Brązownicy

Artykuł zamieszczony w "Rzeczpospolitej" 7 lutego 2005 roku. Ponieważ redakcja znacząco skróciła tekst, zamieszczamy tu jego całość, a fragmenty usunięte z artykułu zaznaczamy pochyłą czcionką. Dodatkowo tekst artykułu poprzedzamy listem, jaki w sprawie publikacji senator Zbigniew Romaszewski skierował do Redaktora Naczelnego "Rzeczpospolitej".

 

List do Redakcji "Rzeczpospolitej"

Warszawa, 8 lutego 2005 roku.

Szanowny Panie Redaktorze!

Skróty redakcyjne, dokonane w moim artykule opublikowanym w „Rzeczpospolitej" z 07.02 br., a zwłaszcza obcięcie zarówno początku tekstu, jak i jego pointy, doprowadziły do pozbawienia artykułu znacznej części sensu i podstawowego przesłania.

Tekst zaczynał się następująco: „Prezydent II RP był odpowiedzialny tylko przed Bogiem i historią. Dla współtwórców PRL to wciąż za wiele. O Bogu można nie myśleć, ale odpowiedzialność przed historią może okazać się bolesna..." Dalej stwierdzałem, że niemal nikt z PRL -owskiego aparatu represji nie został pociągnięty do odpowiedzialności karnej, wręcz przeciwnie aparat ten zapewnił sobie szczególny system emerytalny, lub korzystny stan spoczynku. Dziś boi się już tylko odpowiedzialności przed historią i jej chce uniknąć. Dla sensu mojego artykułu była to teza podstawowa. Tylko na takim tle można lepiej i pełniej zrozumieć dyskusje na temat „problemu teczek". Niestety ten akapit zniknął. Co gorsza w zniknęła także pointa artykułu. Na zakończenie pisałem o trzech zaskoczeniach jakie przyniosła mi lektura moich teczek. Przy publikacji wycięto jednak końcowy akapit. A brzmiał on tak:„Ostatnia zaskakująca informacja to lista osób, które miały dostęp do tajnych lub spectajnych akt na mój temat. Na ogół byli to członkowie Rządu oraz Biura Politycznego. Od wiosny 1989 roku lista znacznie się poszerzyła. Pojawili się na niej prof. Rejkowski, Leszek Miller, Ireneusz Sekuła, Sławomir Wiatr, Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy. Najwyraźniej szło nowe." W tym przypadku pointę artykułu stanowi przedstawienie bezspornego faktu, który rzuca ciekawe światło na polska transformację ustrojową.

Zazwyczaj redakcję i adiustację moich tekstów przyjmuję z pokorą. Nie może ona jednak kastrować i wypaczać myśli autora. Przez 13 ostatnich lat PRLu zajmowałem się wraz z żoną kwestiami represji SB i praworządnością, byłem redaktorem wydanego w 1980 roku w podziemiu Raportu Madryckiego na ten temat. Przez mój dom przewinęły się dziesiątki osób pokrzywdzonych przez SB i milicję, ale też i esbeków. I mnie i żonę i córkę i nawet psa zatrzymywano, aresztowano, internowano. Znam więc te problemy od każdej strony, od której może je znać świadek i uczestnik wydarzeń. W 1990 roku w komisji senackiej, której byłem szefem powstał pierwszy projekt ustawy lustracyjnej. Czy to zdaniem redakcji „Rzeczpospolitej" jeszcze za mało bym miał prawo bez przeszkód przedstawić swoje zdanie na temat teczek SB?

Z należnym szacunkiem
Zbigniew Romaszewski

 

***

 

Treść artykułu

Prezydent II Rzeczypospolitej był odpowiedzialny tylko przed Bogiem i historią. Dla współtwórców PRL to wciąż za wiele. O Bogu można nie myśleć, ale odpowiedzialność przed historią może okazać się bolesna. Dotychczas praktycznie nikt z nich nie został pociągnięty do odpowiedzialności karnej, PRL-owski aparat przemocy, jak to określali marksiści, zapewnił sobie szczególny system emerytalny, bądź korzystny stan spoczynku. Pozostała jedynie odpowiedzialność przed historią i teraz chodzi o to jakby tu jej uniknąć...

