Uderz w stół, a nożyce się odezwą
Artykuł Wicemarszałka Senatu Zbigniewa Romaszewskiego opublikowany w "Rzeczpospolitej" 4 września 2008 roku
Dyskusja na temat lustracji i dekomunizacji trwa już 18 lat i miałem okazję wypowiadać się w niej wielokrotnie. Sądziłem więc, że właściwie wszystkie argumenty zostały już wyczerpane. Jeśli ktoś pozostał przy swoim zdaniu, to jest to problem własnej wygody lub wiary i żadne argumenty nic tu nie pomogą. Tak więc byłem przekonany, że wypowiadać się w tej sprawie więcej nie warto.
Rozpaczliwa sytuacja
Kiedy się jednak okazało, że to ja jestem sprawcą tego, iż Lech Wałęsa wysunął bezpodstawne zarzuty wobec arcybiskupa Kazimierza Nycza, trudno mi milczeć i udawać, że nic nie rozumiem. Owszem, rozumiem. Rozumiem, że w rozpaczliwej sytuacji, kiedy wali się doktryna grubej kreski (rozumianej znacznie szerzej, niż rozumiał to Tadeusz Mazowiecki), należy użyć najcięższej kolubryny, a więc Lecha Wałęsy. Jest to dość rzadki przypadek, kiedy Lech Wałęsa zrezygnował z roli podmiotu historii i pozwolił się użyć jako pocisk do atakowania zwolenników uczciwego rozliczenia z PRL.
Faktycznie, indagowany przez dziennikarza na temat listu pasterskiego arcybiskupa Kazimierza Nycza, wyrażając swoją głęboką solidarność z wypowiadanymi tam treściami, na kolejne wielokrotnie powtarzane pytanie, czy ksiądz arcybiskup mógł mieć na myśli Lecha Wałęsę, odpowiedziałem, że mógł mieć na myśli również Lecha Wałęsę.
Nie wyobrażam sobie, aby pryncypialny list pasterski arcybiskupa Nycza mógł być inspirowany rozgrywkami personalnymi. Ale również nie wyobrażam sobie, by permanentnie podsycana awantura, jaką usiłuje się rozpętać wokół sprawy Wałęsy i IPN, mogła ujść uwagi księdza arcybiskupa.
Trudno było się spodziewać, że wypowiedź abp. Nycza, dotycząca dość oczywistych prawd wyznaczonych ludzką kondycją, stanie się przedmiotem aż tak ożywionej debaty.
Trudno było się również spodziewać, że jej głównym bohaterem okaże się Lech Wałęsa, a zbiorowym czarnym charakterem IPN. Wyzwolonym emocjom towarzyszyły niestety insynuacje i pomówienia. Jedynym wytłumaczeniem incydentu, które się nasuwa, jest stare przysłowie: "uderz w stół, a nożyce się odezwą".
Bo jak inaczej to wytłumaczyć, niż rozpaczliwą obroną doktryny, która wykreśla z historii Polski okres PRL i zabrania uczciwego rozliczenia komunizmu. Jeśli do tego dodamy, iż IPN, i słusznie, cieszy się uznaniem 78 proc. ankietowanych Polaków, to rzeczywiście należy uznać, że dla przeciwników rozliczeń sytuacja jest rozpaczliwa. Ogromna aktywność naukowa i popularyzatorska IPN pierwszy raz stworzyła nadzieję, że liczne kontrowersje okresu PRL, sprzeczne z obowiązującym mitem, przestaną być własnością wtajemniczonych kapłanów, a staną się tworzywem budującym doświadczenie historyczne narodu.
Jak w 1968 roku
Sprawa ta jest o tyle trudna, że nie mieści się w czarno-białym opisie ludzkich postaw czy wydarzeń społecznych, do którego usiłują nas przekonać współczesne media.
