Romaszewscy od spraw bezprawia

Z Zofią i Zbigniewem Romaszewskimi rozmawia Paweł Smoleński
Rozmowa zamieszczona w "Gazecie Wyborczej" 19 września 2006 roku

 

Opowiadają Zofia i Zbigniew Romaszewscy, twórcy Biura Interwencyjnego KSS "KOR"

Romaszewscy: Wiosną 1977 r., kilka miesięcy po powstaniu KOR-u, w więzieniach siedzi jeszcze tylko pięciu uczestników radomskiego i ursuskiego Czerwca. Pomoc i organizowanie społecznej presji na władze okazały się więc skuteczne. A my zastanawiamy się, co możemy dalej robić, bo że coś robić trzeba, to akurat doskonale wiadomo.
Już od początku istnienia KOR-u napływają, głównie do prof. Edwarda Lipińskiego, najrozmaitsze skargi na stan polskiej praworządności. Jednym z pomysłów było zajęcie się sprawami, których depozytariuszem stał się właśnie profesor. Wystartowali z tym Krystyna i Stefan Starczewscy. W lipcu przychodzi amnestia, wypuszczają radomsko-ursuską piątkę. KOR przeradza się w Komitet Samoobrony Społecznej "KOR", a jedną z inicjatyw staje się Biuro Interwencyjne, które zaczyna działać od jesieni.

Paweł Smoleński: Prowadzenie interwencji przeciwko łamaniu praworządności przez osoby, które same podlegają represjom, to rzecz raczej szczególna.

Romaszewscy: Dlatego nie mieliśmy zbyt licznej klienteli Ale trafiały się nam sprawy drastyczne, np. zabójstwa milicyjne. Opisaliśmy kilka takich morderstw w "Dokumentach bezprawia". Dzięki temu zdobywaliśmy współpracowników. Trafiła do nas np. Zenka Łukasiewicz, której milicja zamordowała syna; była z nami do końca istnienia Biura, potem działała w "Solidarności". Albo Marek Kozłowski ze Słupska, świetny chłopak, niewykształcony, lecz bardzo inteligentny. Pracował w pogotowiu, po kilku dniach przyniósł nam przypadek człowieka skatowanego przez MO, którego transportował do szpitala. Potem broniliśmy Marka, bo założyli mu proces o groźby karalne.
Zdarzały się też sprawy psychiatryczne prowadzone przez SB wedle najlepszych sowieckich wzorów - ludzi niewygodnych chciano umieszczać w szpitalach dla umysłowo chorych. Np. z Jana Kozłowskiego, rolnika z Lubelszczyzny ewidentnie próbowano zrobić wariata. Tę sprawę prowadził Janek Kelus. Miał przyjaciela psychiatrę, szybko zdobył odpowiednie ekspertyzy lekarskie. Słowem - ludzi wsadzano do wariatkowa, a po kilku dniach wypuszczano, bo współpracujący z nami psychiatrzy dowodzili, że takie postępowanie nie ma żadnych medycznych podstaw.

Paweł Smoleński: Wielkie wrażenie zrobiła wówczas historia Witolda Rozwensa, dyrektora gabinetu prokuratora generalnego, opisana w "Biuletynie Informacyjnym" przez Jana Walca.

Romaszewscy: Prokurator Rozwens zastrzelił dziecko. Niby na polowaniu, ale po alkoholu. Takim sprawom w PRL-u ukręcano łeb; prokuratorzy tej rangi byli ludźmi całkowicie bezkarnymi. Nam udało się sprawić, że Rozwens stanął przed sądem. Mecenas Stanisław Szczuka zaś wywalczył dla rodziny zastrzelonego chłopca bardzo przyzwoite odszkodowanie.
Bez adwokatów współpracujących z Biurem wiele nie udałoby się zdziałać. Jan Olszewski, Andrzej Grabiński, Stanisław Szczuka, Władysław Siła-Nowicki, Witold Lis-Olszewski. Później dołączył gdańszczanin Jacek Taylor. Wszyscy mają ogromne zasługi.

Paweł Smoleński: Były też historie porażające głupotą, pokazujące absurdalność tamtego systemu.