Tak więc kiedy Bronisław Wildstein skopiował z IPN-owskiego komputera listę osób, które były funkcjonariuszami SB, tajnymi współpracownikami, stanowiły kontakty operacyjne, bądź były tylko przedmiotem zabiegów werbunkowych MSW-u - rozpętało się pandemonium. Pan prof. Paczkowski słusznie twierdzi, że z biblioteki nie wynosi się książek, ale w danym przypadku argument jest chybiony. Sam, zapewne niejednokrotnie, robił w bibliotece wypisy z lektur, którymi dzielił się z kolegami i nikt nie czynił mu zarzutu z tego powodu, że robił to długopisem, a nie gęsim piórem. Dziś w epoce informatycznej robi się to inaczej, inny jest też obieg informacji w wolnym społeczeństwie, tylko zasada pozostała ta sama, wszystko co nie jest tajne - jest jawne i powinno być dostępne dla obywateli.

Mnie akurat sprawa wydaje się dość prosta. Mam nadzieję, że prof. Kieres nie ugnie się przed kolejną histerią zagrożonych w swej pomnikowości elit i autoryzowana lista, opatrzona kompetentnym komentarzem, ukaże się na stronie internetowej IPN-u. Niewykluczone, że takie rozwiązanie spotkałoby się z uznaniem nawet tak krytycznego wobec postępku Wildsteina marszałka Nałęcza. Byłby to dobry wstęp do stopniowego ujawniania w przyszłości wszelkich materiałów zgromadzonych w IPN.

Historia dla wtajemniczonych i historia dla maluczkich

Od kilkudziesięciu już lat obracam się w kręgach opozycji demokratycznej i niewiele jest w materiałach dawnego MSW informacji, które mogłyby stanowić dla mnie istotne zaskoczenie. Oczywiście istnieje pewien margines niepewności, który chętnie bym usunął, ale najpoważniejszym dyskomfortem, który odczuwam w związku ze sprawą zasobów archiwalnych MSW jest to, że ciągle jestem depozytariuszem jakiejś szczególnej wiedzy tajemnej, niedostępnej dla zwykłych śmiertelników, szczególnie gdy są ludźmi młodymi. A przecież ta wiedza o przeszłości bardzo by im się przydała. Także ta z teczek SB. Jeśli wyciągnięte z akt MSW informacje skonfrontujemy z innymi dokumentami, a co najważniejsze z wyjaśnieniami żyjących jeszcze uczestników zdarzeń, to dużo bardziej zbliżymy się do prawdy historycznej niż jeżeli będziemy ciągle udawali, że infiltracja esbecka nie miała miejsca. Trzeba się liczyć z tym, że za kilkanaście lat będą mówiły same akta MSW i nie będzie nikogo, kto by potrafił zaczerpniętą stamtąd wiedzę skonfrontować z prawdziwą rzeczywistością PRL. Dlatego zdumiewa mnie zamieszanie, jakie powstało w środowisku krakowskim na wieść o podjęciu badań nad agenturalną infiltracją tego środowiska. Pytanie – czyżby było aż tak źle? – nasuwa się po prostu samo.

Na dodatek brak wiedzy o tym, jak było naprawdę rodzi w społeczeństwie błędne przekonanie, że każde działanie opozycyjne było prowokacją, że wszystko kontrolowała SB. To łatwe usprawiedliwienie dla bezczynności i odnowienie PRL-owskiego mitu SB-ckiej wszechmocy. A przecież rzeczywistość nie była taka prosta. Oto kilka przykładów.

Cóż z tego, że powstanie słynnego Klubu Krzywego Koła miało jednoznacznie esbecką genezę, a jego spotkania były szczegółowo śledzone. Ta prawda, być może szokująca dla młodych dziennikarzy i historyków, była przecież znana większości uczestników spotkań. A jednak kontrola nad swobodną wymianą myśli okazała się na tyle nieskuteczna, że Klub trzeba było rozwiązać uciekając się do prowokacji z udziałem prof. Schaffa (świadomym, nieświadomym – warto by poznać okoliczności). Może by tak o Krzywym Kole napisać nie hagiografię, lecz prawdę? Jest ona dużo ciekawsza i dużo bardziej pouczająca.

