Jak cała Warszawa mrugała światłami
Wspomnienia Zofii i Zbigniewa Romaszewskich zanotowane przez Piotra Lisiewicza

Rozmowa opublikowana w „Gazecie Polskiej” 26 lipca 2000 roku

 

Od Redakcji "Gazety Polskiej": W cyklu "Życie w konspirze" o genialnym nadajniku inżyniera Kołyszki, którego szukało tysiąc radiowozów, o tym, co da się zrobić ze starego magnetofonu „Kapral" i wędki na szczupaki, o rekordzie świata w biegu w klapkach i o "dyskotece Kiszczaka" - opowiadają Zofia i Zbigniew Romaszewscy, twórcy podziemnego Radia Solidarność.

Komar zrobiony "na czuja"

Zbigniew Romaszewski: Zaczęło się od tego, że latem 1981 r. w Regionie liczyliśmy się z możliwością odcięcia łączności w przypadku strajku. Wtedy padł pomysł zorganizowania własnej. Zadanie to powierzono Ryszardowi Kołyszce, niezwykle zdolnemu inżynierowi. Był on ulubionym uczniem znanego na całym świecie profesora Józefa Karpińskiego, który skonstruował pierwszy komputer w Polsce. Chciał zorganizować u nas przemysł komputerowy, ale nikt się tym nie interesował, więc założył fabrykę w Szwajcarii.
Traf chciał, że Kolyszko z zadania wywiązał się akurat w grudniu. To była jego całkowicie własna konstrukcja. Rozwiązanie było bardzo proste i chytre zarazem. Wymagało wielu zabiegów - elementy musiały być gdzieś wykradzione lub niezupełnie legalnie odkupione.

Zofia Romaszewska: "Komar", bo tak się nazywało urządzenie, miał być prototypem, wzorem dla kolejnych nadajników. Jednak ich seryjne konstruowanie okazało się trudne do realizacji. Wszystkie te tranzystory i elementy musiały być ustawione w odpowiedniej odległości, bo jak się je inaczej włożyło, to urządzenie nie działało. A do tego konieczna była ręka Kołyszki, nie mógł tego zrobić inny inżynier. Chcieliśmy, żeby dostarczył nam dokumentację, prosiły nas o to pomagające nam instytuty, które chciały rozpocząć szerszą produkcję. Ale taka dokumentacja nie powstała, Kołyszko po prostu nigdy jej nie miał, on to robił intuicyjnie, wyczuwając pół milimetra w jedną, lub w drugą stronę. W końcu udało mu się zrobić ich pięć.

Niech już ta milicja dostanie urlop

Zbigniew Romaszewski: 13 grudnia nam z Zosia, udało się uniknąć aresztowania - dzięki wielu zbiegom okoliczności. Kiedy Zosia wyszła z imieninowego przyjęcia, to akurat przyszła tam milicja, gdy z kolei przyszła do domu, to milicjanci wyszli. Ja z kolei byłem na posiedzeniu Komisji Krajowej. Ponieważ byłem bardzo zmęczony, postanowiłem wracać pociągiem sypialnym, ten jednak nie przyjechał i noc spędziłem na dworcu, a nie w hotelu. Przez to mnie też nie aresztowali. Po jakimś czasie nawiązaliśmy kontakt z inżynierem Kołyszką i dowiedzieliśmy się, że ma ten nadajnik. Strajki upadły, był koniec stycznia. Prototyp trzeba było przetestować, bo zadania do jakich miał służyć się zmieniły.

Zofia Romaszewska: Badania przeprowadzone zostały na Bródnie. Wyglądało to tak, że synowie inżyniera Kołyszki, dwunastolelnie chłopaki biegali, wystawiali to gdzieś na dachu i nadawali muzykę.