Wymaga to czasem odrzucenia utrwalonych poglądów, przyznania, że było się przedmiotem manipulacji, podejmowało niesłuszne decyzje. Wymaga naruszenia komfortu psychicznego. A co dopiero, gdy prawda godzi bezpośrednio w interesy materialne czy kalkulacje polityczne.
Należy uznać, co jest bardzo trudne cło przyjęcia, że w niektórych sprawach nie jesteśmy w stanie osiągnąć porozumienia i że jest to naturalne i nie powinno być przedmiotem nawarstwiającego się antagonizmu. Nie zmienia to postaci rzeczy, że prawda historyczna pozwala społeczeństwu dojrzewać i czerpać doświadczenie na wcale niełatwą przyszłość.
Tak się złożyło, że w roku 1979 na Wolne Związki Zawodowe na Wybrzeżu spadła fala represji, które dotknęły również Lecha Wałęsy. Ponieważ wraz z żoną prowadziliśmy wtedy Biuro Interwencji KSS KOR, to moje wyjazdy na Wybrzeże były dość częste i zbliżyły mnie do środowiska WZZ. Dlatego miałem nieszczęście słyszeć liczne relacje dotyczące spotkania WZZ, na którym Lech Wałęsa sam mówił o swoich kontrowersyjnych zachowaniach w 1970 roku.
Relacje z tego spotkania przekazują również jego uczestnik Andrzej Bule czy Antoni Mężydło, który miał okazję wysłuchać nagrania magnetofonowego. Innych uczestników spotkania nie przywołuję, bo byliby na pewno pomówieni o stronniczość.
4 czerwca 1992 roku, kiedy przyszedłem do Senatu, na swoim pulpicie znalazłem oświadczenie Lecha Wałęsy, które nie zaprzeczało znanym mi faktom. "Nocna zmiana" rozpoczęła się dopiero kilka godzin później. Resztę wyjaśnia obszerna monografia Cenckiewicza i Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", przygotowana niezwykłym nakładem pracy i z ogromną starannością. Nie spotkała się jak dotąd z merytoryczną krytyką. Mają ją zastąpić inwektywy: "kłamstwo", "skandal", "za czyje to pieniądze". Zupełnie jak w 1968 roku.
Tak więc mogę jedynie stwierdzić, że pozostaję przy własnym zdaniu i nic na to nie poradzę.
Był barometrem
Warto się może zatrzymać nad tym, co nie zostało powiedziane, a co określa mój stosunek do Lecha Wałęsy. Otóż w świadomości społecznej przeplata się Wałęsa - robotnik buntujący się przeciw porządkowi PRL, Wałęsa - przywódca strajku sierpniowego, Wałęsa - przewodniczący "Solidarności", "okresu karnawału", przewodniczący nieistniejącego związku w okresie stanu wojennego i autorytet struktur podziemnych, wreszcie Wałęsa przy Okrągłym Stole, Wałęsa - prezydent, grabarz rządu Olszewskiego.
W tej sytuacji dosyć trudno się zorientować, o którym Wałęsie się mówi. Wbrew temu, co on teraz sądzi, na każdym etapie był człowiekiem, który popełniał mniejsze lub większe błędy, ale również tworzył dobro. Największą zasługę Lecha Wałęsy stanowi to, że był genialnym barometrem nastrojów społecznych. Potrafił ocenić, czego społeczeństwo chce i do jakich wyrzeczeń i mobilizacji jest zdolne. Intuicyjnie rozumiał, że o zachowaniach społecznych nie decydują wyłącznie względy racjonalne, ale również kumulujące się emocje. Pozwoliło to nam uniknąć realizacji wielu wyspekulowanych i jednocześnie ryzykownych programów działania, nieczytelnych dla szerokich rzesz obywateli.
Współpraca z Lechem Wałęsą nie była łatwa, bo raz to był przywódca radykał, innym razem koncyliacyjny polityk; raz ulegał wpływom Kuronia czy Geremka, innym razem realizował koncepcje Kościoła. Za każdym razem wymagało to zmiany retoryki, środków działania. Drażniło stawiane powszechnie pytanie: "O co tak naprawdę mu chodzi?".
