Ten bezkarny immunitet...
Artykuł zamieszczony w "Rzeczpospolitej" w 4 lutego 2002 roku
Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Sejmowe zachowanie Andrzeja Leppera i reakcja na nie, gołosłowne oskarżenia i zdejmowanie immunitetu, a potem obstrukcja na sali obrad - jednym słowem awantury, które kilka dni temu wybuchły w Sejmie - pogorszyły i tak już nie najlepszy wizerunek parlamentu w oczach Polaków. Dotychczas nikt jednak nie wymyślił w demokracji lepszego narzędzia niż parlament - a parlament ludzie mają taki, jaki wybiorą. Ważne jest więc by oceniając tę instytucję dokładnie wiedzieli jakimi prawami się rządzi i czemu służy. Zaś wokół tego narosło wiele nieporozumień i mitów. Jednym z nich jest nieporozumienie co do roli parlamentarnego immunitetu. Problem immunitetu to hasło coraz częściej używane do podsycania populistycznych nastrojów w społeczeństwie. Jak sprawa ta wygląda w rzeczywistości? Wbrew dość powszechnemu przekonaniu, immunitet nie dotyczy wyłącznie parlamentarzystów. Obejmuje on po pierwsze rzeszę 14 000- 15 000 sędziów i prokuratorów a ponadto Trybunał Stanu, Trybunał Konstytucyjny, wszelkich Rzeczników a także Prezydenta.
Poszerzone prawo do wolności wypowiedzi
Instytucja immunitetu nie oznacza - wbrew temu, co sądzi opinia publiczna, a także- niestety - część parlamentarzystów - pełnej bezkarności. Oznacza ona jednak, że pociągnięcie do odpowiedzialności osoby korzystającej z immunitetu wymaga zgody odpowiedniego ciała- Sejmu, Senatu czy też zgromadzenia ogólnego sędziów, bądź prokuratorów. Immunitet ma na celu zapewnienie pewnej kategorii osób publicznych rozszerzonego prawa do wolności wypowiedzi, czy specjalnej ochrony niezależności działań.
Oczywistym jest, że działanie immunitetu wymaga szczególnej odpowiedzialności, zarówno ze strony osób nim chronionych, jak i ciał uprawnionych do jego uchylania. Wszelki korporacjonizm, partykularyzm burzy zaufanie i rodzi nastroje populistyczne.
Immunitet może być podmiotowy lub przedmiotowy. Immunitet podmiotowy chroni konkretną osobę. Niezależnie od tego, czego by nie popełnił poseł X czy sędzia Y, o pociągnięciu go do odpowiedzialności musi zadecydować Sejm, bądź odpowiednie Zgromadzenie. Z punktu widzenia zasady równości obywateli wobec prawa wygląda to nie najlepiej. Jaki jest więc cel istnienia takiej instytucji? Bardzo prosty. Uchronienie pewnych osób przed bezprawną presją władzy wykonawczej.
Okazja czyni złodzieja
Młodym może się to wydawać mało prawdopodobne, ale ci, którzy żyli w PRL, łatwo mogą sobie wyobrazić sytuację, w której nie korzystający z immunitetu parlamentarzysta nie zdąża na ważne głosowanie, bo właśnie policja drogowa postanowiła sprawdzić wszystkie numery, a także stan techniczny jego samochodu. Pod dowolnym pretekstem, można by też zarządzić przeszukanie i zatrzymać odpowiednie dokumenty, a także komputer, dyskietki i co komu przyjdzie do głowy. Albo zainstalować podsłuch (obawiam się zresztą, że z immunitetem też można). Nie sądzę, żeby nasza policja miała ochotę mieszać się w takie sprawy, ale okazja czyni złodzieja, a na świecie ciągle jeszcze więcej policji angażuje się w takie działania, niż się od nich uchyla.