Zbigniew Romaszewski: Okazało się, że nadajnik działa. "Komar" nadawał w dolnym paśmie UKF, które było wówczas prawie w całości puste - był tylko program III Polskiego Radia i telewizja. Można było nadawać, nie było żadnych szumów ani innych problemów. To był nadajniczek o bardzo małej mocy, około 12 vat, dzisiaj jego moc byłaby rzeczywiście jak brzęczenie komara.
Postanowiliśmy, że nadamy pierwszą audycję, żeby zbadać jego techniczne możliwości. Zastanawialiśmy się nad wyborem daty. Istniał problem, co zrobić, żeby ludzie w ogóle dowiedzieli się o naszym istnieniu. No a jednocześnie nie chcieliśmy zbyt wcześnie zawiadamiać milicji. Wiedziedzieliśmy, że trzymają tych milicjantów bez przerwy na mrozie i nie mają wyjścia - w końcu będą musieli dać im jakiś urlop. Dlatego wybraliśmy Wielkanoc. W Wielki Piątek rozrzucone zostały ulotki: pod kościołami, na przystankach, że w drugi dzień świąt o dziewiątej wieczorem rozpocznie działalność Radio "Solidarność". Milicjanci byli już rozesłani na urlopy, dowództwo ściągając ich z powrotem narobiłoby sobie kłopotów. Przyjęli więc wygodną dla siebie tezę, że jest to blef. Mieliśmy spokój.
W poniedziałek Janusz Klekowski i Marek Rasiński wyruszyli, by nadać audycję. Nadali ją z domu na rogu Niemcewicza i Grójeckiej, koło kawiarni "Słoneczna". Dzisiaj jest to taki średni wysokościowiec, wówczas był to jeden z wyższych budynków w Warszawie.

Co da się zrobić z magnetofonu „Kapral" i wędki na szczupaki

Zofia Romaszewska: Mieszkał tam jeden z naszych kolegów, Wojtek Kochlewski, pseudonim "Medalik", który dostarczył klucz od strychu. Pseudonim wziął się stąd, że zajmował się handlem medalikami. Był w znakomitych stosunkach z dozorcą tego bloku, który był w "Solidarności" i udawał, że nic nie widzi.

Zbigniew Romaszewski: Na strychu było napięcie, więc całe to ustrojstwo można było podłączyć. Janusz Klekowski miał taką słynną już ogromną, składaną wędkę na szczupaki, mającą z pięć metrów. Na końcu tej wędki wypuszczało się antenę ponad dach.

Zofia Romaszewska: Całość mieściła się w czarnej teczce, trochę mniej eleganckiej niż dzisiejsze. Wchodził w to nadajnik, który zajmował połowę miejsca i magnetofon marki "Kapral", chyba już dzisiaj taki nie istnieje. Audycja szła z kasety. Przy nagrywaniu magnetofon obkładało się poduszkami, żeby nie było rozgłosu.

Zbigniew Romaszewski: Audycję chcieliśmy potraktować jako test, jak to w ogóle funkcjonuje, dociera do ludzi, jaki jest zasięg. I wymyśliliśmy taki greps, żeby ci, którzy usłyszą audycję, zapalali i gasili światła w domach. Okazał się to być doskonały pomysł.

Zofia Romaszewska: Pomysł był bardziej udoskonalony: jeśli nas bardzo dobrze słyszą, to niech mrugną trzy razy światłami, jeśli gorzej, to dwa razy, a jak zupełnie słabo, to raz. Stojąc na dachu, mieliśmy oceniać, jaki jest zasięg.

Siekiera, motyka i chłopcy od Piasta

Zbigniew Romaszewski: Chcąc nadać audycji właściwy charakter, odbyliśmy konsultację z Jankiem Kelusem, czy zgodzi się na puszczenie jego piosenki. Zgodził się i nagrał nam piosenkę "Wyjeżdżajcie już chłopcy od Piasta" i poszedł za to do internatu.
Obawialiśmy się, ze mogą zacząć podszywać się pod nasze radio, więc postanowiliśmy, że ja się przedstawię. Spikerem była Zosia i Janusz Klekowski. Sygnał wymyśliła Zosia, była nim słynna z czasów okupacji "Siekiera, motyka". Wykonał ją na flecie prostym, czyli fujarce, Janusz Klekowski. Początkowo nie miało być w niej żadnych bieżących informacji, ale na kilka dni przed audycją przyszły grypsy z Rakowieckiej, że przesłuchują tam Staszka Malejczuka, studenta historii KUL-u, jednego z chłopców, którzy zastrzelili milicjanta Karosa.

