Lustracja, broniąc państwa, nie musi niszczyć ludzi

Artykuł zamieszczony w "Dzienniku - Polska, Europa, Świat" 24 lipca 2006 roku

 

Starą ustawę lustracyjną trzeba było zmienić, projekt nowej, zanim wejdzie w życie, można jeszcze poprawić

Na temat teczek, agentów i problemu lustracji zaczerniono już tony papieru. Jak ujawnić i napiętnować agentów z czasów PRL? Jak przy tym nie skrzywdzić niewinnych? Jak ukarać winnych? Jak zapewnić wolność historycznych badań naukowych, chroniąc jednocześnie prywatność wciąż żyjących ludzi? Na te pytania powinien odpowiedzieć przygotowywany właśnie akt prawny, który ma zastąpić ustawę lustracyjną. Prace nad nim wchodzą już w końcową fazę. Żeby jednak stworzyć naprawdę dobre przepisy, trzeba najpierw wyjaśnić narosłe wokół całej sprawy mity i nieporozumienia. W przeciwnym razie grozi nam, że wpadniemy z deszczu pod rynnę, zastępując złe uregulowania jeszcze gorszymi.

Ustawę trzeba było zmienić

Nowa ustawa jest potrzebna ze względu na nimb tajemnicy, jakim ciągle owiane są procesy toczące się przed sądem lustracyjnym, a także wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 26 października 2005 r., który otworzył byłym agentom i funkcjonariuszom SB dostęp do akt IPN. Decyzja Trybunału Konstytucyjnego zezwalająca byłym agentom na wgląd do akt, faktycznie przekreśla skuteczność ustawy lustracyjnej.

Dotychczasowe przepisy wymagały, by osoby publiczne składały oświadczenia o współpracy z organami bezpieczeństwa, a złożenie nieprawdziwego oświadczenia powodowało utratę zajmowanego stanowiska i zakaz pełnienia funkcji publicznych przez 10 lat. Jednak orzeczenie TK sprawiło, że byli agenci mogą najpierw sprawdzić, co na ich temat znajduje się w archiwum IPN, a dopiero potem składać oświadczenie lustracyjne. Tym bardziej że w wielu wypadkach dowody współpracy zostały zniszczone lub skradzione z akt.

Jednocześnie sprawa przed sądem lustracyjnym mogła być utajniona na żądanie którejkolwiek ze stron, co prowadziło do sytuacji, w której zarówno rzecznik interesu publicznego, jak i sąd byli pozbawieni możliwości przedstawienia swojej argumentacji. Natomiast podejrzani o współpracę z SB mogli opowiadać niestworzone rzeczy i przy pomocy mediów budzić powszechne współczucie.

PiS oraz PO, w imię jawności życia politycznego w Polsce, wystąpiły z inicjatywą szerokiego ujawnienia materiałów z archiwów byłych organów bezpieczeństwa. Prace Komisji Nadzwyczajnej Sejmu zaowocowały wypracowaniem nowej koncepcji lustracji. Osoby ubiegające się o stanowiska publiczne (około 400 tys. stanowisk), które urodziły się przed rokiem 1972, mają obowiązek wystąpić do IPN o wydanie zaświadczenia zawierającego wykaz dokumentów na ich temat, znajdujących się w zbiorach IPN. Równocześnie każdy obywatel uzyskuje prawo wglądu do teczek osób publicznych (art. 9), z wyłączeniem informacji objętych tajemnicą państwową oraz danych dotyczących życia intymnego.

Nowa ustawa nie wymaga już składania oświadczeń lustracyjnych. Jednocześnie postanowiono zlikwidować nadawany przez IPN status „osoby pokrzywdzonej" posiadającej szczególne prawa do korzystania z akt instytutu.

Jestem przekonany, że sama idea ustawy zasługuje na poparcie. Podobnie na szacunek zasługuje wysiłek włożony przez zespół ją przygotowujący. Ponieważ jednak diabeł tkwi w szczegółach, to koniecznie trzeba się zastanowić, jak uniknąć trudności i nieporozumień, które mogą przynieść ze sobą nowe rozwiązania - a jest tu kilka bardzo poważnych problemów.

Ocalić status pokrzywdzonego

Pomysł likwidacji sądu lustracyjnego także powstał pod wpływem wyroku TK. Trybunał Konstytucyjny stwierdził bowiem, że orzeczenie sądu lustracyjnego jest wiążące dla IPN. Czyli że sąd po prostu rozstrzyga, czy ktoś był agentem, czy nie, a skoro nie był, to IPN musi mu nadać status pokrzywdzonego. Tymczasem wyrok sądu lustracyjnego oparty - co trzeba podkreślić - na zasadzie domniemania niewinności, może po prostu oznaczać, że dowody na to, iż dana osoba była współpracownikiem tajnych służb, są zdaniem sądu niewystarczające. Czym innym jest natomiast wynik badań archiwalnych, które mogą wskazywać według wszelkiej wiedzy historycznej na wysokie prawdopodobieństwo, że dana osoba jednak współpracowała.

Jestem przekonany, że wyroki sądów rozstrzygają kwestie doraźne i nie powinny ingerować w swobodę badawczą, zaś prawne rozstrzyganie jest klasycznym przykładem nadużywania władzy sądowniczej. W tych warunkach trudno się dziwić, że IPN boi się jak ognia wszelkich zdań ocennych, które mogłyby być poddane weryfikacji sądowej. Stąd też instytut woli wystawiać suchy wykaz dokumentów i nie narażać się na sądową kontrolę naukowych opinii.