Wydaje się jednak, że nieprzewidywalność Wałęsy i jego polityczne meandry wprawiały również w osłupienie komunistyczną władzę. Jednocześnie ta niejednoznaczność pozwalała przetrwać "Solidarności" jako integralnemu ruchowi społecznemu, w którym każdy znajdował coś własnego i który uniknął podziału na doktrynerskie ugrupowania polityczne, co jest zmorą antykomunistycznej opozycji na Kubie czy Białorusi.
Warto może przypomnieć, że wiatach 1979 – 1980 nikt nie myślało rozliczeniu agentów i kreowaniu bohaterów. Odwaga wcale nie była tak tania jak dzisiaj, za to podejrzliwość znacznie mniejsza. Koniec końców prowadziliśmy działalność nielegalną, ale jawną. I jakkolwiek by na to patrzeć, po swoich wyznaniach na spotkaniach WZZ Wałęsa nie podlegał żadnym szykanom ze strony środowiska. Wyrzucony z pracy korzystał z pomocy materialnej KSS KOR.
Dysponując czasem, uczestniczył w różnych działaniach opozycji, np. jeździł na proces Marka Kozłowskiego do Słupska. Nic się właściwie nie zmieniło. Bo wtenczas zdawaliśmy sobie jeszcze sprawę z tego, że ludzie mogą się załamywać i naprawiać swoje błędy. To dopiero dziś wszyscy są nieustraszeni.
Co z Wałęsą i MoczuIskim?
Czy Wałęsa był pokrzywdzony w sensie ustawy o IPN? Na zdrowy rozsądek oczywiście tak. Wyrzucanie z pracy, zatrzymania, rewizje. Normalne koleje losu opozycjonisty w PRL.
Doskonale pamiętam, jak Wałęsę na spacerze z dzieckiem w wózku dopadła bezpieka. Dziecko zostawiono pod drzwiami sąsiadki, a jego zatrzymano. To chyba wystarczy. Nie ulega wątpliwości, że Wałęsa był jednym z nas. Aż do momentu, gdy pycha kazała mu o tym zapomnieć i poszukiwać aliansów w najbardziej skompromitowanych środowiskach.
Było nas 10 milionów - komunizm obalił Wałęsa. W to rzeczywiście trudno uwierzyć. Jeden z myślicieli zauważył, że sukces kończy się wtedy, gdy przestajesz umieć się nim dzielić. I to chyba głęboka prawda.
Natomiast art. 52a § 7 ustawy o IPN stanowi przykład, jak trudno za pomocą prawa stanowionego opisać rzeczywistość. Bo Lech Wałęsa nie jest jedyny, dla którego w świetle rygorystycznych unormowań tego przepisu brak miejsca na liście osób pokrzywdzonych. Leszek Moczulski działał zapewne nieroztropnie, usiłując podjąć nierówną grę z aparatem bezpieczeństwa, ale nigdy nie uwierzę, że działał w złej wierze.
Pracując w Biurze Interwencji, takich ludzi, którzy podpisali zobowiązanie do współpracy, a następnie kontynuowali aktywność opozycyjną (oczywiście ujawniając swą skazę), znam jeszcze kilku czy kilkunastu. Co więcej, na skutek tego, że bezpieka wykryła rysy na ich osobowości, podlegali oni szczególnej presji i szykanom. Czy uznać ich za pokrzywdzonych, czy wpisać na listę TW, czy po prostu zapomnieć?
Z takim Wałęsą czy Moczulskim będzie to trudne. Należy zapewne poprawić zapisy ustawy, ale na pewno nie jest to łatwe i wymaga głębokich przemyśleń. Nie da się znaleźć sprawiedliwego rozwiązania w ramach reakcji na koniunkturalne awantury. Poza tym gwiazdorzy politycznej sceny winni zdawać sobie sprawę, że archiwa IPN gromadzą 70 kilometrów akt, a tzw. figurantów, czyli osób poszkodowanych, jest pewnie kilkadziesiąt tysięcy i nie sposób wszystkich naraz umieścić na stronie internetowej. Ustawa, dzięki Bogu, nie zawiera żadnych priorytetów i napaści w tej sprawie na IPN są zwyczajną hucpą bazującą na złej woli bądź nieświadomości inicjatorów nagonki.