Zofia Romaszewska: Dostaliśmy przez lekarzy cynk, że strasznie ich tłukli. Powiedzieliśmy o tym przez radio. Potem okazało się, że po naszej audycji oni zaczęli go filmować. W "Dzienniku" pokazano go, że jest zdrów i cały, pompki robi bardzo dzielnie. Filmowali go przez specjalne monitory. Z punktu widzenia inierwencyjnego nasze działanie było skuteczne - tego typu incydenty się skończyły.

Zbigniew Romaszewski: Janusz i Marek, którzy nadawali z dachu, opowiadali, że wrażenie było niesamowite. Cała Warszawa aż po horyzont zaczęła mrugać światłami. Daleko, daleko. Popłakali się na tym dachu. Potem okazało się, że audycja była słyszalna nawet w Otwocku, słyszał ją też ktoś z Sandomierza – musiało zaistnieć nadzwyczajne zjawisko polegające na tym, że audycja poszła po przewodach. Warszawa była objęta w całości, poza dziurami, np. na Powiślu, poniżej skarpy czy na Saskiej Kępie.

Zofia Romaszewska: Janek Abgarowicz opowiadał potem, jak słuchali tej audycji pracując w „Słowie Polskim". Zecerzy i inni pracujący w nocy mieli swoje radyjka. Zapanowała śmiertelna cisza. Dziewiąta i nic. Słychać ogólne westchnienie. Nagle rozległo się „Siekiera, motyka" i wszyscy w wielki wrzask, poruszenie, wzruszenie i za chwilę znowu kompletna cisza.

Dobre stosunki ze strychem

Zbigniew Romaszewski: Pierwsza audycja się udała. Następną zapowiedzieliśmy na 30 kwietnia, w przeddzień 1 maja. Były też zapowiadające audycję ulotki. MRKS (Międzyzakładowy Robotniczy Komitet Solidarności - przyp. PL) postanowił zorganizować demonstrację, o której my poinformowaliśmy. Z okazji 1 maja puściliśmy pieśń z 1905 roku „Krew naszą długą leją kary, wciąż płyną ludu gorzkie łzy Nadejdzie jednak dzień zapłaty..."

Zofia Romaszewska: 30 kwietnia był także ważnym dniem, bo była rocznica śmierci Kazimierza Pużaka, przedwojennego socjalisty, a ta pieśń była jego ulubioną. Był to także protest przeciwko temu, że komuniści zagarnęli całą robotniczą symbolikę.

Zbigniew Romaszewski: Tym razem audycja była nadawana zza Żelaznej Bramy. Pilotowała ją Jaga Prokop, która miała tu "dobre stosunki ze strychem". Ze względu na nasze bezpieczeństwo zbudowaliśmy automat składający się z budzika do gotowania jajek, który po 5 minutach włączał całą audycję. W tamtym budynku była wprawdzie zamykana winda, ale windy nie były dla nas problemem - w lewobrzeżnej Warszawie wszystkie windy zamykały się na jeden klucz, a w prawobrzeżnej na drugi. W maszynowniach wind było to, czego potrzebowaliśmy - napięcie i jakieś okienko. Rozsławiało się tam aparaturę, wystawiało słynną wędkę Janusza na dach, włączało automat i można było już wyjść na dwór i patrzeć, co się dzieje. Nawet jakby policja przyszła, nie mogła nikogo zatrzymać, tylko najwyżej zabrać nadajnik.
Tym razem policja była przygotowana, urządzili małe pandemonium. Było polowanie z helikopterem latającym nad budynkami. Nasłuchiwaliśmy rozmowy milicyjne - wynikało, że jest co najmniej około tysiąca radiowozów. "Jednostka 935 przemieścić się..." - słyszeliśmy.

Zofia Romaszewska: Z balkonu w Alejach Jerozolimskich widziałam, jak jechały cale niebieskie kolumny aż po horyzont, czegoś takiego w życiu nie widziałam, cała manifestacja radiowozów, bo chcieli obstawić cale miasto. Mieliśmy oczy prawie kwadratowe - taki malutki "Komar" i tyle zamieszania.

