Rok śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskie

Tekst napisany dla tygodnika "Niedziela", 8 kwietnia 2011 roku

 

W przededniu rocznicy katastrofy o jej przyczynach wiemy niewiele więcej niż rok temu. Jedynie doniesienia medialne, którymi nas wówczas faszerowano: o życzliwości, wiarygodności i współpracy rosyjskiej śledczych nie są już tak entuzjastyczne jak rok temu. Ich miejsce zajęło spóźnione zintensyfikowanie prac polskiej Prokuratury Wojskowej i Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Przełomem było opublikowanie przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) raportu dotyczącego katastrofy rządowego samolotu. Nawet najzagorzalsi zwolennicy ocieplenia stosunków polsko-rosyjskich zrozumieli, że nie można liczyć na obiektywną ocenę przyczyn i okoliczności zdarzenia. Raport MAK jest jedynie dokumentem propagandowym, mającym na celu oczyszczenie strony rosyjskiej z jakichkolwiek podejrzeń.

MAK jest zdumiewającą instytucją „międzynarodową”, korzystającą z bezwzględnego immunitetu dyplomatycznego. Nie odpowiada przed nikim, a od jego „wyroków” nie ma odwołania. Funkcjonuje jako dochodowe przedsiębiorstwo, atestując zarówno części, jak i remonty statków powietrznych, a także urządzenia obsługi naziemnej. TU-154M nie był wyjątkiem. Z kolei zakłady remontujące maszynę w Samarze uzyskały aż trzy certyfikaty MAK, po 3 miliony dolarów każdy. Badając przyczyny katastrof MAK działa więc jako sędzia we własnej sprawie. Dlatego najczęściej orzeka o winie załogi. Tak było np. po wypadku samolotu Ił-76 w Baku w 2004 r. Pilot sam wtedy udowodnił, że w samolocie w czasie remontu zamontowano silniki złomowane siedem (!) lat wcześniej.

Polskie instytucje, które zajmują się badaniem katastrofy zostały postawione w bardzo trudnej sytuacji. Niemożliwe jest wyciągnięcie niepodważalnych i obiektywnych wniosków, nie dysponując chociaż ograniczonym materiałem dowodowym.

W tej sytuacji nie jest dla mnie zaskoczeniem, że prokuratura zamyka po roku część śledztwa dotyczącą wątku ewentualnego zamachu. Od początku badań taka okoliczność została wykluczona przez Rosjan i nikt takich materiałów nie zbierał. Skąd więc mogłyby się one znaleźć w polskiej prokuraturze? Nawet zakładając, że rosyjscy śledczy byliby skłonni je w ogóle udostępnić.

Podobnie wygląda sprawa ewentualnej awarii technicznej. Jeśli nawet odczyt ze skrzynki szybkiego dostępu (ATM), jedyny rzeczywisty dowód znajdujący się w polskich rękach, zasieje jakieś wątpliwości, to i tak będzie trudno je zweryfikować w oparciu o badania świadomie dewastowanego wraku samolotu, niszczejącego od roku na smoleńskim lotnisku.

Pozostanie tylko dezinformacja, kolportowana przez pożytecznych idiotów, zniesławiająca ofiary katastrofy: Prezydenta Polski, generała Błasika, pilotów. Pozostanie również smutny i wymagający wielu wyjaśnień sposób organizowania wizyty. Uważam, że trudności stwarzane przez administrację rządową przy organizacji wizyty Prezydenta stanowią delikt konstytucyjny, który powinien być przede wszystkim rozpatrywany przez specjalną komisję sejmową, a dopiero wtórnie być przedmiotem śledztwa Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga.

Wyjaśnień wymaga również decyzja o sposobie prowadzenia dochodzenia. Podejmowane przeze mnie próby ustalenia stanu faktycznego wskazują, że polski rząd zachował się całkowicie biernie. Decyzję o powierzeniu MAK badania katastrofy w oparciu o 13 załącznik do Konwencji Chicagowskiej podjął 13 kwietnia premier Putin. Zaznaczył przy tym, że śledztwo ma odbywać się we współpracy ze stroną polską. Taki obrót sprawy uznano (kto i kiedy?) za zadowalający i 15 kwietnia Minister Obrony Narodowej podpisał akredytację dla 21 polskich specjalistów uczestniczących już w pracach na miejscu zdarzenia. Z odpowiedzi ministra Jerzego Millera na moje pytania nie wynika, aby odbyła się jakakolwiek dyskusja nad trybem badania katastrofy, by zasięgano opinii ekspertów, wysuwano alternatywne w stosunku do rosyjskich rozwiązania. Propozycja premiera Putina została przyjęta jako coś oczywistego, do czego należy się dostosować. Akredytowanie 21 przedstawicieli okazało się zresztą niepotrzebne, gdyż Rosjanie potrzebowali tylko jednego - Edmunda Klicha. Żadnych protestów ze strony polskiej nie było.

Rozumiem, że sytuacja po 10 kwietnia 2010 roku była dramatyczna i pełna emocji. Trudno jednak pogodzić się z tym, że nie znalazł się w rządzie Tuska nikt, kto by zapobiegł "wystrychnięciu na dudka" Państwa Polskiego.