Ułomna ustawa
Na zakończenie warto jeszcze powrócić do problemu stanowiącego źródło licznych nieporozumień, czyli roli wymiaru sprawiedliwości w ocenie wynaturzeń PRL. Otóż po licznych zaciętych sporach dotyczących oceny działalności w PRL, ostatecznie w roku 1997 udało się przyjąć dość ułomną ustawę lustracyjną.
Ze względu na bliską współpracę czy wręcz zależność PRL-owskiej SB od KGB można było przypuszczać z dużym prawdopodobieństwem, że część materiału kompromitującego osoby publiczne znajduje się w Moskwie i może być użyta do wywierania na nie presji. W związku z tym przyjęto, że pewna grupa osób publicznych ma obowiązek złożyć oświadczenie, czy współpracowała ze służbami specjalnymi PRL, celem wykluczenia możliwości szantażu.
Kłamstwo lustracyjne skutkowało utratą stanowiska i pozbawieniem możliwości pełnienia funkcji publicznych przez dziesięć lat. Ustawa, co warto podkreślić, nie zawierała jakiejkolwiek próby oceny moralnej zachowań. Jeśli przyznałeś się do pracy bądź współpracy ze służbami, nie miało to dla ciebie żadnych konsekwencji.
Przykłady, w których przyznanie się nie stanowiło przeszkody w karierach politycznych, można mnożyć. Tak więc zadaniem sądu lustracyjnego była jedynie ocena, czy winny na podstawie dokumentów SB kłamstwa lustracyjnego mógł być nieświadomy tego, że zdaniem organów jest ich współpracownikiem. Rozwiązanie z punktu widzenia abstrakcyjnego prawa bardzo proste, ale całkowicie niesatysfakcjonujące opinii publicznej, która domagała się oceny moralnej współpracy ze służbami. W oczach szerokiej opinii współpraca taka wiązała się z wysoce negatywną oceną moralną.
Spowodowało to liczne zabiegi, by stępić ostrze ustawy, a przede wszystkim wyłączyć jawność rozpraw lustracyjnych i w ten sposób odciąć obywateli od możliwości samodzielnej oceny moralnej poszczególnych przypadków. Rezultat był taki, że wyjątkowej uczciwości i kompetencji prawnik jakim był rzecznik interesu publicznego Bogusław Nizieński, zachowywał tajemnicę rozprawy i nie przedstawiał swoich wątpliwości. Natomiast podejrzani i ich obrońcy w niczym nieskrępowany sposób sławili swą czystość i ziali nienawiścią do oskarżyciela, że śmie ciągać po sądach niewinnych ludzi. Tak budowali czarny PR wokół lustracji.
Widocznie i tego było za mało, bo Sąd Najwyższy w sprawie Mariana Jurczyka, ps. Święty, podjął działalność prawotwórczą i zaczął się domagać, wbrew ustawie, ustalania przez sąd lustracyjny, czy działalność tajnego współpracownika wyrządziła szkodę opozycji demokratycznej. Tak więc wprowadzono dodatkowo konieczność oceny wartościującej, a zatem moralnej.
Plotki rozpuszczane przez SB
Uważam, że jest to kompletne nieporozumienie, kiedy sądy mają orzekać o tak subtelnych i zawiłych sprawach, jak szkody wyrządzone opozycji czy jej uczestnikom. Bardzo często jest to nie do ustalenia. Czasami zupełnie banalna i nie mająca większego znaczenia informacja, np. że ktoś był gdzieś w czerwonym swetrze, pozwalała uwiarygodnić wszechwiedzę śledczego i spowodować załamanie osoby przesłuchiwanej. Kto jest w stanie jednoznacznie to stwierdzić?!