Jednak takie rozwiązanie, choć racjonalne, musi budzić sprzeciw moralny. Dla ogromnej większości ludzi, którzy zaangażowali się w walkę o wolność, niepodległość i demokrację, którzy podlegali szykanom i represjom, którzy ryzykowali życie, wolność, pomyślność rodziny i karierę zawodową, dziś jedynym dorobkiem jest głodowa emerytura. Dla nich status osoby pokrzywdzonej jest niezwykle cennym świadectwem, że byli przyzwoitymi ludźmi i dobrymi obywatelami. Beznamiętne wymieszanie tej grupy ludzi z grupą ludzi słabych, obojętnych, a wreszcie donosicieli i budowniczych systemu totalitarnego, to kolejna gruba kreska, to kolejna krzywda.

W moim przekonaniu instytucja pokrzywdzonego mogłaby i powinna być zachowana. Dotychczas osoba, której odmówiono przyznania statusu pokrzywdzonego, mogła się odwołać do prezesa IPN, a następnie do Kolegium Instytutu. Osobie takiej należałoby dodatkowo zgodnie z Konstytucją przyznać prawo odwołania do sądu administracyjnego. By jednak nie narażać IPN na zbyt wiele niepotrzebnych procesów, w takim wypadku instytut powinien mieć obowiązek opublikowania materiałów, na podstawie których odmówił statusu pokrzywdzonego. Nikt nie mógłby wówczas chronić swojej sprawy, o ile byłaby wątpliwa, za parawanem sądowej tajności Procedura taka byłaby sprawiedliwa, a jednocześnie jawność skutecznie ograniczałaby nadmierne pieniactwo.

Ile można ujawnić?

Najpoważniejszym problemem przygotowywanej ustawy jest jednak zakres ujawniania materiałów dotyczących osób publicznych. Przed problemem tym stanie nie tylko Senat, ale również prezydent, a zapewne także Trybunał Konstytucyjny czy wręcz Trybunał Strasburski. Ujawnione zostaną bowiem wszystkie znajdujące się w IPN akta dotyczące osób publicznych (urodzonych przed 1972 rokiem) bez względu na to, czy były one uczestnikami opozycji, czy też tę opozycję zwalczały. Należy zdawać sobie sprawę z tego, że służby specjalne zbierały ogromną ilość informacji dotyczących osób śledzonych, przejmowały ich korespondencję, stosowały podsłuchy i wykorzystywały ich życie prywatne do budowania intryg i szantażu. Opozycjoniści nie aspirują do świętości. Zdarzało im się kłócić, upijać, plotkować. Pisali również pełne emocji listy do swych matek, narzeczonych, żon i kochanek, w których wyznawali swoje dziś śmieszne marzenia, a listy te przejęte przez SB bywały włączane do akt. Nie ma żadnego powodu, by prywatność tych osób naruszana brutalnie i bezprawnie przez SB mogła być ujawniana, tym razem w sposób uświęcony przez prawo. A tak rozumianej prywatności nie osłonią żadne wytrychy politycznej poprawności bazujące na pojęciu „danych wrażliwych". O tym, co dana osoba, podlegająca represjom ze strony SB, uważa za swoją prywatność, a co uważa za możliwe do udostępnienia, powinna decydować ona sama.

Z drugiej strony te osoby, które współpracowały lub były funkcjonariuszami organów bezpieczeństwa muszą się liczyć z tym, że ich donosy, raporty i analizy skierowane przeciwko opozycji będą powszechnie dostępne. Tak więc niezbędne jest dokonanie podziału na różne kategorie osób.

Sprzeciw budzi i to, że życie prywatne, nawet najbardziej zasłużonych osób, może być po 30 latach roztrząsane publicznie, natomiast osoby urodzone po roku 1972 korzystają z naturalnej ochrony swojej prywatności. Stanowi to oczywiste pogwałcenie zasady równości.

Oświadczenia muszą pozostać

W moim przekonaniu likwidacja obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych nie jest dobrym pomysłem. Niezależnie od kontrowersyjności orzeczeń sądu lustracyjnego sam fakt, że oświadczenie takie należało złożyć, a następnie liczyć się z możliwością ujawnienia prawdy i długotrwałego procesu sądowego, powodował, że wielu byłych współpracowników wycofywało się z życia publicznego. Przyjmowana ustawa takiej bariery nie stanowi.

W związku ze zbliżającymi się wyborami samorządowymi i praktyczną niemożliwością zrealizowania ustawy w tym terminie został wprowadzony art. 40, który odrębnie reguluje problem rejestracji kandydatów na radnych. Osoby kandydujące (ok. 300 tys.) nie muszą składać w komisji wyborczej zaświadczania o stanie akt w IPN, lecz jedynie mają przedłożyć wniosek o wydanie takiego zaświadczenia. Uwzględniając możliwości przerobowe IPN można się spodziewać, że zgromadzenie stosownych akt i sporządzenie wykazów zajmie parę lat. Dopiero wówczas okaże się, czy w spisie akt jest zapis, że ktoś był agentem, czy nie, co w dodatku i tak nie będzie miało żadnego wpływu na sprawowanie przez niego funkcji. Pytanie o sens wykonania ciężkiej pracy przez archiwistów IPN nasuwa się samo.

Dlatego należy rozważyć, czy osoby, które zamierzają pełnić funkcje publiczne nie powinny nadal składać oświadczeń lustracyjnych weryfikowanych w oparciu o poważnie zmodyfikowaną procedurę lustracyjną. Dążąc do poprawy obecnie istniejących procedur lustracyjnych trzeba uważać, by nie uwikłać się w kolejne błędy. Inaczej ogromna praca i słuszne założenia mogą pójść na marne.

Zbigniew Romaszewski, polityk, fizyk, senator RP (szósta kadencja), w latach PRL zaangażowany w działalność opozycji antykomunistycznej, działacz KOR, twórca Radia „Solidarność"