki szkodzą gospodarce, ale związek zawodowy tworzy się przecież nie po to, żeby strajkować, ale po to, żeby móc negocjować sporne problemy zbiorowe. Tego rodzaju negocjacje nie są czczą, fikcją tylko wtedy, kiedy istnieje realne prawo do strajku. I my projekt takiego prawa musimy stworzyć. Projekt ten musimy bardzo szeroko skonsultować z załogami, wynegocjować z władzami, a następnie bardzo skrupulatnie przestrzegać. Tego problemu nie da się pominąć milczeniem.
Kolejne dwa problemy, wobec których Związek musi mieć jednoznacznie wypracowane i jasne dla wszystkich stanowisko to problem ochrony społeczeństwa przed skutkami inflacji i ochrona pracowników w procesie przeprowadzania reformy gospodarczej.
Galopująca inflacja jest czytelna dla wszystkich, czego niestety nie daje się powiedzieć o stanowisku Związku w tej sprawie. Wydaje się, że najwyższy czas przedstawić społeczeństwu nasze postulaty. Chylę czoła przed specjalistami w tej dziedzinie, jeśli są oni w stanie zdecydować się na jakieś inne rozwiązania, to stanę się najgorętszym jego chwalcą i propagatorem - ale jak na dziś - widzę tylko dwa rozwiązania: albo zamrożenie cen i płac, albo indeksację wynagrodzeń. Stanowisko władz, jak dotychczas, określiłbym eufemistycznie, jako stanowisko "połowiczne". Wszelkie starania dotyczą bowiem w gruncie rzeczy ograniczenia wzrostu płac, pozostawiając sprawy cen fluktom wolnego (no, może bez przesady) rynku. Że się to władzom nie udawało i że rzeczywistość biegła własnym torem, to sprawa zupełnie inna ale intencje były niewątpliwie takie, a inflacja spokojnie rosła. Ponieważ przełamywanie barier płacowych przebiegało znacznie efektywniej w dużych zakładach pracy, to można przyjąć, że o ile skutki inflacji zostały tam w jakiś sposób przynajmniej częściowo zrekompensowane, to skutki działań płacowych skupiły się na małych przedsiębiorstwach i tak zwanych jednostkach budżetowych. Mieści się tu oświata, kultura, nauka, ochrona, zdrowia, sądownictwo, renty i emerytury itp. Oczywiście mieści się tutaj resort spraw wewnętrznych i obronności, ale w tych resortach władze nie były już tak pryncypialne w przestrzeganiu tworzonych przez siebie barier antyinflacyjnych i płace jakoś tam nadążały za inflacją. Jakie jest moje stanowisko w tej sprawie? Uważam, że jeśli decydujemy się na reformę, to jej podstawowym elementem jest stworzenie wolnego rynku, a więc wszelka pr0ba zablokowania cen jest po prostu absurdalna. Ceny muszą się ukształtować na poziomie wyznaczonym przez popyt i podaż i na to nie mamy żadnej rady, jeśli chcemy miecz zdrową gospodarkę. Do tego czasu muszą rosnąć, być może potem maleć, ale osiąganie stanu równowagi nie jest możliwe w systemie nakazów lub zakazów.
Na pewno istnieją jakieś ekonomiczne mechanizmy, pozwalające wpływać na ruch cen przyhamować inflację, ale to sprawa specjalistów, którym życzę w tej dziedzinie wszystkiego najlepszego, ja natomiast nie zgadzam się z tym, aby koszty reformy i wolnego rynku w całości, poprzez tworzenie barier płacowych, przerzucić na społeczeństwo.
Jakie widzę rozwiązanie? Chyba tak zwaną indeksację płac. Ekonomiści kręcą na to nosami, że podobnie jak z systemem kartkowym - łatwo jest w indeksację płac wejść, ale niezupełnie wiadomo, jak z niej wyjść, niemniej jednak - skoro nie zgłaszają innych konstruktywnych propozycji w tym względzie, to może jednak opowiemy się za indeksacją, tym bardziej, że ma ona w dziejach Związku bardzo długa, tradycję, wywodzącą się od 21 postulatów gdańskich.