Zbigniew Romaszewski: Przez te dwa tygodnie przygotowali pelangatory – urządzenia namierzające kierunek, z którego przychodzi fala radiowa. Było ich w Warszawie ze dwanaście, ustawionych na wysokich budynkach. To była gigantyczna akcja - pelangatory miały namierzyć, gdzie przecinają się kierunki fal, pomagać miał w tym też helikopter. Jak zaczęliśmy grać, ustalili zaraz z jakiego rejonu nadajemy.

Dyskoteka Kiszczaka

Zofia Romaszewska: Cały kwartał został obstawiony, wszystkie uliczki od Żelaznej, po Marchlewskiego, aż do Chłodnej i Towarowej. Każdy człowiek był legitymowany, samochody przeszukiwane. A nasi chłopcy stali sobie na przystanku, mieli radio i słuchali audycji. Nadajnik kilka dni później zabrała Jaga Prokop, idąc na strych z bielizną.
Zwróciliśmy się do Zbyszka Bujaka, żeby nagrał nam swoje wystąpienie. Przyszło w ostatniej chwili i trzeba było zrobić doklejkę. Dokleiliśmy je na końcu, trochę byłe jak, no a do tego "Kapral" był takim sobie magnetofonem, a my kiepskimi specjalistami. I taśma nagle się rozleciała. Rozległ się trzask i po słowach "teraz będzie mówił przewodniczący Regionu Mazowsze. Zbigniew Bujak" audycja się przerwała Wszyscy jęknęli. Ludzie zaczęli wrzeszczeć, wychylać się z balkonów, na dół, w stronę patrolujących milicjantów zaczęły lecieć doniczki i co tylko kto miał pod ręką. Pomyśleli, że nas złapali.

Zbigniew Romaszewski: Na 1 maja była ogromna demonstracja, kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Postanowiliśmy szybko nadać kolejną audycję, żeby pokazać, że istniejemy. A władze przekonały się, że to wszystko nie jest takie proste. Pelangatory na terenie miasta działają słabo jest mnóstwo odbić i dokładne namierzenie nadajnika jest mało prawdopodobne. Więc zmienili taktykę i od następnej audycji nastawili się na zagłuszanie. W ciągu około dwóch minut ustalali kierunek z którego nadawana była audycja. Potem włączali "dyskotekę Kiszczaka", jak nazywaliśmy zagłuszanie. Przy naszych 12 vatach nie mieliśmy szans, wiec słyszalny był tylko początek audycji.
Następną audycję nadawaliśmy ze Służewca, tam też był blisko pełangator. Podsłuchiwaliśmy milicję i nagle słyszymy: namierzono nadajnik na Modzelewskiego. I pada rozkaz: przeprowadzić przeszukania we wszystkich mieszkaniach! W odpowiedzi jęk: ale to będzie trudno, w tym budynku jest co najmniej pięćset mieszkań. Krótkie zastanowienie i odpowiedź: to daj spokój.
W tym czasie zaczęły dla nas pracować chyba wszystkie instytuty w Warszawie. Liczba projektów i wymyślnych urządzeń, które do nas wpływały była taka, że gdyby nas nie zwinęli, to byśmy je mieli do tej pory. I Politechnika, i mój Instytut Fizyki, i Instytut Elektrotechniki wszędzie coś wymyślali. A to, jak dostać się na radiolinię z Woronicza do Pałacu Kultury i wejść im na "Dziennik Telewizyjny", ktoś zgłosił projekt, by wykorzystać linie wysokiego napięcia jako antenę i nadawać w radiu na długich falach, na terenie całego kraju. Wymyślono też pomysł, do dzisiaj zresztą chyba aktualny, jak odcinać od łączności radiowozy. Wystarczyły małe pluskiewki, wielkości pudełka od zapałek. Trzeba było je umieścić blisko radiowozu i to tak szumiało, że radiowóz nie odbierał komend.

Zofia Romaszewska: Ten ostatni pomysł udało nam się zresztą zastosować i spowodować spore zamieszanie. Wystarczało tylko małe pudełeczko, koszt może pięć złotych, jakiś tranzystor, bateryjka. Można to było porozrzucać i wyeliminować całą policje. Nasze instytuty i nasi naukowcy okazali się niezwykle twórczy.

