Doświadczenie ludzkiej solidarności

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim, współzałożycielem i pierwszym szefem konspiracyjnego Radia "Solidarność", rozmawia Roman Motoła
Wywiad zamieszczony w "Naszej Polsce" 24 kwietnia 2007 roku

 

Roman Motoła: Radio "Solidarność" powstało w stolicy, ale znalazło naśladowców w wielu innych miejscach Polski.

Zbigniew Romaszewski: Po tym jak okazało się, że nasz pomysł wypalił i robi gigantyczne wrażenie, Radia "Solidarność" powstawały w całym kraju. Ta inicjatywa bardzo rozwijała się w regionie Mazowsze, gdzie pod nazwą "Armenia" powstała cała struktura zajmująca się radiem i dysponująca z czasem już trzema rozgłośniami.

R.M.: Ile osób łącznie współpracowało przy tworzeniu radia?

Z.R.: Nie wiedzieliśmy tego, gdyż ta struktura była bardzo głęboko zakonspirowana. Do 1984 ręku, kiedy wyszedłem z więzienia, w ogóle starałem się nie utrzymywać z nimi kontaktu, żeby uniknąć wpadki na jeszcze większą skalę. Tym niemniej kontaktowałem się ze swoimi starymi współpracownikami, którzy byli namierzeni już wcześniej. Przez to SB chyba cały czas - wbrew faktom - miała wrażenie, że wciąż współpracuję z radiem, tylko nie mieli na to dowodów bo nie mogli mieć. Dopiero niedawno dowiedziałem się o niektórych osobach, które z radiem współdziałały pod pseudonimami. Rok temu po raz pierwszy spróbowaliśmy zorganizować spotkanie. Okazało się, że oprócz trzech "anten" warszawskich rewelacyjnie spisywał się Toruń, gdzie panowie astrofizycy zajęli się radiem i bez przerwy działali. Kiedy aresztowano mnie w 1982 roku, najbardziej żałowałem, że nie mogę wcielać w życie wszystkich pomysłów, jakie się pojawiały Pracowały dla nas wszystkie instytuty na uczelniach technicznych. Będąc jeszcze na wolności, ciągle dostawałem jakieś projekty, prototypy... Bardzo wielu uczonych w wolnych chwilach zajmowało się pracą dla radia. Tak było na terenie całej Polski. A na pewno w Gdańsku, Toruniu, Poznaniu, we Wrocławiu ("Solidarność Walcząca"), Krakowie działającym w oparciu o nas... W Świdniku działała bez przerwy potężna radiostacja. Nagle: okazało się, że działało również Podlasie: Siedlce, Biała Podlaska. Sądzę, że w Radiu "Solidarność" mogło działać łącznie około pięciuset osób: od wybitnych konstruktorów, profesorów po osoby, których zadaniem było podjęcie ryzyka i wyemitowanie audycji.

R.M.: Jak ocenia Pan rolę i znaczenie tej podziemnej rozgłośni?

Z.R.: Powiedziałbym, że znaczenie czysto informacyjne było dość ubogie. Ponieważ bardzo zakonspirowaliśmy całą strukturę, trudno było zbierać informacje. Docierały one późno. Nasze przedsięwzięcie służyć miało głównie pokrzepieniu serc i na pewno służyło. Takiej słuchalności, jaka mieliśmy w Warszawie, pozazdrościć mogłyby nam teraz wszystkie obecne rozgłośnie.

R.M.: Nie brakowało też, oprócz liczby słuchaczy, również ich spektakularnych reakcji i dowodów sympatii...

Z.R.: Największe wrażenie zrobiła na mnie opowieść zecera z Domu Słowa Polskiego. Kiedy miała nastąpić nasza pierwsza emisja, w drugi dzień Świąt Wielkiej Nocy, oni przyszli już d o pracy drukować gazety na wtorek Okazuje się, że cała hala przyniosła ze sobą radioodbiorniki. Kiedy zaczęła zbliżać się godz. 21.00, wszystkie maszyny zostały wyłączone, a robotnicy przy radioodbiornikach zamarli. W tym momencie rozległ się nasz słynny sygnał - nazywaliśmy go "fifulki" - czyli okupacyjna melodia "Siekiera, motyka..." odgrywana przez Janusza Wekowskiego na flecie prostym. A potem wrzask radości całej hali. Z kolei, podczas słynnej, wymierzonej w radio akcji milicji 30 kwietnia, kiedy w skutek awarii zamarło nasze łącze, z okien zaczęły sypać się na milicjantów doniczki.

R.M.: Nieźle zaszliście za skórę komunistom...

Z.R.: Władze powołały cały zespół, który śledził i nagrywał audycje. Już od drugiej emisji wprowadzili zagłuszanie, nazywaliśmy je "dyskoteką Kiszczaka". Ze względów bezpieczeństwa nie nadawaliśmy dłużej niż 7 minut. Ale ich namierzanie okazało się beznadziejne, nie miało szans. Nadawaliśmy na falach UKF, ulegających odbiciom. Zlokalizować taki nadajnik było bardzo trudno. Nadawaliśmy kiedyś z okolic Dworca Południowego. W pobliżu był pelengator i ponieważ mieliśmy nasłuch milicyjnych częstotliwości, w pewnym momencie słyszymy: "Namierzyliśmy nadajnik, Modzelewskiego 2", bodaj. "Przeszukać wszystkie mieszkania w bloku!". "Ale tam jest chyba 700 mieszkań". "A, to dajcie spokój...". A my nadawaliśmy wcale nie z Modzelewskiego, tylko z wysokościowca w pobliżu.

R.M.: To trochę opowieść z innej epoki. W obecnych realiach, technice taka konspiracja nie byłaby możliwa. Jak patrzy Pan na tamte czasy z dzisiejszej perspektywy?

Z.R.: To było zupełnie niezwykłe wydarzenie, bardzo trudne do powtórzenia. "Solidarność" oznaczała po prostu... ludzką solidarność. Wstanie wojennym miałem poczucie, że gdyby mnie ścigali, to mogę zastukać w każde drzwi i by mnie przechowano. Może jeden procent był takich, którzy by wydali. Poczucie solidarności całego narodu jest rzeczą, którą życzyłbym, abyście jeszcze kiedyś przeżyli. Ale to bardzo rzadko się zdarza.

R.M.: Dziękuję za rozmowę.