Co właściwie znaczy indeksacja? Oznacza ona automatyczne dostosowywanie wzrostu płac do rosnących cen. Tak więc istnieje jakieś obdarzone autorytetem społecznym ciało, badające systematycznie wzrost cen i ogłaszające w tej sprawie komunikat. Oczywistym jest, że w ciele tym uczestniczą przedstawiciele związków zawodowych, prowadzących w tym przedmiocie własne badania. Badają oni po prostu koszty utrzymania. Jeśli koszty utrzymania wzrosły, w ciągu miesiąca na przykład o 5%, to w następnym miesiącu wszyscy ustawowo otrzymają, o 5% większe pobory. Tak więc jeśli ktoś w poprzednim miesiącu otrzymał 50 tys., a w następnym 52,5, to nie jest to wynik podwyżki, otrzymanej z dobrej woli dyrekcji, lecz jest to po prostu wyrównanie jego poborów do tego, co zarobił w poprzednim miesiącu.
Istnieje oczywiście wcale nie banalny problem naliczania kosztów utrzymania, ale ten problem pozostawiłbym specjalistom. Natomiast chciałbym się, ustosunkować do pytania - czy nas na to stać? Na pewno nie potrafię do końca na nie odpowiedzieć, ale chciałbym przytoczyć przynajmniej dwa argumenty za tym, że nie jest już to ten ostateczny cios w plecy walącej się gospodarce. Trudno mi powiedzieć, jak ta sytuacja wygląda dzisiaj, ale kiedy interesowałem się w zeszłym roku tym problemem, dowiedziałem się, że koszt robocizny w ostatecznej cenie wyrobu stanowi w Polsce 7-10% (to ostatnie miało miejsce w górnictwie), resztę pochłaniają koszty własne, narzuty, podatki, amortyzacja itp. rzeczy. Dla porównania warto dodać, że w Japonii udział ten wynosi około 20%, a we Włoszech 25% i więcej. Co to znaczy? Oznacza to, że jeśli jakiś wyrób kosztuje - powiedzmy - 100 zł, to do kieszeni robotnika trafia złotych siedem. Jeśli wyrób zdrożał - powiedzmy - o 50 %, kosztuje, dajmy na to, 150 zł, to indeks podwyżkowy wynosi 50% i do kieszeni robotnika trafi zamiast 7 zł - 10.5 -, a pozostałe 46,5 zł pochłoną, koszty, podatki, amortyzacja itp., itd. Tak więc nie bardzo rozumiem, dlaczego bój toczy się właśnie o te 3,5 zł, a nie o cała resztę. Przypomina to zwalczanie kryzysu energetycznego poprzez wygaszanie świateł w mieszkaniach, reklam neonowych i świateł na ulicach, co jest widowiskiem bardzo spektakularnym i bardzo denerwującym, ale za to całkowicie nie efektywnym, bo oszczędzone w ten sposób 1-2% energii i tak w żaden sposób nie wpływa na zaspokojenie potrzeb energochłonnego przemysłu. Przysłowiowe zawracania Wisły kijem. Obawiaj się, że podobnie jest z płacami. Zresztą nie przypuszczam, aby prywatni "kapitaliści ze spółek, firm polonijnych czy przedsiębiorstw zagranicznych dokładali do interesu, a pensje w takich instytucjach są co najmniej o 100% wyższe niż w przedsiębiorstwach państwowych. Ba, co więcej, władza przyciśnięta strajkami majowymi i sierpniowymi była w stanie dość prosto wygospodarować 20-30 i więcej-tysiączne podwyżki, czego - prawdę powiedziawszy - nikt nie oczekiwał. Lepsza inflacja niż "Solidarność". Tak więc nie w płacach leżą rezerwy naszej ekonomii, ale właśnie w organizacji a właściwie dezorganizacji pracy, w obciążeniach biurokratycznych itp. Tak więc zamiast toczyć nieustanną walkę z płacami i z obawą oczekiwać kolejnych strajków, zresztą nieuchronnych, może lepiej stworzyć sprawiedliwy, jednoznaczny, dla każdego zrozumiały system rekompensowania skutków inflacji? Prawda, że system indeksacji musi objąć nie tylko tych, którzy wykonują przedmiot wartości 100 zł, ale również i tych, którzy nie wykonują, żadnego przedmiotu, a więc emerytów, nauczycieli, lekarzy, sędziów, pracowników naukowych, a także zatrudnionych w gospodarce i urzędach centralnych urzędników, milicjantów i wojsko, ale i tak - nawet przy bardzo niekorzystnym układzie rozrostu pracowników nieprodukcyjnych - spodziewam się, że z tych 50 zł podwyżki cen co najwyżej 10 pójdzie na płace a resztę pochłoną, jak dotychczas, koszty naszej niegospodarnej gospodarki.
