Gorycz zwycięstwa

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Małgorzata Stolarska
Wywiad opublikowany w „Gazecie Lubuskiej” 14-15 grudnia 1996 roku

 

Małgorzata Stolarska: Co robił pan w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 roku?

Zbigniew Romaszewski: 12 grudnia uczestniczyłem w Gdańsku w spotkaniu Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność". Atmosfera była gorąca - czuliśmy, że coś się dzieje. Obrady zakończyły się wieczorem i autobus KK odwoził nas ze Stoczni Gdańskiej do sopockiego Grand Hotelu. Po drodze postanowiłem jednak wrócić tej nocy do Warszawy. Byłem bardzo zmęczony, gdyż organizowałem mityng przeciwko użyciu przemocy w rozwiązywaniu konfliktów społecznych, który miał się odbyć 17 grudnia. Koledzy poszli do hotelu, a ja pojechałem na dworzec. W taksówce pomyślałem nawet, że gdyby coś się stało, byłbym jedynym człowiekiem, który się uchowa. Dotarłem do gdyńskiego dworca, ale nocny pociąg miał opóźnienie. Przespałem się w poczekalni i nad ranem wsiadłem do ekspresu.

M.S.: Nie wiedział pan, ze jest już stan wojenny?

Z.R.: Nie. Zdziwiło mnie tylko, że ani w Sopocie, ani w Gdańsku nie dosiadł żaden z kolegów z KK. Dopiero na trasie wpadli do mojego przedziału mecenas Władysław Siła-Nowicki i mecenas Jan Olszewski. Powiedzieli, że wszystkich zatrzymano, a na listach bezpieki jest kilka tysięcy osób. Chciałem wysiąść w Działdowie, ale peron był obstawiony wojskiem.

M.S.: Dojechał pan do Warszawy?

Z.R.: Nie. Przed Warszawą znów przyszli obaj panowie. Siła-Nowicki ostrzegał, że pewnie dworzec będzie obstawiony. Kiedy przed Warszawą Wschodnią pociąg zwolnił, wyskoczyłem w śnieg. Na piechotę dotarłem do miasta. Dopiero przed bazyliką Serca Jezusowego przeczytałem obwieszczenie o stanie wojennym. Na wszelki wypadek miałem zawsze przy sobie klucze od kawalerki przyjaciela. Poszedłem tam i... położyłem się spać. Obudziłem się 13 grudnia po południu i zacząłem się zastanawiać, co robić. Przede wszystkim obawiałem się o żonę Zofię i córkę Agnieszkę. Poprosiłem przyjaciela, by sprawdził moje mieszkanie. Było puste. Natomiast u mojej mamy spotkał się z wysłanniczką mojej żony. Doszło do śmiesznej sytuacji, bo państwo się nie znali i żadne nie chciało ujawnić drugiemu, gdzie się ukrywamy. W końcu się dogadali i tego samego dnia spotkałem się z żoną. Od tej pory ukrywaliśmy się razem.

M.S.: Żony nie aresztowano?

Z.R.: Zosia też miała szczęście, gdyż wieczorem byłą na imieninach u koleżanki. Krótko po jej wyjściu aresztowano gospodarzy. Po powrocie do domu nie zastała już ani naszej córki, wówczas 19-letniej, ani jej narzeczonego Jarka, który był szefem NZS-u. Były natomiast ślady rewizji. Telefon nie działał. Żona do czwartej rano chodziła po mieście, po czym doszła do znajomych, którzy słuchali BBC. Wtedy dowiedziała się o wszystkim.

M.S.: A córka?

Z.R.: I ona, i przyszły zięć zostali zamknięci. Po sześciu miesiącach córkę puszczono. W lipcu natomiast aresztowano żonę, w sierpniu - mnie. Nawet nasza spanielka Gama trafiła z żoną do aresztu. Przesiedziała z Zosią 24 godziny, a potem milicjant odprowadził ją do mojej mamy. Żona została. Wyszła w 1983 roku. Ja zostałem zwolniony latem 1984 r.

M.S.: Jak zachowywali się funkcjonariusze?

Z.R.: Nie mam do nich specjalnych pretensji, ale dwóch rzeczy nigdy im nie wybaczę. Gdy się ukrywaliśmy, w naszym mieszkaniu żyła moja 72-letnia mama i 76-letnia ciotka. Pewnego razu bezpieka przyszła do tych starszych pań o szóstej rano. Powiedzieli, że znaleźli jakiegoś nieboszczyka, być może mnie. Chcieli, by mama go zidentyfikowała. Odmówiła. Wtedy poprosili o jakieś zdjęcie, choć przecież moich fotografii mieli dużo. Mama dała im zdjęcie, ale przy okazji ukradli fotografię mojej żony. Jej zdjęcia wówczas nie mieli.
Nie wybaczę też tego, że pewnego wieczoru zabrali te dwie staruszki na komendę milicji. Nie zadawali żadnych pytań, ale przesiedziały do rana na stołkach. Zapewne w tym czasie założono w naszym mieszkaniu podsłuch.

M.S.: Czy operacja wprowadzenia stanu wojennego była chaotyczna, czy też starannie przygotowana?