Innymi słowy immunitet podmiotowy ma na celu ochronę osoby przed bezpodstawną szykaną. Bardzo długo takie stanowisko zajmował Senat. Badał, czy wniosek prokuratorski nie zawiera elementów szykany i jeśli nie zawierał, a dotychczas nie zawierał, uchylał immunitet. Ta dobra zasada została złamana tylko w sprawie Senatora Gawronika, któremu immunitetu nie uchylono. Gorzej było w Sejmie. Jak było wśród sędziów i prokuratorów nie bardzo wiadomo i jakoś nikogo to nie interesuje.
Dużo poważniejsza sprawa to immunitet przedmiotowy - immunitet chroniący działania osoby, wynikające z zakresu jej kompetencji, czyli na przykład to co poseł robi, jako poseł właśnie, w interesie swoich wyborców. Co istotne, immunitet przedmiotowy działa również wtedy, kiedy sama osoba nie korzysta już z immunitetu podmiotowego. Przypomnijmy: podczas I kadencji Jarosław Kaczyński ujawnił w Sejmie instrukcję UOP 0015, opatrzoną klauzulą „tajne specjalnego znaczenia”, dotyczącą inwigilowania środowisk opozycyjnych. Kiedy w II kadencji Kaczyński znalazł się poza parlamentem, prokuratura rozpoczęła przeciwko niemu postępowanie w sprawie ujawnienia dokumentu. Ostatecznie sąd postępowanie umorzył, powołując się właśnie na immunitet przedmiotowy, ale i tak w moim przekonaniu, wszczynanie przez prokuraturę sprawy przeciwko posłowi ujawniającemu bezprawne działania rządu stanowiło kompromitację.
Dlatego tak niebezpieczna jest sprawa posła Leppera, bowiem może się za chwilę okazać, że poseł bezkompromisowo krytykujący ministra może zostać postawiony w stan oskarżenia, a posła Przekrętnika nie można będzie napiętnować z sejmowej mównicy.
Nie ulega dla mnie wątpliwości, że nawet swoboda wypowiedzi z trybuny sejmowej ma jakieś granice, a przemówienie posła Leppera było konglomeratem dość oczywistych, choć niechętnie ujawnianych społeczeństwu, prawd, pomieszanych z cynicznymi kłamstwami. Mam jednak bardzo poważne wątpliwości, czy rzeczywiście naruszenie w wypowiedzi czyichś dóbr osobistych powinno skutkować uchyleniem immunitetu przedmiotowego.
Warto może przypomnieć, że z tejże mównicy niektórzy posłowie, uważający się za odpowiedzialnych i cywilizowanych, pomawiali premiera Jana Olszewskiego o usiłowanie dokonania zamachu stanu, a więc o coś bardziej chyba drastycznego, niż prymitywna korupcja. Nikt jednak nie wszczynał wtedy żadnych postępowań o zniesławienie, a odrzucenie przez Komisję Sejmową absurdalnych zarzutów, nie spowodowało ze strony winnych pomówień nawet słowa „przepraszam”. Niezależnie od dość brzydkiego kontekstu tego wydarzenia uważam, że Sejm zachował się tak, jak oczekują od niego obywatele, a wymiar sprawiedliwości nie usiłował poskramiać rozindyczonych posłów. (Warto zajrzeć do stenogramów).