Jeśli nie mamy innego, lepszego postulatu., to wyjdźmy z takim i spróbujmy przekonać o nim społeczeństwo. Spróbujmy wywierać presję. Zacznijmy drukować w naszej prasie w każdym miesiącu indeks wzrostu kosztów utrzymania, to już będzie coś.
Inicjatywę taką podjęła kiedyś, i słusznie, Grupa Robocza, Sieć, ale jakoś się z niej wycofała. Mam prawo przypuszczać, że po prostu z braku środków. Bo na to też są potrzebne środki: wypracowanie koncepcji, ustalenie wzrostu kosztów utrzymania nie jest wcale rzeczą prostą, a comiesięczne obliczanie i analizowanie indeksu to też zajęcie i trzeba mieć ludzi, którzy się tym zajmą. A na dodatek - czego jakoś nikt nie dostrzega - ludzie ci muszą z czegoś żyć, a wobec tego trzeba im normalnie zapłacić i normalnie wymagać. Zamiast co pewien czas odwoływać się do zupełnie nie przygotowanych, może nawet dobrych fachowców, którzy w tej sytuacji, nie są w stanie wyjść poza rady, dostępne każdemu bardziej utalentowanemu dyletantowi, spróbujmy zaistnieć jako instytucja. Utwórzmy instytut, zespoły robocze, stawiajmy konkretne problemy, i żądajmy konkretnych odpowiedzi. Stać nas na to.
A teraz drugi kapitalny dla Związku problem - problem ochrony pracowników w okresie reformy gospodarczej. Jeśli nie wypracujemy w tej sprawie jasnej koncepcji i nie zapewnimy sobie odpowiednich narzędzi jej realizacji, to właściwie nie wiem, czy warto Związek relegalizować, bo skończy się to tylko generalną kompromitacją i rozłamem. Nie sądzę, abym był w stanie tę problematykę wyczerpać, ale osobiście widzę dwa konieczne warunki pomyślnego przebycia przez Związek trudnego okresu reformy i restrukturyzacji gospodarki:
1. Zapewnienie sobie odpowiednich środków prawnych.
2. Zapewnienie sobie środków materialnych, pozwalających na złagodzenie społecznych skutków reformy, przy jednoczesnym stymulowaniu jej przebiegu.
Ad. 1 Uważam, że niezbędne jest przygotowanie projektu i wynegocjowanie z władzami ustawy o ochronie pracownika podczas przeprowadzania reformy gospodarczej. Problematyka ochrony pracownika w okresie uzdrawiania gospodarki przedsiębiorstw została dostrzeżona przez władze w nowym kodeksie pracy, jednakże postulowane zmiany posiadają charakter negatywny i idą, w kierunku drastycznego ograniczenia uprawnień pracowników przedsiębiorstw ulegających likwidacji, bądź reorganizacji. Warto przy tym zauważyć, że stanowisko władz podczas reorganizacji urzędów centralnych było zupełnie inne. Pracownicy rozwiązywanych ministerstw, zjednoczeń czy innych likwidowanych urzędów, na mocy odpowiedniej uchwały Rady Ministrów otrzymywali odszkodowanie, stypendia na przekwalifikowanie się, stwarzano im możliwości wcześniejszego przejścia na emerytur bądź też oferowano kredyty w wysokości 2 milionów zł na rozpoczęcie prywatnej działalności gospodarczej. Wydaje się, że jest to kierunek słuszny i właśnie w tym kierunku powinny pójść rozstrzygnięcia ustawowe w stosunku do osób, narażonych na utratę pracy w wyniku reorganizacji przedsiębiorstw.
Rozstrzygnięcia takie znane są na całym świecie i nawet tak sławiona ostatnio przez naszą władze pani Margaret Thacher nie kwestionowała ich, przeprowadzając reformę przemysłu ciężkiego Wielkiej Brytanii. Negocjowanie konieczności przeprowadzenia masowych zwolnień oraz wielkości i charakteru odszkodowań jest jednym z podstawowych uprawnień związku zawodowego i nie ma żadnego powodu, aby "Solidarność" miała z tego zrezygnować.