Romaszewscy: W Lublinie kilkunastoletni chłopcy wypisywali na kartkach "Precz z PZPR" i rozkładali to po skrzynkach pocztowych. Rozkoszni durnie z SB nakazali zrobić dyktanda w szkołach całej dzielnicy, klasówki oddali grafologowi i wykryli tych chłopaków. Sprawy trafiły przed sad z wnioskiem o pozbawienie rodziców praw rodzicielskich. Wykonałem rozpaczliwy telefon do Jacka Kuronia i powiedziałem: "Jacuś, do k... nędzy, te czerwone pająki chcą gnoić dzieci za jakieś karteczki".
W lubelskim sądzie wiszą już zawiadomienia o szykowanych procesach, nasi adwokaci zmobilizowani, a tu nagle sprawa jest zdjęta z wokandy. Podsłuchiwano nasze rozmowy telefoniczne i jakiś ubek na wysokim szczeblu uznał tak jak ja, że lubelskie SB jednak zwariowało.
Innym razem szło o pastora zielonoświątkowca. Przerzucał Pismo Święte do ZSRR, miał całą piwnicę zawaloną Biblią. Pastora aresztowano. Ustaliliśmy telefonicznie z Kuroniem, że uruchomimy Kościoły protestanckie, wyślemy listy do ONZ, do wszystkich możliwych komisji i agend zajmujących się religią. Słowem - że z aresztowania za Biblię zrobimy międzynarodowy skandal. Po dwóch dniach pastor był na wolności.
Albo - pewien pan w Zakopanem stracił dom, bo w ogrodzie wybudował sobie pomniczek generała Sikorskiego. Opowiadał o swojej akowskiej przeszłości, stosowne kwity podpisało mu dwóch dowódców. Weszliśmy w to po sugestii Jana Józefa Lipskiego; nie wolno gnębić człowieka za patriotyzm.
Odwiedziliśmy pana z Zakopanego. Miał wyjątkowo pięknego pudla. Pies pochodził z angielskiej hodowli, co na tamte czasy oznaczało niewiarygodny wydatek i luksus. Kogo wówczas było stać na angielskiego pudla?
W Krakowie dotarłem do jednego z akowskich dowódców. Jego córka powiedziała, że ojciec ma momenty przytomności, ale generalnie nic nie pamięta. - Akowcy są pod presją - mówiła - ktoś przychodzi i o coś prosi, więc staramy się pomagać. Nie sądzę, by ojciec w ogóle pamiętał tego człowieka.
Drugiego rzekomego dowódcę odnalazł Janek Walc i też wyszło, że sprawa jest szemrana. Pan z Zakopanego nie był akowcem, lecz kolaborantem, może szmalcownikiem, a ponadto wysyłano go jako fałszywego świadka na nazistowskie procesy do Austrii. Zaczęliśmy się wycofywać rakiem, a wtedy w "Życiu Warszawy" ukazał się artykuł o przeszłości naszego klienta. Zapowiedziano następny tekst, jak to KOR broni hitlerowskich kolaborantów.
Zadzwoniłem do Anki Kowalskiej. Przyznałem, że wdepnęliśmy w gówno, ale władza siedzi w nim po szyję, bo zaraz okaże się, że wysyłali fałszywych świadków na procesy. Drugi artykuł został zdjęty, Biuro Interwencyjne ma zasługi dla PRL-owskiej cenzury.
Wyszliśmy z tej sprawy cało, gdyż w Biurze panował niezwykle opłacalny obyczaj. Gdy w latach 80. sam stawałem przed sądem, w akcie oskarżenia nie było żadnej sprawy, którą zajmowaliśmy się w Biurze, gdyż wszystkie były dokładnie sprawdzone i bardzo dobrze udokumentowane.

Paweł Smoleński: Ile spraw przeszło przez Biuro?

Romaszewscy: Około dwustu, z różnym skutkiem. W pewnym momencie Biuro przybrało kształt instytucji ochrony opozycji. Płaciliśmy grzywny, szukaliśmy adwokatów. Dzwoniono do nas, my dzwoniliśmy do Kuronia, Kuroń do Wolnej Europy, że rewizja była tu i tu, tego zamknięto, a tamtego pobito. To była codzienność. Np. zajmowaliśmy się Kazimierzem Świtoniem, założycielem śląskich Wolnych Związków Zawodowych, permanentnie szykanowanym przez SB. Jeden z naszych współpracowników co miesiąc dowoził mu pieniądze na przeżycie i co miesiąc szedł na 48 godzin do aresztu.
W 1980 r. zorganizowaliśmy Komisję Helsińską monitorującą polską praworządność. Na madrycką konferencję praw człowieka postanowiliśmy wysłać raport oparty na doświadczeniach Biura Pisaliśmy o sprawach pracowniczych, o więziennictwie, o represjach politycznych. Wtedy w naszym domu odbyła się ostatnia rewizja Zabrano jeden egzemplarz raportu, ale kopie rozesłaliśmy po ambasadach. Raport był jakby podsumowaniem naszego działania, a obowiązki Biura przejęły regionalne komisje interwencyjne "Solidarności".