A sprawa „Bolka”? W środowiskach Wolnych Związków Zawodowych na Wybrzeżu była znana ze szczegółami już w latach 79-80 z jego bezpośrednich relacji. I nikt z kolegów nie odmawiał mu wtedy wiarygodności, współpracy, pomocy w warunkach represji, jakie spotykały go ze strony władz. Była to po prostu ludzka historia. Historia człowieka, który się kiedyś załamał, bądź też chciał być zbyt sprytny, a potem naprawił swój błąd. Problem powstał dopiero wtedy, kiedy zaczęto budować mit, za którym próbowano ukryć wszystkie świństwa PRL-u. A to już trudno wybaczyć.

Odrzućmy wreszcie całkowicie absurdalny mit sfałszowania teczek. Jaki sens mogłoby mieć prowadzenie archiwum, w którym teczki zajmują 80 km, a które miało służyć do infiltracji społeczeństwa, gdyby zawierało przemieszane ze sobą informacje prawdziwe i fałszywe? Oczywiście agentura nie była doskonała, ale jeśli nawet ukrywała swoje niedociągnięcia składając fałszywe raporty, to dotyczyły one rzeczy trudno sprawdzalnych i nie posiadających istotnego operacyjnego znaczenia. Ot np., że obserwację zakończono o godz. 24.00, podczas gdy w rzeczywistości agent zrobił sobie wolne już o 20.00. Nie mogło to jednak zdarzać się zbyt często, bo śledzony „figurant” mógłby zostać zaobserwowany przez inny zespół inwigilacyjny i zrobiłaby się afera.

Ci którzy tak bardzo martwią się krzywdą, jaką ujawnienie teczek może wyrządzić pomówionym osobom, zapominają, że nie ujawnienie też może wiązać się z nie mniejszą krzywdą. Oto przykład. Rodzina nieżyjącej już pani nie uzyskała wglądu do jej teczki. Pani ta nigdy nie zrobiła żadnej kariery politycznej, ale znała ją z jej ofiarności cała opozycja z lewa i z prawa. Uczestniczyła w Krzywym Kole, kolportowała paryską Kulturę, siedziała w więzieniu, przepisywała dla najrozmaitszych opcji wszystkie ważniejsze dokumenty polityczne i nic nigdy „nie wpadło”. Jak stwierdził IPN nie była ona jednak osobą poszkodowaną. W normalnym języku oznacza to, że przynajmniej coś kiedyś podpisała. Kiedy to było (sądzę, że w latach 50-tych), jak intensywna była to współpraca, jak szkodliwa – nie można się dowiedzieć. Wobec osoby, której całe życie było podporządkowane walce o wolną Polskę, która podlegała licznym represjom, to naprawdę niezasłużona krzywda.

Tak więc ujawnienie teczek jest niezbędne dla prawdy historycznej, ale musi być ono przeprowadzone równolegle z dokonaniem oceny moralnej działania poszczególnych osób. Zadania tego nie wypełnia na pewno tzw. ustawa lustracyjna i może po raz któryś z rzędu należy powiedzieć do czego ona służy. Otóż materiały dotyczące opozycji demokratycznej w Polsce były systematycznie przekazywane do KGB. Należy sądzić, że w Moskwie nie zostały one zniszczone i stanowią ciągle żywe źródło informacji o osobach publicznych III RP. Ustawa ta nie ocenia czy to dobrze czy źle, że ktoś współpracował z SB czy WSI, nie zawiera oceny moralnej, przecina jedynie możliwości szantażu.