Gzy gospodarkę na to stać? Było ją stad, gdy reformowaliśmy administrację, powinno być stać i teraz. Tym bardziej, że jak wyobrażam sobie, część odszkodowania mogła by być przekazywana załodze np. w postaci jakiejś części majątku trwałego przedsiębiorstwa. Mam na myśli przekazanie np. budynku czy jakiś maszyn grupie pracowników którzy w oparciu o ten majątek chcieliby prowadzić własną działalność gospodarczą (spółka, spółdzielnia). Wydaje mi się to całkowicie zgodne z duchem reformy i stanowiłoby o prawdziwym uwłaszczeniu pracownika.
Ad. 2: sprawa finansów Związku, którą bardzo długo uważano za dyskretną i dlatego bardzo często wydobywana była przez władze jako argument, że Związek działał - jak to się mówi - za pieniądze CIA (w gorszych momentach), lub też, że działa z obcej inspiracji (w momentach odwilży). Myślę, że może warto wziąć byka za rogi i zamiast wykonywać dziwny kontredans wokół np. milionowej dotacji Kongresu USA i ulegać naciskom władzy, może by powiedzieć jasno i otwarcie, że nam pieniądze są potrzebne i że będziemy czynili starania o rozszerzenie funduszy, będących w gestii Związku - właśnie dla ochrony polskiego społeczeństwa. Władze występują o pożyczki i kredyty, aby móc finansować reformę, dlaczegóż to my nie mielibyśmy tego robić w interesie ochrony pracowników? Ja naprawdę nie mam nic przeciwko temu ażeby władza te kredyty dostała, bo każde pieniądze są w tym kraju potrzebne, ale to wcale nie oznacza, żeby wszystkie pieniądze przeznaczone na potrzeby reformy gospodarczej, na potrzeby społeczeństwa, znalazły się w gestii władzy i pod jej wyłączna kontrolą. Doświadczenia epoki Gierka i szerzący się wówczas nepotyzm są. dla polskiego społeczeństwa dostatecznym memento, aby pomyśleć o jakichś zabezpieczeniach.' Jedno z tych zabezpieczeń to na pewno rozszerzenie społecznej kontroli, rozszerzenie swobód politycznych, demokratyzacja. Drugie - to stworzenie własnego silnego zabezpieczenia materialnego, które pozwoliłoby na faktyczną ochronę pracowników w okresie reformy przy jednoczesnym stymulowaniu jej mechanizmów.
Tak więc moja koncepcja jest całkowicie przeciwstawna do wielokrotnie sugerowanej przez władze koncepcji rezygnacji Związku z dotacji zagranicznych. Moja propozycja brzmi: utwórzmy legalną Fundację Ochrony Pracowników w Okresie Reformy i postarajmy się zgromadzić na ten cel konieczne środki. A nie są to błahe sumy. 0 ile działalność fundacji miałaby spełniać swą role i. w sposób znaczący oddziaływać na przebieg i charakter reformy gospodarczej , to konieczne na ten cel fundusze są na pewno nie mniejsze niż 200-300 milionów dolarów.
Jaki byłby cel fundacji? Można go określić bardzo prosto: zagospodarowanie uwalnianej w wyniku reformy siły roboczej i umożliwienie aktywnego włączenia jej w zreformowaną, gospodarkę kraju. Fundacja odgrywałaby w tym sensie role pewnego amortyzatora, chroniącego ludność przed wstrząsami reformy.
Jakie widziałbym zadania dla fundacji? Jest ich bardzo wiele i nie sądzę, ażeby udało mi się zebrać wszystkie.
Generalnie wymieniłbym dwa zadania:
1. Zorganizowanie grup eksperckich, powołanych do oceny sytuacji ekonomicznej likwidowanego zakładu, możliwości i potrzeb regionu, poradnictwa prawnego, ekonomicznego i organizacyjnego przy powoływaniu nowych, niezależnych instytucji gospodarczych.
2. Pomoc finansowa, pozwalająca ludziom zwalnianym z pracy w wyniku reorganizacji przedsiębiorstw na, rozwinięcie aktywności zawodowej w ramach niezależnych, indywidualnych lub grupowych, inicjatyw gospodarczych.
Jak rozumiem działanie tego rodzaju fundacji w praktyce?