Poza tym powszechna uwaga, w tym również sądu, koncentruje się na tym, co istotnego agenci swoimi donosami wynieśli z opozycji. Zupełnie zapomina się o tym, co do opozycji wnieśli. A przecież wcale nie mniej ważnym zadaniem SB była dezinformacja i dezintegracja środowisk opozycyjnych. Szczucie jednych na drugich, budzenie podejrzeń, tysiące plotek krążących w niedoinformowanym społeczeństwie, rozpuszczanych przy pomocy agentów SB, to chleb powszedni PRL.
Chyba każdy dostatecznie krytyczny opozycjonista jest w stanie przypomnieć sobie, że sam uczestniczył w rozprzestrzenianiu jakiejś informacji, która następnie okazała się nieprawdziwa. Najczęściej pochodziła od agenta lub ludzi z nim zaprzyjaźnionych, a jej cel był jeden - podważenie zaufania, obniżenie morale, dezintegracja ruchu. Ciekawe, jak SN wyobraża sobie dochodzenie szkodliwości takich działań.
Obawiam się, że nawet profesjonalny IPN będzie miał trudności z podjęciem badań na temat prowadzenia przez SB akcji dezinformacji i dezintegracji środowisk opozycyjnych. Bardzo do tego trudu zachęcam. Badania takie mogłyby rzucić nowe światło na to, dlaczego dawna opozycja jest skłócona.
Badania, nie wyroki
Wszystko to piszę dlatego, że coraz częściej pojawia się argument, iż wyrok sądu lustracyjnego przeczy ustaleniom IPN. Nie zamierzam krytykować wyroków sądu, bo większości spraw, które toczyły się przy zamkniętych drzwiach, nie znam, a jedyna sprawa, pani prof. Zyty Gilowskiej, była prowadzona z kompetencją, wnikliwością i obiektywizmem przynoszącym chlubę zespołowi orzekającemu.
Chciałem jedynie zwrócić uwagę na szczupłość materiałów udostępnianych rzecznikowi interesu publicznego i ograniczone możliwości zespołu, którym dysponował. Warto również przypomnieć, że sąd orzeka w warunkach domniemania niewinności oskarżonego. Tak więc prawda wyroku sądowego i prawda badań naukowych to dwie zupełnie różne i nieporównywalne prawdy. Sąd, jeśli nie ma 100 proc. pewności winy, powinien orzec uniewinnienie. Badacz ma prawo przyjąć wersję dla niego bardziej prawdopodobną i nie wyrok sądowy, lecz rezultaty osiągnięte przez innego badacza, mogą tę wersję podważyć.
Nie próbujmy więc ograniczać badań naukowych wyrokami sądowymi, bo czasy, gdy sądy orzekały, czy Ziemia kręci się wokół Słońca, czy na odwrót, minęły już bardzo dawno. Nie próbujmy również zastępować argumentów merytorycznych inwektywą, bo ta w niczym nie przybliża nas do prawdy, lecz bardzo zubaża kulturę codziennego obcowania.
Co do nowelizacji ustawy lustracyjnej i ustawy o IPN, to po masakrze dokonanej przez Trybunał Konstytucyjny wymagają one niewątpliwie zwiększenia ich spójności. Tyle że obawiam się, iż w warunkach walki partyjnej i sporów personalnych dominujących działalność parlamentu nie uda się uzyskać pozytywnych rezultatów.
Zbigniew Romaszewski
Od Redakcji "Rzeczpospolitej": Autor jest politykiem PiS, jedynym senatorem sprawującym urząd nieprzerwanie od 1989 roku. W czasach PRL działał w Komitecie Obrony Robotników, zajmując się między innymi pomocą dla represjonowanych. Na przełomie 1979/1980 był współzałożycielem Komitetu Helsińskiego w Polsce.