Nad teczkami

Z polemik wokół materiałów MSW można sądzić, że dyskutanci wyobrażają sobie, iż każdy miał w SB teczkę i że tę teczkę można ujawnić, lub nie. Sytuacja jest jednak bardziej skomplikowana. Kiedy złożyłem w IPN wniosek o udostępnienie dotyczących mnie materiałów MSW, to otrzymałem 13 tomów Sprawy Operacyjnego Rozpoznania (SOR) „Graf” poświęconego osobiście mnie i mojej żonie, 13-15 teczek SOR „Maniacy” (nie można MSW odmówić poczucia humoru) poświęconego pomocy dla robotników Radomia w latach 1976 – 1977, 39 teczek SOR „Gracze” poświęconych działalności KSS KOR, wreszcie 4 teczki SOR „Rodzina” poświęconych sprawie Januarego Grzędzińskiego – pisarza i piłsudczyka, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Każda z teczek to 150 – 200 kart. Oczywiście jestem za tym, żeby materiały te ujawnić. Problem tylko jak? W tej objętości nawet ja zdołałem się z nimi zapoznać tylko pobieżnie i czekają one na moment, kiedy przyjdzie mi do głowy pisać pamiętniki, albo znajdzie się uparty biograf.

Jednakże już pobieżna lektura nasuwa kilka wniosków. Najważniejszy z nich dotyczy SOR „Gracze” poświęconego działalności KSS KOR i jest właściwie powtórzeniem tego, czego profesorowie uczą studentów na I roku historii, a więc konieczności oceny źródła. Otóż 80% zawartych w „Graczach” informacji dotyczy plotek, intryg, konfliktów i różnic poglądów wewnątrz środowiska KOR-owskiego. Oczywiste jest, że akta te zawierają materiały operacyjne opiewające sukcesy SB i są przygotowywane pod kątem możliwości skłócenia środowiska, prowadzenia gry operacyjnej, pozyskiwania agentów, czy wreszcie wykorzystania w akcjach dezinformacyjnych. Niezależnie od tego, że przytoczone materiały są prawdziwe i większość przedstawianych informacji była mi w swoim czasie znana, to na ich wyłącznej podstawie nie można zbudować prawdziwej i pełnej historii KSS KOR. Niknie tam bowiem współpraca i solidarność środowiska, która była ważnym elementem pozwalającym mu funkcjonować i której istnienie, pomimo wszelkich wysiłków aparatu represji, było największa porażką operacyjną SB. KOR opisywany w SOR „Gracze” nie miał prawa istnieć już po miesiącu. Warto by historycy i dziennikarze badający teczki o tym pamiętali.

Ze względów oczywistych najbardziej zainteresowały mnie materiały z teczek SOR „Graf”. SOR „Graf” została założona 7.03.1977 roku i przez całe lata z pełnym samozaparciem i starannością była prowadzona przez szeregowego inspektora Andrzeja Anklewicza, później w III RP generała, wice ministra MSW i dowódcę Straży Granicznej. Równolegle w naszym mieszkaniu zainstalowano podsłuch pomieszczeń. Sprawa była prowadzona do momentu, kiedy zostałem wybrany Senatorem (czerwiec 1989).

Ciekawy jest fakt, że SOR „Graf” nie zawiera żadnych materiałów, dotyczących naszej działalności zagranicznej. Nie ma informacji na temat mojego wyjazdu na spotkanie z Andriejem Sacharowem do Moskwy w 79 roku, nie ma spotkań z Czechosłowacką Kartą 77 na granicy, nie ma również sprawy znajdującej się w Kaliforni fundacji finansującej działalność Komisji Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność”. Środki, z których w 1985 roku powstała fundacja pod nazwą „Polish Legal Defence Fund”, zebrała w Stanach Zjednoczonych moja żona. Pieniądze stamtąd przywoziły potem nielegalnie różne osoby, między innymi znana pieśniarka Joan Baez. Oczywiście działalność ta była przedmiotem żywego zainteresowania ze strony służb specjalnych. Wokół sprawy wrzało od Paryża, poprzez Brukselę, do Waszyngtonu. Podczas dziwnego włamania, z mieszczącego się pod San Francisco domu Ginetty Sagan dyrektora Amnesty International, depozytariusza funduszu, zginęły dyskietki komputerowe. W wyniku nacięcia opon w samochodzie, którym jechałem z Ginettą (w Polsce) nastąpiła eksplozja przedniego koła i samochód dachując wylądował w rowie. Ofiar śmiertelnych na szczęście nie było. Jednak o tym wszystkim w naszych aktach nie ma ani słowa. Zapewne sprawą zajmował się departament wywiadu, kontrwywiadu albo wręcz WSI. W ręce pana Anklewicza odpowiednie materiały nie trafiały, bądź też zostały z akt wyprowadzone.