A więc dużo wcześniej, gdy dowiadujemy się, że zachodzi konieczność likwidacji zakładv X w miejscowości Y z przyczyn bądź ekonomicznych, bądź ekologicznych, zalecamy grupie ekspertów zbadanie tej sprawy i przedstawienie konkretnego raportu. Czy zakład X jest rzeczywiście nierentowny, czy istnieje realny plan uzdrowienia gospodarki zakładu? Jakie kredyty są potrzebne dla reorganizacji przedsiębiorstwa? Jakie środki powinny być podjęte, ażeby zakład nie stanowił' zagrożenia dla środowiska? Jakie są tego koszty? Być może rachunek ekonomiczny wykaże, że udzielenie przedsiębiorstwu kredytu, może być, uwzględniając całą stronę socjalną przedsięwzięcia bardziej korzystne niż jego rozwiązanie i tworzenie na to miejsce nowych miejsc pracy, organizowanie kursów przekwalifikowujących czy organizowanie przemieszczenia pracowników w terenie. W takich okolicznościach do rozważenia jest możliwość udzielenia przedsiębiorstwu kredytu przez fundację.
W wypadku, gdy możliwość uzdrowienia gospodarki przedsiębiorstwa jest wątpliwa lub niezmiernie kosztowna, raport powinien zawierać analizę sytuacji zatrudnienia w regionie, jego potrzeb w dziedzinie rzemiosła, drobnej wytwórczości Czy handlu, wreszcie możliwości surowcowych regionu.
Związek, uzbrojony w takie materiały, może wspólnie z załogą przystąpić do negocjowania warunków rozwiązania przedsiębiorstwa, programu zatrudnienia zwolnionych z niego ludzi oraz należnych im odszkodowań. Przez odszkodowanie rozumiem nie tylko najprostszą formę wypłacania pracownikom jakichś rekompensat pieniężnych, ale gdy jest to utrudnione - przekazanie na rzecz grup pracowniczych odpowiedniego ekwiwalentu w postaci majątku trwałego przedsiębiorstwa (budynków, maszyn), uwłaszczenie pracowników. Przekazane środki mogłyby posłużyć na przykład do podjęcia przez tych pracowników indywidualnej, bądź grupowej, działalności gospodarczej.
Po wynegocjowaniu warunków, w których interesy załogi reorganizowanego przedsiębiorstwa byłyby zabezpieczone, Związek aktywnie włącza się w proces przywracania zwolnionym pracownikom normalnych warunków życiowych.
Tak więc, jeśli zachodzi tego potrzeba, organizuje kursy przekwalifikowywujące. Jeśli istnieje potrzeba przemieszczenia ludzi do nowych miejsc pracy, to pomaga im w rozwiązaniu problemów mieszkaniowych, czy też poprzez organizowanie przedsiębiorstwa transportowego umożliwia im godziwy dojazd do pracy i do domu. Wreszcie -- udziela im kredytów, bądź pomaga w sprowadzeniu odpowiednich maszyn, jeśli zamierzają podjąć indywidualną bądź grupową, działalność gospodarczą. Nasze zespoły eksperckie dysponują dla nich odpowiednimi propozycjami, są w stanie ocenić opłacalność przedstawianych propozycji, skorygować je, wreszcie udzielić pomocy w załatwianiu formalności prawnych i administracyjnych.
Jeśli reforma ma być realna, ludzie nie mogą na niej tracić, nie mogą ponosić jej wyłącznych kosztów. Proponowana fundacja jest tak niewielka w porównaniu z ogromem zadań, jakie stawia przed nami reforma, że w żadnej mierze nie zdejmuje odpowiedzialności z władz państwowych, a generalne rozwiązanie problemu zatrudnienia czyni przedmiotem trudnych i twardych negocjacji. Otwiera ona natomiast przed Związkiem możliwości aktywnego i konstruktywnego ingerowania w procesy reformy. Bez możliwości dysponowania choćby tak ograniczonym funduszem stanowisko Związku obarczone będzie zawsze grzechem dyletantyzmu i pobożnych, ogólnie słusznych życzeń.
Doświadczenia Komisji Interwencji i Praworządności wydają się stanowić przykład tego jak stosunkowo niewielkie sumy są w stanie spowodować przemiany w świadomości i stymulować społeczną aktywność.
Wydaje mi się, że z tej drogi nie wolno zrezygnować.
