Elity i stanowiska

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Sławomir Raube
Wywiad opublikowany w "Gazecie Współczesnej” w dniu 9 lutego 1996 roku

 

(Rozmowa nie była autoryzowana)

Sławomir Raube: Występując z klubu senatorów "Solidarności" daje pan do zrozumienia, że nie bardzo podoba się panu obecne miejsce Lecha Wałęsy na scenie politycznej.

Zbigniew Romaszewski: Mnie nie podoba się zaangażowanie "Solidarności" w Lecha Wałęsę, jako przywódcę całego niekomunistycznego obozu politycznego. Jestem bardzo ostrym przeciwnikiem tego rodzaju dualizmu komuniści - Wałęsa, uważam, że ten dualizm jest jedną z przyczyn ostatnich porażek.

S.R.: Lech Wałęsa może szkodzić także z innych powodów?

Z.R.: W czasie jego prezydentury trzy kwestie zostały rozwiązane bardzo źle. Nigdy nie została wyjaśniona sprawa 7 art. traktatu rosyjsko-polskiego, na mocy którego przekazywano tereny po Armii Radzieckiej w ręce polsko-rosyjskich spółek, czyli praktycznie w ręce rosyjskiej mafii. Takie uzależnianie się od Rosjan, to był jeden z większych absurdów... Nie wiem, czy Lech Wałęsa to rozumiał, ale nie zmienia to faktu, że była to i jest rzecz dramatyczna. Po drugie, rozwiązanie wyłonionego w pierwszych wolnych wyborach parlamentu. Prezydent powinien był szukać wówczas jakiegoś kompromisu, jakiegoś rozwiązania politycznego... Przekazanie władzy w ręce komunistów było zupełnym nieporozumieniem.

S.R.: Rozwiązując parlament Lech Wałęsa nie znał wyników wyborów, które miały się dopiero odbyć.

Z.R.: Przepraszam, ale jeśli ktoś zajmuje się polityką i nie potrafi przewidywać, to znaczy, ze powinien zmienić profesję. Dla polityka jest to kompromitujące.

S.R.: l trzeci zarzut...

Z.R.: Prezydent powinien był wyjaśnić sprawę tego nieszczęsnego "Bolka", położyć karty na stół, powołać jakąś komisję autorytetów, która by tę sprawę zbadała i raz na zawsze ją zamknęła, a nie blokować mechanizmu sprawdzania wysokich stanowisk publicznych. A prezydent rozwiązał rząd Olszewskiego - i w imię czego? W imię ochrony ludzi, którzy byli skompromitowani daleko idącą współpracą z systemem komunistycznym. Ja się zgadzam, że każdy ma prawo do błędów, tylko że trzeba te błędy widzieć — A jak się błędów nie rozumie, to trzeba ponosić za nie odpowiedzialność i się wycofać. I to jest to, co mnie najbardziej zniechęca.

S.R.: Wałęsa powinien się wycofać?

Z.R.: Jak każdy polityk może sobie tworzyć jakieś ugrupowanie i coś tam robić. Może są tacy ludzie, którzy nie lubią być lustrowani, którzy lubią sprowadzać "rosyjski" kapitał, ale nie byłoby to ugrupowanie, z którym chciałbym się związać.

S.R.: To co zrobić z Lechem Wałęsa?

Z.R.: To jest kłopot jego, nie mój. Niech zakłada partię, przedstawia program - ja bym tak zrobił na jego miejscu.

S.R.: Komisja Krajowa "S" jest nieco innego zdania.

Z.R.: KK powołała go na doradcę, choć nie wiem, w jakich sprawach miałby doradzać.

S.R.: A jednak większość postsolidarnościowych polityków uważa, że mamy teraz dwubiegunowa scenę polityczna, a nieodzownym integratorem a niekomunistycznej ma być Lech Wałęsa.

Z.R.: Jakimi sukcesami tego rodzaju dwubiegunowość się kończy, już wiemy. Nie warto z uporem pijanego powtarzać błędy, które już popełniliśmy. Środowiska postsolidarnościowe są dzisiaj tak różne, że przyrządzanie na nowo takiej politycznej papki jest nieporozumieniem: p. Olechowski jest rzecznikiem systemu oligarchicznego, natomiast "Solidarność" powinna raczej bronić interesów pracowniczych. Więc jak to wszystko miałoby się pogodzić, ja nie wiem. A z punktu widzenia przeciętnych obywateli wszystko jedno, kto będzie nimi rządził - oligarchia postkomunistyczna czy postsolidarnościowa.

S.R.: O ile dobrze rozumiem wypowiedzi polityków, chodzi o zbudowanie czegoś w rodzaju SLD, Postsolidarności czy Prawicy...

Z.R.: Niebawem okaże się, czy jest to możliwe. Ja uważam, że jest to i niemożliwe, i głupie.

S.R.: Byłby to powrót do roku 1989, do koncepcji Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego...

