To były protesty radykalnie antyreżimowe.

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Andrzej Kaczyński
Wywiad zamieszczony w "Rzeczpospolitej" 28 czerwca 2006 roku

 

Polskie czerwce - poznański i radomski - łączy to, że z pomocą pokrzywdzonym robotnikom przyszli inteligenci.

Andrzej Kaczyński: Historycy skłaniają się do uznania poznańskiego Czerwca za ostatnie powstanie narodowe, a w ramach dziejów Polski Ludowej raczej za kontynuację walk niepodległościowych po wojnie niż za pierwszy z wielkich buntów społecznych. Jak pan się na to zapatruje?

Zbigniew Romaszewski: Rok 1956 obfitował w tak wielkie wydarzenia, że jeśli poznański Czerwiec uznamy za powstanie, jak nazwiemy to, co działo się na Węgrzech? Może nam zabraknąć słów.
Nie pomniejszam wagi poznańskiego wybuchu. Był stanowczym protestem społecznym o masowym wymiarze, gwałtownym przebiegu i radykalnie antyreżimowym charakterze.

A.K.: A jakie wrażenie wówczas wywarło na panu to, co zaszło w Poznaniu?

Z.R.: Było po XX Zjeździe KPZR i referacie Chruszczowa. Odwilż. Słabł reżim, rosły nadzieje na dalsze zmiany. Poznański bunt był robotniczy. Mnie, warszawskiemu licealiście rok przed maturą, bliższy był inteligencki nurt odnowy, który symbolizowało "Po prostu". Artykuł "Na spotkanie ludziom z AK", autorstwa m.in. Jana Olszewskiego, podziałał na mnie jak haust świeżego powietrza. Można publicznie mówić własnym głosem! Po Poznaniu znów zaczęły padać brutalne słowa, premier Cyrankiewicz zagroził odrąbaniem rąk, które by się podniosły przeciwko władzy ludowej, gazety nazywały tych, co się jej przeciwstawiali, niemiecką agenturą. Zastanawiałem się, czy to już koniec odnowy. Na szczęście okazało się, że nie. Nastąpił Październik. Byłem wśród kilkuset tysięcy ludzi na wiecu przed Pałacem Kultury, gdy Gomułka wygłaszał swoje słynne przemówienie.

A.K.: Gomułka zrewidował wtedy oficjalną ocenę buntu w Poznaniu, który uznał za przejaw uzasadnionego gniewu klasy robotniczej. Dzięki temu tylko w jednym z czterech procesów poznańskich, który zakończył się wcześniej, zapadły skazujące wyroki. Inne zostały umorzone. Jest coś, co łączy dwa polskie czerwce: poznański i radomski. W 1976 roku z pomocą skrzywdzonym przez władze robotnikom Radomia i Ursusa przyszli intelektualiści, którzy później powołali Komitet Obrony Robotników. W 1956 roku w obronie pokrzywdzonych w Poznaniu odważnie występowali adwokaci: Grzegorzewicz, Hejmowski i Kujanek, oraz socjolodzy, których ekspertyzy społeczne odegrały ważną rolę w procesach: profesorowie Chałasiński, Szczepański i Szczurkiewicz.

Z.R.: Dla mnie 1956 rok jest pamiętny z tego jeszcze powodu, że wówczas poznałem żonę. W Sali Kongresowej odbył się wielki wiec młodzieży, która chciała się od nowa zorganizować. Ja w swojej szkole rozwiązałem koło ZMP, Zosia w swojej odradzała ZHP. Spotkaliśmy się na tym wiecu.

A.K.: A więc jeszcze jeden wątek łączy lata 1956 i 1976: w 1956 roku zaczęła się prehistoria Biura Interwencyjnego KOR... Chcę spytać, czy zajmując się tyle Radomiem, odkrył pan, kim byli ludzie, którzy nieniepokojeni przez milicję przemaszerowali główną ulicą Żeromskiego, tłukli szyby wystawowe i wyrzucali towary ze sklepów na ulicę. Inaczej mówiąc, czy wydarzenia radomskie zostały sprowokowane np. przez SB?

Z.R.: Przede wszystkim był to autentyczny protest robotniczy w stukilkudziesięciotysięcznym przemysłowym mieście. Nie ma wątpliwości, że ci, którzy wyprowadzili na ulice załogę fabryki zbrojeniowej Waltera, to naprawdę byli robotniczy przywódcy. Potem dołączyli do nich pracownicy z innych zakładów, a jeszcze później, ponieważ wszystko działo się w środku miasta, dołączał się, kto chciał. Co więcej, sądzę, że to był normalny protest robotniczy. Tak one się odbywają. Wystarczy zobaczyć, co teraz dzieje się, kiedy górnicy protestują przed Sejmem. I wyobrazić sobie, do czego może dojść, kiedy się "przegnie". A w Radomiu "przegięli".
Ale rzeczywiście, zebrałem wiele relacji o tym, że niezależnie od burzliwych wydarzeń na ul. 1 Maja, gdzie zaatakowano i podpalono komitet, gdzie toczyły się regularne walki między demonstrantami i milicją, po ulicy Żeromskiego chodziły wyglądające na zorganizowane grupy ludzi i po kolei rozbijały witryny oraz dewastowały sklepy. Propaganda przedstawiała Czerwiec '76, zwłaszcza w Radomiu, jako ekscesy chuliganów, warchołów, marginesu społecznego. Urządzano procesy, do których specjalnie dobierano ludzi już karanych, choćby ich udział w demonstracji był wątpliwy. Jestem na przykład przekonany, że Zabrowski, zrobiony głównym oskarżonym i skazany na najwyższy wyrok 12 lat, który niedługo przed tymi wydarzeniami wyszedł z więzienia, nie brał w nich udziału, i że tak jak mówił, nie ruszył się z podwórza, bo nie chciał wrócić za kratki, co najwyżej pomachał ręką do idących na manifestację dziewcząt z zakładów tytoniowych. Mam więc takie relacje, sądzę, że wiarygodne, ale nie potrafię ich jednoznacznie zinterpretować.