W peruce, zrobiony na artychę

Zbigniew Romaszewski: Kiedy "dyskoteka Kiszczaka" zaczęła skutecznie nas zagłuszać, postanowiliśmy, że będziemy jeździć po Polsce. Ogłaszaliśmy audycję w Warszawie, a wyjeżdżaliśmy do Krakowa. Poznania czy Gdańska i tam nie mogli nas zagłuszyć.

Zofia Romaszewska: Wpadliśmy nie przez jakieś namierzanie, tylko przez to, ze ktoś miał za długi jęzor. Kolega, który szykował "maskującą" audycje na Ochocie pokazał znajomym nadajnik, który trzymał w łóżku dziecka. I milicja obstawiła wcześniej budynek. Ci, którzy ją nadawali, też postąpili wbrew regulaminowi - wrócili po nadajnik zaraz po audycji. Jak wychodzili z windy, to ich zwinęli. Potem strasznie posypali w śledztwie.

Zbigniew Romaszewski: Po aresztowaniu tych młodych ludzi zwinęliśmy nasze "kontakty", ale nie obawialiśmy się specjalnie - reguł konspiracji przestrzegaliśmy dokładnie, tych młodych ludzi nawet nie znaliśmy. Przyszedł lipiec i mieliśmy już trochę dość tego napięcia. Zosia znosiła je kiepsko, ja też nawet z wyprawy po gazetę wracałem bardzo spracowany. Poruszaliśmy się po mieście normalnie, omijając tylko śródmieście, gdzie było najwięcej policji i znajomych.
Jeździliśmy tramwajami przez Bemowo, przez Wolę, nigdy nie chodziliśmy przejściami na Marszałkowskiej ani na Krakowskim Przedmieściu, nie jeździliśmy taksówkami.
Miałem cudowną perukę, którą mi zrobili w operze. Była elegancka, szpakowata z długim włosem, zrobiony byłem "na artychę". Problem polegał na tym, że kiedy miałem krótkie włosy, to nie było na czym jej zaczepić. Kiedyś na ulicy przejechał obok mnie Kamaz, taki ze dwadzieścia ton, i moja peruka poleciała za Kamazem. Gdybym był jeszcze całkiem łysy, to by pomyśleli, że kokiet, ale że miałem pod spodem włosy, to sprawa wyglądała kiepsko. Od tego czasu przestałem nosić perukę. Miałem za to ze sobą płaszcz dwustronny i spraye teatralne do zmiany koloru włosów.
Raz złamałem zasadę unikania taksówek i kierowca mnie rozpoznał. Upierał się, że kiedyś mnie wiózł z Zarządu Regionu. Poszedłem w zaparte, mówiłem, że to był z pewnością ktoś podobny, ja tam nigdy z żadną "Solidarnością" nie miałem nic do czynienia.