Podobnie nie ma żadnych informacji o interesującej historii z okresu mojego uwięzienia w latach 82 -84. Niezależnie od tego, że w aktach więziennych jest każda przepustka dla odwiedzającego mnie adwokata, to nigdzie nie ma śladu, że w 1984 roku wywożono nas dwukrotnie z więzienia (Wujca, Kuronia, Modzelewskiego, Jaworskiego, Rozpłochowskiego, Rulewskiego, Gwiazdę, Jurczyka, Pałkę i mnie; Michnik odmówił wyjazdu) do willi MSW, bądź WSI, aby wyszantażować na nas rezygnację z działalności opozycyjnej.

Z tego co opisałem powyżej można sadzić, że wewnątrz służb specjalnych istniały zadania standardowe, które realizowano w oparciu o departament III (do walki z opozycją) i zadania specjalne, realizowane przez odrębne jednostki, których materiały albo zniszczono, albo pracownicy IPN nie zdołali do nich jeszcze dotrzeć.

Niemniej jednak nawet teczki SOR „Graf” dostarczyły mnie i mojej żonie przynajmniej trzech interesujących i ważnych informacji.

Pierwsza jest dość smutna. Otóż okazuje się, że w niezwykle szczegółowym materiale, opisującym nasze życie „opozycyjne” i wszelkie nasze kontakty, nie występuje wcale, jakby w ogóle nigdy nie istniał, nasz współpracownik i bliski przyjaciel, prawie domownik. W języku teczek, z czym zgadzają się właściwie wszyscy fachowcy, oznacza to, że najprawdopodobniej był agentem jakichś innych służb, niż te które sporządzały dokumenty (może Departamentu I lub WSI) i że było embargo na zajmowanie się nim przez agenturę Departamentu III. To wiadomość przykra, choć nie dramatyczna. Znając jego i jego problemy przez wiele lat, możemy sądzić, że działał prawdopodobnie z pobudek materialnych, choć nie wykluczamy również, że będąc człowiekiem niezwykle inteligentnym, prowadził swoistą grę, w której bardziej nas krył niż ujawniał. W każdym razie w okresie współpracy z nim nie zaobserwowaliśmy większych nieszczęść w naszej działalności. Wyjechał do USA. Stosunki nasze urwały się jakieś 8-10 lat temu. On mimo poprzedniej bliskości nie usiłuje ich podtrzymywać, my po uzyskanej wiedzy, też nie będziemy się do tego palić i życie jakoś będzie toczyć się dalej.

Druga wiadomość jest bardzo przyjemna. Akta SOR „Graf” zawierają długą historię niekończących się prób represjonowania mnie w miejscu pracy - Instytucie Fizyki PAN. Funkcjonariusz Anklewicz planuje usunięcie mnie z pracy, niedopuszczenie do zrobienia przeze mnie doktoratu itd. i naciska w tej sprawie jak może i kogo może, a koledzy z Instytutu wykręcają się z tego, jak kto potrafi. Łącznie z panią prof. Leibler moim promotorem (nie miała ze mną lekkiego życia), kolegami z Zakładu Fizyki Mikrofal, Radą Zakładową, ba, Podstawową Organizacją Partyjną (sekretarz płacił składkę na pomoc dla robotników Radomia), kadrami czy dyrekcją. W ten sposób zrobiłem doktorat, a kiedy siedziałem w więzieniu, ciągle jeszcze byłem pracownikiem Instytutu, bo zablokowano zwolnienie mnie ponieważ byłem na urlopie bezpłatnym. Oczywiście Instytut nie był rajem i byli w nim również zwykli, mali donosiciele, ale zachowanie się całego środowiska zasługuje na głęboki szacunek.

Ostatnia zaskakująca informacja, to lista osób, które miały dostęp do tajnych lub spectajnych raportów na mój temat. Na ogół byli to członkowie Rządu oraz Biura Politycznego. Od wiosny 1989 roku lista się znacznie poszerzyła. Pojawili się na niej prof. Rejkowski, Leszek Miller, Ireneusz Sekuła, Sławomir Wiatr, Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy. Najwyraźniej szło nowe!

Zbigniew Romaszewski