A.K.: Wydarzenia w Radomiu miały jednak znacznie gwałtowniejszy przebieg niż w Ursusie.

Z.R.: Wydarzenia w Radomiu i Ursusie potoczyły się inaczej, bo to były różne miasta. W Radomiu manifestacja wielu dużych fabryk musiała wylać się na ulice. A w Ursusie był jeden zakład i gdy ludzie wyszli poza jego bramy, nie mieli dokąd się udać - najwyżej zejść na tory kolejowe.
Z powodu tej różnicy innymi drogami poszły ekipy pomocowe, ursuska i radomska. Pierwsza w kierunku budowania ruchu robotniczego, działania w środowisku robotniczym, wydawania pisma "Robotnik". Nasza, radomska, skoncentrowała się na praworządności, prawach człowieka, bo nasi podopieczni - z pewnością nie same kryształowe postacie - zostali w oczywisty sposób pokrzywdzeni.
Procesy radomskie nie miały nic wspólnego z wymiarem sprawiedliwości. W ciągu jednego dnia osądzono na przykład przeszło dziewięćdziesięciu oskarżonych o różne przestępstwa. Mam relacje z kilku źródeł, że miano wywieźć z więzienia dwie grupy na rozprawy, jedną do sądu, drugą na kolegium. Jeden z więźniów z grupy, która miała pojechać do sądu, miał nogi tak pobite i spuchnięte, że nie mógł na nie naciągnąć spodni. Wobec tego ta grupa, która miała jechać na kolegium, pojechała do sądu i dostała wyroki po dwa, trzy lata, a tamtej się upiekło, stanęła przed kolegium i dostała po dwa, trzy miesiące. Przypadkowość oskarżeń i wielorakie uchybienia procesowe znajdują potwierdzenie w naszej kartotece. Zarejestrowaliśmy w Radomiu ponad cztery setki osób, które były sądzone. Otóż liczby skazanych przez sądy i ukaranych przez kolegia prawie się nie różniły, podczas gdy tych pierwszych powinno być kilkakrotnie mniej.

A.K.: Na czym polegała pomoc, którą świadczyliście podopiecznym?

Z.R.: Rodziny, których ojcowie lub mężowie zostali aresztowani, wyrzuceni z pracy, zostały bez środków do życia. Pomagaliśmy im finansowo. W konfrontacji z machiną państwową większość tych ludzi była bezradna. Trzeba im było pomóc napisać wniosek o widzenie, odwołanie, podanie. Zapewnić obronę w sądzie. I bronili ich najwybitniejsi adwokaci: Andrzej Grabiński, Witold Lis-Olszewski, Jan Olszewski, Władysław Siła-Nowicki, Stanisław Szczuka.
Naszym podopiecznym trzeba było między innymi kupić węgiel na zimę. Takie zadanie otrzymał raz zespół w składzie: Bosia Blajfer i Bogdan Zalega. Bosia miała na sobie piękny, wielki, biały kożuch. Bogdan, pseudonim Bobas, nosił elegancką jesionkę i parasol. Zakupili węgiel, najęli furmankę i zasiedli obok wozaków na kożle: Bosia w białym kożuchu, Bobas z parasolem, i pojechali przez cały Radom...
To się odbywało przy niesłychanej presji esbecji. Dokumentowaliśmy świadectwa bezprawia. Zebraliśmy relacje o "ścieżkach zdrowia". Złożył ją m.in. Stanisław Wijata, który jechał wózkiem akumulatorowym na czele pochodu z Waltera.
Zbili go straszliwie. Relacja była wstrząsająca. SB zmusiła go, żeby ją odwołał. Pytam: jak było naprawdę. - Tak, jak wam opisałem. - Jeżeli damy ci adwokata, potwierdzisz to u prokuratora? - Tak. Zadzwoniliśmy z Mirkiem Chojeckim nocą do Siły-Nowickiego. A on: - O szóstej rano pojadę do Radomia. Plucha na przemian ze śnieżycą, a Mirek wyruszył łapać okazję, żeby być przed Siłą, uprzedzić Wijatę i zatrzymać go w domu. Nie wiem, jak on to zrobił, ale był pierwszy.
Tyle razy jeździłem do Radomia i nic z tych podróży nie pamiętam, ani razu nie zobaczyłem Janek [pierwsza miejscowość za Warszawą]. Byłem tak umęczony, że zanim dojechaliśmy do Janek, ja już głęboko spałem, budziłem się w Radomiu, z powrotem tak samo, budziłem się dopiero w Warszawie...

A.K.: Dziękuję bardzo.