Rekord świata w biegu w klapkach

Zbigniew Romaszewski: 5 lipca z okazji naszej rocznicy ślubu postanowiliśmy zrobić spotkanie ze znajomymi. Miał przyjść nasz przyjaciel Zbyszek Kobyliński. Danka Jadczak, Joasia Szczęsna. Mieliśmy napić się koniaku, kupiłem żonie piękne róże. Wszystko odbyć się miało na Saskiej Kępie.
Od rana zaczęła się afera - do Danki dotarła informacja, że przyjechał Belg, który przywiózł jakiś wielki zachodni nadajnik. Przerzut zorganizowany był przez Mirka Chojeckiego. Belg miał się spotkać ze mną osobiście. Nie było wyjścia, umówiliśmy się, że Belg przyjdzie do jeszcze innego naszego mieszkania na Saskiej Kępie, na Ateńskiej. To było mieszkanie pewnego pana, konserwatora drewna, który był na urlopie i zostawił mi klucze. O właściwej godzinie przyszedłem na miejsce, ale drzwi me chciały się otworzyć. Okazało się. ze właściciel miał kwiatki, które podlewała mu jego babcia. A babcia zamknęła drzwi na jakiś dodatkowy, nieużywany nigdy zamek. Nie było wyjścia - musiałem ich ściągnąć do mieszkania, w którym byliśmy wszyscy. Mieli wyjść z budynku jakieś 10 minut po mnie i przejść do tamtego mieszkania. Usiedliśmy, rozlałem koniak. Po chwili przyszła Ania, łączniczka Belga, sprawdzić czy wszystko w porządku. Zeszła po Belga. Za chwilę następne pukanie, otwieram drzwi, a ktoś przyciągnął je z powrotem i zamknął. Słyszę jakąś rozmowę po polsku, co wydało mi się dziwne. Ale rozpoznałem głos mojego przyjaciela Zbyszka Kobylinskiego i pomyślałem, że się spotkali. Za chwilę zjawia się Zbyszek Kobyliński. W towarzystwie dwóch milicjantów. Ci legitymują wszystkich. To był lipiec, byłem w koszuli, w telewizji był jakiś ważny mecz w mistrzostwach w piłce nożnej. Dokumenty miałem w kurtce, w przedpokoju. Na migi pytam Zbyszka, czy są jacyś esbecy na zewnątrz. Odpowiada mi, że jest czysto, nikogo nie ma. No to przeszedłem obok kurtki, otwieram drzwi i w długą. Byłem w klapkach. Na pierwszym piętrze zorientowałem się, że one bardziej mi przeszkadzają niż pomagają, na jednym półpiętrze zrzuciłem jeden, drugi na drugim, no i pruję. Tamci się zorientowali, ale Zbyszek rozparł się w drzwiach, więc miałem półtora piętra przewagi nad goniącym mnie kapitanem Celewskim. Uzyskałem chyba najlepszy rezultat w biegach w życiu. Taki "sprint przedłużony" liczący ze 400 metrów, jest zabójczy. Ścigający milicjant zaczął krzyczeć "Stój, bo strzelam", czym się specjalnie nie przejąłem, niech sobie strzela - w biegu. Po przebiegnięciu 400-500 metrów, nie miałem już sił. Nie wiedziałem, co zrobić, żeby się poddać - stanąć, położyć się? Skręciłem w boczną uliczkę, tuż przy murze stał zaparkowany polonez. Położyłem się przy nim na ziemi i czekałem, aż milicjant mnie złapie. Po dwóch, trzech oddechach usłyszałem dyszenie, tupanie i okazało się, że przebiegł obok mnie. Wybiegłem, pobłądziłem pomiędzy blokami i skierowałem się do trzeciego naszego punktu kontaktowego w tej okolicy. Jakby byli cwani i sprowadzili psa, to by mnie namierzyli, ale jakoś nie przyszło im to do głowy. Prawdopodobnie wszyscy oglądali wtedy ten mecz.

Zofia Romaszewska: Belga natychmiast zabrano, ale my zostaliśmy sami, można było uciekać. Joasię Szczęsną zatrzymali w windzie na dole, Zbyszek Kobyliński wyrzucał przez okno jakieś elementy, tranzystory, oporniki. Potem esbecy przeszukiwali balkon sąsiadów poniżej. Ja zostałam. Stwierdziłam, że bardzo dobrze, niech mnie zamkną, niech to się skończy wreszcie. Kiedy przyszli, powiedziałam, że należy mi się nagroda za takie wytrwale czekanie. Byłam wesoła, że mnie wreszcie przymkną, to napięcie trwało już za długo, licząc od 13 grudnia osiem miesięcy, więc miałam dosyć. Słabo nadawałam się do takiego hipisowskiego stylu życia.
W więzieniu - ku zdumieniu baby-szpicla, z którą siedziałam - byłam zadowolona i uśmiechnięta. Bardzo denerwowało to przesłuchujących mnie uboli. Pułkownik Witold Stoklas, który mnie przesłuchiwał, mówił o wyroku jasno - "najmarniej dziesięć lat". "Zdaje sobie pani sprawę, że wszystkie miejsca bibliotekarek w więzieniu są obsadzone, trzeba będzie inną pracą się zajmować" - mówił.