Sądzę, że nie wymieniłem wszystkich możliwości świadczeń ze strony fundacji, a z drugiej strony sugerowany fundusz założycielski nie jest wygórowany. To, co powyżej napisałem, jest bardziej koncepcją, polityczną niż projektem instytucji społeczno — gospodarczej, ale byłoby bardzo dobrze gdyby koncepcja ta stała się przedmiotem poważnych rozważali prawników, ekonomistów i działaczy społecznych. Wtedy mogłaby ona przybrać formę konsekwentnie opracowanego projektu i stać się podstawą do podjęcia odpowiednich działań tak w kraju, jak i za granicą.
Opracowanie takiego projektu uważam za jedno z pilniejszych działań Związku.
Na koniec pytanie najtrudniejsze: skąd wziąć pieniądze? Oczywiście, że w dalszym biegu fundacja utrzymywała by się ze zwracanych kredytów, lokat kapitałowych i prowadzonej przez siebie działalności gospodarczej , tym niemniej - jeśli chodzi o kapitał zakładowy, to odpowiedź jest właściwie jedna - z zagranicy.
Czy jest to realne? Jestem przekonany że właściwie tak. Postępująca normalizacja stosunków Zachodu ze Związkiem Radzieckim i ogromne poparcie polityczne, a nawet gospodarcze, jakiego Zachód, udziela "pierestrojce", są zupełnie jednoznacznym wyrazem niechęci Zachodu do wszelkiej destabilizacji w Europie Środkowej i Wschodniej.
Reforma gospodarcza, prowadzona bez zapewnienia dostatecznej ochrony społecznej, to z całą pewnością zarzewie konfliktu, który może wybuchnąć w każdej chwili z nieprzewidywalną siłą. I każdy polityk musi sobie zdawać z tego sprawę, że nominalnie istniejąca "Solidarność" i Lech Wałęsa to dużo za mało do powstrzymania takiego wybuchu. Wyobrażam sobie, że gdyby przedstawić realną, dopracowaną propozycję, to Zachód byłby skłonny wydatkować , koniec końcem, nie tak już znaczącą sumę, a i "Solidarność" domagająca się środków na prowadzenie konstruktywnej działalności stałaby się bardziej wiarygodna i w kraju i za granicą.
Fakt, że "Solidarność" , jak dotychczas, obraca się w świecie projektów, idei i dyskusji i tak właściwie nie wie do końca, w jakiej mierze pieniądze stanowią, o możliwości politycznego działania, jest jakimś reliktem realsocjalistycznym. Każdy normalny polityk na Zachodzie wie, że każda działalność wymaga pieniędzy, a poważna działalność - poważnych pieniędzy i ktoś, kto tej zasady nie rozumie, jest podejrzany, że albo się do niczego nie nadaje, albo jest oszustem.
Przecież 200-300 milionów - to jest jakaś tam połowa czy jedna czwarta nowoczesnego samolotu bojowego, a efekt polityczny takiej inicjatywy, jak fundacja, oczywisty. Stabilizacja Europy Wschodniej, demokratyzacja życia, liberalizacja gospodarki, wzrost niezależności ekonomicznej społeczeństwa - to wszystko daleko lepsza gwarancja bezpieczeństwa.
Tak więc - spróbujmy być poważni i podejmować poważne zadania. Zamiast uwiarygodniać władzę i popierać jej starania o kredyty, spróbujmy postarać się o pieniądze dla siebie. Może się to okazać dużo łatwiejsze.
Myślę, że pomysł fundacji jest dla władzy pomysłem politycznie bardzo trudnym, tym niemniej jego odrzucenie byłoby bardzo wyraźnym dowodem zachowania przez władzę priorytetów polityczno - ideologicznych. nad głoszoną potrzebą reformy gospodarczej. Na dodatek nie sądzę, aby fundacja mogła stanowić jakąś konkurencję w stosunku do podejmowanego przez władzę poszukiwania pieniędzy. Sądzę, że wręcz przeciwnie, że właśnie dostrzeżenie walorów społeczno - gospodarczych fundacji mogłoby władzę tylko uwiarygodnić i skłonić Zachód do uwzględnienia również jej potrzeb.
Może to nie przyjść łatwo, ale uważam, że o fundację warto walczyć, bo jest to w moim przekonaniu jedyny sposób aktywnego uczestniczenia w reformie, korygowania jej przebiegu i efektywnej ochrony pracownika.
Zbigniew Romaszewski