Z.R.: Tak, tyle że wtedy przechodziliśmy przez etap raczkowania. Teraz mamy już jakiś dorobek programowy - i to jest niewątpliwie cenne. Jest jakaś płaszczyzna demoliberalna, chrześcijańsko-demokratyczna; należałoby budować płaszczyznę obrony interesów pracowniczych, interesów drobnego biznesu. Natomiast tego rodzaju koncepcje, o jakich mówimy, nie zmierzają do urzeczywistniania wizji państwa, są one tylko walką o stanowiska. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Taki sojusz miałby na celu tylko wymianę elit, a to nie interesuje narodu, który chciałby mieć jasną wizję państwa, które mamy budować.

S.R.: Może to zaledwie pomysł na wygranie wyborów, wzięcie przykładu z SLD...

Z.R.: To ma starsze jeszcze tradycje -"Kupą Mościpanowie".

S.R.: Co zatem robić, skoro pragmatyka polityczna nakazuje odłożenie sporów programowych i zwarcie szeregów? Jak inaczej budować przeciwwagę dla SLD?

Z.R.: Myślę, że poprzez ugruntowanie tych platform, o jakich mówiłem, i rozpoczęcie dyskusji programowej o kształcie państwa, rozsądnych kompromisach... Nie jestem przeciwny budowaniu koalicji, czy blokowaniu się przed wyborami - na tym polega polityka. Tylko że te koalicje muszą być budowane na bazie przejrzystych kompromisów i czytelnej wizji państwa polskiego. Nie mogą to być kompromisy w sprawie posad i elit.

S.R.: Czy sprawa Oleksego zmienia polską politykę? Czy po niej politykę należy w Polsce uprawiać inaczej?

Z.R.: Już widać, w węższej perspektywie, że obniżyła ona autorytet SLD. Ujawniła się ponownie potrzeba lustrami, którą SLD nagle dostrzegło. A wybranie na szefa SdRP Józefa Oleksego kwalifikuje w jakiś sposób SLD.

S.R.: To znaczy w jaki?

Z.R.: To jest właściwie potwierdzenie tego, czym była poprzednio PZPR, a była gwarantem rosyjskich wpływów w Polsce. Rozumiem, że tak dalekie zaangażowanie p. Oleksego w przyjaźnie nie wzbudziło sprzeciwu i że SdRP się z tym solidaryzuje.

S.R.: Co z tym fantem zrobić? Dekomunizacja?

Z.R.: Dekomunizację trzeba bardzo jasno sprecyzować, kogo ma objąć. Czym innym była sama przynależność do PZPR ponad 2 milionów ludzi, a czym innym była odpowiedzialność kręgów kierowniczych, które nie tylko godziły się, ale także lansowały niesuwerenność państwa polskiego, które doprowadziły do konstytucyjnego uznania niesuwerenności. Dekomunizacja to kwestia odpowiedzialności właśnie tych gremiów kierowniczych. Uważam, że ci ludzie utracili prawo do sprawowania funkcji publicznych w suwerennej Polsce.

S.R.: Czy miałoby to oznaczać delegalizację SdRP?

Z.R.: To jest dużo bardziej złożone. Żeby mówić o delegalizacji, trzeba by znaleźć działania niekonstytucyjne tej partii. Ale najpierw należałoby się skupić na wygraniu wyborów.

S.R.: I być może przejść przez lustrację... Jak pan ocenia lustracyjną inicjatywę Aleksandra Kwaśniewskiego...

Z.R.: Nie znam jej dokładnie. Wolałbym powiedzieć, jak powinna wyglądać ustawa lustracyjna. Należałoby przepisać niemiecką ustawę o Instytucie Gaucka, zmieniając tylko parę nazw, co można by zrobić w parę godzin. Natomiast nie wolno, o czym słyszę, wyłączać z takiej ustawy współpracy z I i II Departamentem SB. To były te wydziały, z którymi współpracowały elity PZPR-owskie, a zobowiązanie współpracy podejmowało się czasami podpisując deklarację partyjną. Nie były one takie apolityczne, jak to się dzisiaj przedstawia. To były departamenty, które zabezpieczały wszystkie nielegalne transakcje finansowe, np. FOZZ, operowanie zablokowanymi w 1982 kontami walutowymi na rynku kapitałowym, sprawa "Żelaza" etc. Z tych kręgów wywodzi się większość elit współczesnego życia gospodarczego.

S.R.: Politycy SLD sugerują, że lustracji powinna się bać opozycja. Były min. spraw wewnętrznych, Antoni Macierewicz jest innego zdania: mówi, że na jego listach 80 proc stanowili ci, którzy należeli kiedyś do PZPR i tzw. stronnictw sojuszniczych.

Z.R.: Nie mam na ten temat żadnej głębszej wiedzy. Ale jeśli okaże się, że rzeczywiście wykorzystywanie partyjnych informatorów było zabronione, tym pilniejsza będzie sprawa politycznej odpowiedzialności kierownictwa PZPR, czyli dekomunizacja.