Wszystko przez kaloryfery i drgawki gorączkowe

Zbigniew Romaszewski: Jak potem ustaliliśmy, do tego najścia milicjantów i aresztowania Zosi doszło przypadkiem. W budynku na Gąbińskiej, który był własnością brata Zbyszka Kobylińskiego zaczęto zmieniać kaloryfery. Zbyszek tam się nie pojawiał, ale w końcu musiał pójść, bo bał się, że przez to niezgłaszanie się w sprawie kaloryferów zaszkodzi bratu. Wszedł do mieszkania i natychmiast pojawiła się esbecja. Zbyszek wyjaśnił, że brat jest za granicą, a on tu przyszedł w związku z kaloryferami i z mieszkaniem nie ma nic wspólnego. Nic nie znaleźli, niczego specjalnie nie podejrzewali, ale rutynowo postanowili zrobić rewizję w miejscu jego zameldowania, czyli w kawalerce, w której się spotkaliśmy.
Po aresztowaniu Zosi trzeba było teraz uprzedzić cala resztę i zwinąć wszystkie pozostałe "adresy" Janusz Klekowski mieszkał też w tym kompleksie, na Równej. W tym czasie nadawał audycję w Krakowie i o niego martwiliśmy się najbardziej - ktoś musiał go odebrać z dworca. Pojechałem też do Podkowy uprzedzić Andrzeja Machalskiego. Pojechaliśmy z Andrzejem "zlikwidować" mieszkanie Janusza. Przyjechaliśmy, ale okazało się, że tam już jest kocioł. Mieliśmy niesłychane szczęście, a esbecy spaprali robotę - wyszli akurat coś zjeść albo na piwo, więc cicho zamknęliśmy drzwi i uciekliśmy.
Esbecy przeszli całym szlakiem naszych mieszkań Janusz zachowywał niby głęboka konspirację na gazecie notował nazwiska osób, a w książce pisał adres. Ale to była parszywa książka. Nazywała się "Drgawki gorączkowe". On wcześniej mieszkał u pielęgniarki, gdzie było mnóstwo takich książek. Tam nie zwróciłaby uwagi. Ale pracowni architektonicznej, gdzie się przeniósł, wyglądało to inaczej. Do tego książka leżała na wierzchu. Znaleźli adresy i trafili do Rysia Kołyszki.
Janusz się uratował. Ja mieszkałem u Jurka Diatłowickiego, który był na urlopie. Potem odpoczywałem w Grodzisku, u takich bardzo miłych państwa, którzy mieli cieplarnię ze świetnymi pomidorami. Objadałem się nimi strasznie, były świeżutkie, prosto z krzaka.

Narzeczony w wannie

Zbigniew Romaszewski: Zbliżała się rocznica "Solidarności" i trzeba było zorganizować obchody. Dysponowaliśmy siecią łączności, można było tego użyć do kierowania demonstracją. Spotkaliśmy się wówczas z Bujakiem w Grodzisku, umówiliśmy się na następne spotkanie w sprawie szczegółów technicznych, ale Bujaka nie było. Zacząłem go poszukiwać i poszedłem na spotkanie MRKS-u - spotykałem się z komitetem wcześniej, ale zawsze bez zapowiedzi. W tym czasie do MRKS-u włączył się niezwykle energiczny działacz pan Miastowski. który uznał, ze takie spotkania powinny mieć ochronę. Obstawiał lokal ludźmi z krótkofalówkami. Był trochę zaskoczony, kiedy pierwszy raz przyszedłem, ale ja po rozmowie szybko wyszedłem. Tym razem Miastowski zorganizował już wspomnianą ochronę. Rozmawialiśmy o nowej audycji, miała być nadana z akademika "Riviera". Kiedy się nagadaliśmy, a ja miałem wyjść. Miastowski powiedział, że wyjdzie przede mną, żeby zobaczyć, czy jest "czysto". Z Andrzejem Machalskim wyszliśmy przez podwórko i wsiedliśmy do jego "maluszka". Pierwszy raz zajechali nam drogę na placu Grzybowskim. Andrzej, dobry kierowca, wyminął samochód narzekając, ze facet chyba zwariował. Na Żelaznej drugi raz nam zajechali - Co, ci ludzie powariowali? - dziwił się. Pojechaliśmy dalej i na rogu Ogrodowej normalnie się w nas wpakowali. Andrzej krzyknął: „Uciekaj! SB!" i skoczył w lewo, wlazł na jakiś dach, ale go ściągnęli. Ja też uciekałem, ale pod nogi wpadła mi jakaś staruszka. Tak mnie złapali. To było 29 sierpnia.
Ciekawa była też historia aresztowania Adama Borowskiego, który kiedy go namierzyli, prysnął, wlazł do jakiegoś pierwszego lepszego mieszkania i powiedział będącym tam kobietom, że goni go milicja. One go wzięły i wsadziły do wanny Przyszła milicja i pyta kto to - A. to narzeczony - tłumaczą. Wszystko było fajnie, gdyby nie ojciec dziewczyny, który spał po nocnej zmianie i nic o całej aferze nie wiedział. Zapytali go, kim jest ten pan, a on na to, że nie wie. I Adama zwinęli.

