Okiem Senatora (Słowa - zaklęcia)

Felieton do „Opcji na Prawo” - czerwiec 2004

 

29-30 maja w Rzeczpospolitej ukazał się apel intelektualistów polskich zatroskanych o los Ojczyzny. Trudno tej troski nie podzielać. Już sam fakt występowania z takim apelem przypomina końcowy okres PRL, w którym nie funkcjonowały normalne mechanizmy demokratyczne, a niekwestionowanych władców należało przekonywać przy pomocy subtelnych perswazji. Być może szkoda, że autorom listu zabrakło odwagi, by napisać po prostu: ”Lepszy lub gorszy z Belką lub bez Belki, ale jakiś rząd musicie panowie politycy powołać. Bo sytuacja jest naprawdę groźna. Służba zdrowia się załamie, a niezwłoczne wybory, przeprowadzone w oparciu o dotychczasową ordynację proporcjonalną mogą łatwo doprowadzić do takiego parlamentu, który nie będzie w stanie wyłonić stabilnej większości rządowej.” Taka jest jednak prawda, która nie może się przedrzeć przez falę politycznych intryg, szantaży, partyjnych interesów i niczym nieuzasadnionych nadziei na cud, który już we wrześniu ześle nam idealny parlament.

Pandemonium, które zapanowało w Sejmie może rzeczywiście przerażać i to wcale nie temperaturą i formą prowadzonych sporów, bo do tego wbrew powszechnej i lansowanej przez media teorii parlament służy, ale głębokim wyobcowaniem z podstawowych problemów państwa.

Doskonale rozumiem, że autorom apelu odpowiadałoby równie dobrze określenie rząd tymczasowy, rząd ponad partyjny, ale sformułowanie „rząd fachowców” obudziło moją czujność.

„Rząd fachowców” to taki balsam kapucyński na wszystkie dolegliwości, który po prostu nie istnieje. Tak jak naukowcy zajmują się nauką, tak politycy zajmują się polityką. Mogą być mądrzy, głupi, nadmiernie ambitni, bezinteresowni lub skrajnie egoistyczni. Bywają dobrzy politycy lub źli politycy. Nie twórzmy więc mitu fachowców, bo szkół kształcących premierów i ministrów, posłów i senatorów nie ma. Można kształcić administratorów, ale to nie politycy. Problem z fachowością jest taki, że ze względu na ograniczoną pojemność intelektualną mózgu, iloczyn „szerokości” wiedzy przez jej „głębię” jest praktycznie constans i zależy jedynie od osobistych predyspozycji człowieka. Ze względu na rozległość problemów z którymi ma do czynienia polityk, głębokość jego wiedzy powinna być na tyle duża, by pozwalała mu zdawać sobie sprawę ze swoich ograniczeń i jednocześnie aby mogła mu wystarczyć do krytycznego wykorzystania poglądów eksperckich. Oczywiście horyzonty polityka powinny być jak najszersze, a i tak z całą pewnością zetknie się z problemami o których istnieniu nie miał pojęcia. Myślę tu o parlamentarzystach. Wiedza ministrów resortowych powinna być głębsza, ale też na tyle szeroka, żeby w ramach jednego rządu mógł powstawać korzystny dla kraju consensus.

Trzeba pamiętać, że jeśli fachowiec czy to elektryk czy historyk wkracza do polityki, to staje się politykiem i nic na to nie można poradzić. Taka jest uroda demokracji i hipokryzja nie jest tutaj dobrą nauczycielką.

Przyjrzyjmy się kilku przykładom fachowości. Otóż jak dotychczas naszym najlepszym ministrem spraw zagranicznych był historyk –mediewista, który usiłował odbudować międzynarodowy prestiż Polski uzyskany dzięki naszej wytrwałej walce z komunizmem. Natomiast najgorszym, również profesor, bezdyskusyjny autorytet w dziedzinie prawa międzynarodowego, a więc w popularnym znaczeniu fachowiec, który w ciągu kilku lat potrafił roztrwonić szacunek, którym cieszyliśmy się po mrocznych latach stanu wojennego i dziś dowiadujemy się, że to nie „Solidarność”, ale upadek muru berlińskiego oraz aksamitna rewolucja w Czechach zadecydowały o upadku systemu komunistycznego. I kto tu naprawdę był fachowcem od polityki?

Nie będę się już szerzej rozpisywał na temat naszych ministrów finansów, absolutnie wszyscy byli w swojej dziedzinie fachowcami. Jednocześnie wszystkich ich cechował absolutny brak wyobraźni co do konsekwencji społecznych i politycznych wprowadzanych reform, prym w tej konkurencji wiódł i nadal wiedzie Balcerowicz.

Dlaczego w ogóle się tym zajmuję? Bo rządy fachowców po cichutku znajdują dla siebie coraz szersze miejsce, czy to w Konstytucji RP, czy polityce międzynarodowej. Można by było się tym nie martwić gdyby przynosiło to korzyści, ale niestety rodzą się same kłopoty. Wystarczy popatrzeć na decyzje Rady Polityki Pieniężnej, czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Koszty społeczne i polityczne tych decyzji kompletnie pozostają poza sferą zainteresowania tych instytucji. Tak, że lepsze są rządy w tym sensie „mniej fachowe”, a za to lepiej kontrolowane przez naród. Polityków kompetentnych, o rozległych horyzontach powinny kształcić partie polityczne, tylko do tego celu same musiałyby ozdrowieć i skoncentrować się bardziej na tym, co chciałyby zrobić w kraju, a nie tylko na tym jak zdobyć władzę i wpaść w te same utarte koleiny, którymi przesuwamy się z drobnymi zmianami od 1989 roku.

Zbigniew Romaszewski