Coś z tej naszej "Solidarności" jeszcze zostało

Z wicemarszałkiem Senatu Zbigniewem Romaszewskim rozmawiała Kamila Baranowska
Wywiad opublikowany w „Rzeczpospolitej” w dniu 28 marca 2008 roku

 

Kamila Baranowska: Czy Donald Tusk postąpił słusznie, deklarując że nie pojedzie na ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie?

Zbigniew Romaszewski: Jestem pełen uznania dla decyzji premiera. Widocznie coś jeszcze z tej naszej dawnej "Solidarności" zostało. Postawa Donalda Tuska jest dla mnie tym bardziej budująca, że jest on zagorzałym kibicem sportu. Musiało go to więc sporo kosztować.

K.B.: Będzie go kosztować tylko jako kibica czy takie lako polityka?

Z.R.: Nie wydaje mi się, żeby stosunki z Polską były dla Chin szczególnie ważne. Dla nas zresztą też nie są. Takiego salda ujemnego jak w handlu z Chinami nie mamy w handlu z żadnym krajem. Zatem pogorszyć tych naszych stosunków i tak chyba się nie da.

K.B.: Ale zaproszenie Dalajlamy do Polski spotkało się z reakcją chińskich władz. Może nie jesteśmy im więc tacy obojętni?

Z.R.: To dlatego, że takie działania powodują, iż coraz głośniej mówi się o Tybecie i coraz mniej osób jest wobec tego kraju obojętnych. Pod tym względem to nawet dobrze, że Chiny się obrażają.

K.B.: Czy za decyzją premiera powinien pójść bojkot sportowców?

Z.R.: Kiedyś podpisałem nawet apel o bojkot olimpiady, ale nigdy nie wierzyłem, że to naprawdę może się udać - z bardzo prostej przyczyny: naszym światem rządzi złoty cielec, a w to przedsięwzięcie, jakim jest olimpiada, zostały zaangażowane gigantyczne pieniądze. Wiedzieliśmy jednak, że aby przebić się do mediów i opinii publicznej, wywołać jakąś reakcję, trzeba użyć odpowiednich środków, czyli powiedzieć o bojkocie. Świat jest dzisiaj tak potwornie zmaterializowany, że za możliwości handlu i każdy jest gotowy zrobić o wiele gorsze rzeczy niż uczestnictwo w olimpiadzie w Pekinie. Zabranianie sportowcom udziału w olimpiadzie, która i tak się odbędzie, byłoby sytuacją absurdalną. Ważne jest jednak to, by osoby publicznie znane deklarowały, że nie chcą i nie będą uczestniczyć w tym cyrku, że nie będą ściskać ludzi, którzy mają krew na rękach. To bardziej kwestia symboliki niż polityki.

K.B.: Tylko czy ta symbolika jest w stanie pomóc Tybetańczykom?

Z.R.: Myślę, że tak. Może w końcu Chiny przestaną się kojarzyć wyłącznie z tanimi gratami, może w końcu ludzie zauważą, co chińskie władze wyprawiają w Tybecie. W ciągu ostatnich dziesięciu lat w mediach głównie można było znaleźć informacje o tym, jak gigantyczny jest rozwój Chin i jak wielkie sukcesy gospodarcze ten kraj odnosi. O sytuacji Tybetańczyków głośno zrobiło się dopiero niedawno.

K.B.: Donald Tusk jest pierwszym szefem europejskiego rządu, który złożył tak zdecydowaną deklarację. Jak może ona zostać odebrana przez polityków europejskich?

Z.R.: Nie przesadzajmy, nie będzie to wydarzenie z pierwszych stron międzynarodowych gazet. My, Polacy, doskonale pamiętamy czasy "Solidarności" i to, że kiedy byliśmy represjonowani, kiedy podlegaliśmy różnym naciskom, spotkaliśmy się ze wsparciem całego świata i dlatego uważam, że naszym obowiązkiem jest wspieranie słabszych. Można tylko mieć nadzieję, że europejscy przywódcy wezmą przykład z premiera Tuska. Wielkim sukcesem będzie to, jeśli uda się nam rozruszać Unię i wywołać taką europejską solidarność w obronie praw człowieka, o których przecież w Unii tyle się mówi. Trzeba pokazać, że w Chinach jest wykonywanych około 8 tys. wyroków śmierci rocznie, że 16 milionów ludzi przebywa w obozach pracy, że na wielką skalę kwitnie handel organami, że Chińczycy krwawo prześladują Tybetańczyków. Warto, by świat się o tym dowiedział.