Aspirynę poproszę

Zbigniew Romaszewski: Procedura przesłuchań była prosta, odmawiałem zeznań. Szybko się zorientowałem, ze szykowali mi specjalną celę. Siedziałem z komornikiem, który siedział "od zawsze" z jakimś wysokim wyrokiem - ale tylko jeśli był potrzebny, przez resztę czasu był na wolności.
Mieliśmy proces - Zosia dostała 3 lata, ja 4 i pól. Odpowiadaliśmy za rozpowszechnianie fałszywych wiadomości, więc chciałem się dowiedzieć, jakie konkretnie wiadomości były fałszywe.

Zofia Romaszewska: Pierwsza fałszywa wiadomość, jaka przekazaliśmy była treści: "żyjemy w kraju, w którym toczy się wojna, wojna, którą władze wypowiedziały własnemu narodowi". Kłamaliśmy też, że „internowanie to nic innego, jak zwykłe wiezienie" oraz że są u nas "deptane prawa ludzkie", a "władza rożnymi sposobami próbuje oszukać społeczeństwo, rozbić jego jedność, proponuje rożne rzekome kompromisy". Rozpowszechnialiśmy też informacje mogące wywołać niepokoje społeczne o użyciu wobec demonstrantów "rozbestwionych i znarkotyzowanych oddziałów ZOMO", o przygotowaniach do strajku powszechnego oraz nawołujące żołnierzy do nieposłuszeństwa wobec przełożonych.
Radio "Solidarność" przeszło w ręce naszych kolegów. W 1983 roku wchodziło często lokalnie na pasma telewizyjne np. w ramach osiedla czy dzielnicy. Działalność prowadzona była tez w terenie bardzo silna grupa powstała w Toruniu wokół tamtejszych astrofizyków, którzy wchodzili na pasmo telewizyjne. Działalność od strony technicznej kontynuował Wojtek Stawiszyński, nagrywali Andrzej Gomuliński, długoletni dziekan wydziału budownictwa na Politechnice Warszawskiej i jego żona Elżbieta. Ważną osobą była nieżyjąca już Irenka Rasińska, drobniusieńka pani, którą można zobaczyć na wszystkich demonstracjach maszerującą przed czołem manifestacji. Miała za sobą ciężkie przeżycia z czasów stalinowskich. Była naszym punkiem kontaktowym, jako kasjerka w aptece, niezwykle trudnym do wykrycia. Kupowało się aspirynę, a do stu złotych wkładało karteczkę, ona wydawała resztę z kartką i nawet jeśli ubek był na plecach, nic nie mógł zrobić.
Kiedy siedzieliśmy w więzieniu, nasi przyjaciele: Anka Jaworska i Jarek Kosiński nadali audycję pod więzieniem na Rakowieckiej w Sylwestra 1982 roku przed samą dwunastą. Po naszej stronie kryminału słyszalna była świetnie. Nagle słyszę "Siekiera, motyka", mój własny głos "Tu Radio Solidarność" i specjalną audycję dla więźniów. W więzieniu wrzask się zrobił straszny, wszyscy łącznie z kryminalnymi byli zachwyceni, to był prawdziwy bal na Rakowieckiej. Ludzie zaczęli walić w drzwi. Powiedziałam wtedy do kogoś, ze to najlepszy Sylwester w moim życiu.
Anka i Jarek ustawili na dachu koło więzienia potężne gigantofony, które waliły na całą dzielnicę. A wśród internowanych był mąż Anki i żona Jarka.