Zbyt ciężkie armaty
Wiem, że ciągnie wilka do lasu i każdy lubi się posiłkować tym, co najlepiej zna i rozumie, ale kodeks karny to nie wszystko i wytaczanie przez Panią Minister armat ciężkiego kalibru w sprawie pomówienia - to chyba nie był najlepszy pomysł. Przecież w kodeksie cywilnym istnieją artykuły 23 i 24, chroniące dobra osobiste poszkodowanych. Co więcej, w postępowaniu cywilnym, które może się zresztą toczyć z udziałem prokuratora, sąd może orzec zadośćuczynienie pieniężne lub zapłatę odpowiedniej sumy na wskazany cel społeczny. Sądzę, że mogłoby to być dużo bardziej dolegliwe, niż iluzoryczna - i nie wiadomo jak wykonalna - kara pozbawienia wolności. Rozwiązanie takie, dość powszechnie stosowane na świecie, jest w naszych warunkach o tyle niepraktyczne, że sprawa mogłaby się ciągnąć i dziesięć lat. (Dziesięć lat trwała sprawa wytoczona przeze mnie PRL-owskiemu pismakowi, który pomówił mnie w 1983 roku o terroryzm. W końcu Piotr Andrzejewski sprawę wygrał. Piszę to także, jako ostrzeżenie dla tych, którzy lubują się w modnym ostatnio słowie „terroryzm”). Sądzę jednak, że te dziesięć lat, to jest właśnie problem godny Pani Minister.
Doskonale wiem jaka jest kondycja polskiego wymiaru sprawiedliwości i nie wyobrażam sobie, że od jutra sprawy cywilne zaczną się toczyć w rozsądnych terminach, ale w końcu w tychże sądach daje się pokonać w trybie ordynacji wyborczej sprawy wszystkich pomówień i zniewag, jakie mają miejsce podczas kampanii wyborczej. Być może warto by stworzyć odrębny tryb, w którym osoby, których działalność opiera się na szczególnym zaufaniu społecznym, mogłyby dochodzić naruszonych dóbr osobistych. Niepotrzebne byłoby wtedy uchylanie immunitetu, niepotrzebne polityczne awantury, a aparat państwowy, oczywiście z wyjątkiem sądu, nie musiałby się angażować w ochronę dóbr - z samej nazwy - osobistych.
Nie czas na lamenty
Tyle o praktycznym rozwiązaniu problemu. Warto jeszcze poświęcić kilka słów wzburzonemu chórowi Dulskich, który podniósł lament, martwiąc się tym, co pomyślą o nas za granicą, co pomyśli Europa, po takiej kompromitacji. Otóż spieszę ich uspokoić, że nic nadzwyczajnego, bo przypominam sobie trwającą ponad tydzień obstrukcję w parlamencie Indii, przypominam sobie przedstawiciela Izby Reprezentantów Kongresu Amerykańskiego przemawiającego bez przerwy ponad 48 godzin, a do tradycji parlamentu brytyjskiego należy buczenie i bicie w pulpity podczas przemówień strony przeciwnej (do tego zbożnego celu parlamentarzyści muszą jednak być na sali). Nie są to może najbardziej budujące wzorce, ale demokracja nigdzie na świecie nie jest rzeczą łatwą i trzeba się jej uczyć, a nie lamentować.
W naszym parlamentaryzmie też bywały zabawne wątki. Ot, np. Ignacy Daszyński, autorytet bez skazy, późniejszy Marszałek Sejmu, pozwolił sobie w wiedeńskim parlamencie nazwać hr. Dzieduszyckiego „złodziejem grosza publicznego”. Ten jednak nie rozpoczął ścigania Daszyńskiego przez prokuraturę, tylko wysłał do niego sekundantów. Daszyński wyzwania nie przyjął, oświadczając, że w ten sposób „panu hrabiemu grzechu, a sobie głupstwa oszczędzi”. Były to jednak czasy, w których posiadanie przez posła zdolności honorowej nie budziło niczyich wątpliwości.
Reasumując - zalecałbym przede wszystkim umiar, aby ochrona czyichś dóbr osobistych nie naraziła na szwank demokracji i parlamentaryzmu. Wydaje się, że ten umiar wykazał Pan Marszałek Borowski. Choć byłoby pewnie lepiej, gdyby z takim uporem nie bronił Lepperowi możliwości wystąpienia podczas sesji sejmowej transmitowanej przez TVP. Jak widzieliśmy, efekt był dokładnie odwrotny od najprawdopodobniej zamierzonego.
Zbigniew Romaszewski