Z.R.: Była przygotowana bardzo szczegółowo. Okazała się niezwykle dla Polski kosztowna. Rynkowe braki w 1981 r. nie były normalne. Rynek ogołocono tworząc rezerwy. Wtedy wraz z żoną prowadziliśmy Komisję Interwencji NSZZ "Solidarność" i ciągle mieliśmy informacje, że olej czy masło gdzieś przepadały. Kilka razy udało się nam zaobserwować, że dostawy wjeżdżały na tereny wojskowe. Kosztowała też benzyna, uruchomienie czołgów, wyżywienie wojska. Ale dużo większą stratą było zablokowanie produkcji w kraju na długi okres. Świadczy o tym choćby sytuacja w energetyce. W 1981 r. mówiło się o trudnościach energetycznych. Latem ogłaszano 19 czy 20 stopień zasilania, wyłączano dostawy prądu do mieszkań. W stanie wojennym, zimą i wiosną, w radiu podawano stan zasilania 3 lub 4. Nie było żadnych wyłączeń, choć zimą zapotrzebowanie na energię jest większe. To dowód, że siadła produkcja. Bez względu na to, czy były to strajki jawne, czy też cicha odmowa pracy dla komunistów - tak społeczeństwo zareagowało na wprowadzenie stanu wojennego. To także, cena, którą zapłaciliśmy za pomysły generałów. A przecież dziś już wiadomo, że Rosjanie zapewnili polskich towarzyszy, iż wtrącać się nie będą.

M.S.: Dlaczego więc został wprowadzony stan wojenny?

Z.R.: Gdyż nomenklatura traciła oparcie w zakładach pracy, w gospodarce. A ponieważ uwłaszczanie nomenklatury już się zaczęło, więc stan wojenny był wprowadzony w obronie jej ekonomicznych interesów. Potem nastąpiła liberalizacja gospodarki i nomenklatura, tworząc spółki, zaczęła przejmować majątek narodowy.

M.S.: W 1981 r. podział społeczeństwa był bardzo ostry. Czy dziś jest równie wyraźny?

Z.R.: Wówczas rzeczywiście społeczeństwo miało bardzo negatywny stosunek do stanu wojennego, junty wojskowej. Nastąpiła - zabójcza dla komunistów - odmowa współpracy, która zmusiła ich do zgody na rozmowy Okrągłego Stołu. Polacy byli też bardzo solidarni - nie tylko w sensie organizacyjnym, ale i ludzkim. Miałem uczucie, że mogę zastukać do każdego domu, by przechować się w czasie pościgu.
Teraz ta solidarność się rozprysła. Sądzę, że istotnym błędem popełnionym przez środowiska, postsolidarnościowe była rezygnacja z aktywności i solidarności społecznej. Elity postsolidarnościowe miały dla społeczeństwa tylko jedną dyspozycję: zaciśnijcie pasa, resztę zrobimy za was. Nastąpiła demoblizacja ludzi. Ale pasa zaciskali dzielnie - w latach 1990-91 dochody ludności spadły o 35 proc. Postawiono także fałszywe, choć poręczne politycznie hasło grubej kreski. Tymczasem pojednanie nie jest możliwe bez osądzenia zbrodni, przestępstw, kolaboracji. Skoro nie ma różnicy między ofiarą i katem, to znaczy, że nie ma różnicy między dobrem i złem. To godzi w system wartości, niszczy strukturę społeczeństwa i państwa. Jeżeli dodamy hasło, że pierwszy milion dolarów trzeba ukraść, to społeczeństwo się rozpełza - każdy patrzy, gdzie ukraść ten pierwszy milion.
Ludzie zaciskali pasa, a jednocześnie gromadziły kapitał osoby mające często powiązania ze służbami specjalnymi. Do tego dołączyła się ostentacyjna konsumpcja. To musiało wywołać oburzenie społeczeństwa. Zaczęła się więc kontestacja - przykładem było głosowanie na Tymińskiego, potem - wybory 1993 i 1995 roku.

M.S.: Czy doświadczenie stanu wojennego ma wpływ na dzisiejsze postawy Polaków?

Z.R.: Wyrosło już pokolenie, które tych doświadczeń nie pamięta. Młodzi odbierają je przez mass media, a przez długi czas pilnowano, by o tych sprawach nie mówić. Młodzież widzi raczej rozgoryczenie swych rodziców, niż ich osiągnięcia. Trudności codziennego życia powodują, że zapomina się o osiągnięciach tamtego pokolenia. A osiągnęło ono więcej, niż mogło wówczas zamarzyć. Rozczarowanie przysłania ten obraz.

M.S.: Czy wśród osób, które były uwikłane w stan wojenny, są takie, którym dziś nie podałby pan ręki?

Z.R.: Dla polityka takie pytanie nie istnieje. Poza tym, na szczęście, udało mi się takich sytuacji uniknąć.

M.S.: Co pan czuje słysząc wyniki badań opinii społecznej mówiące o tym, że ponad połowa Polaków uważa wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione?

Z.R.: To są badania nierzetelne metodologiczne, bowiem przeprowadzane na populacji od 16 roku życia. Ci ludzie byli wtedy w becikach. Wiedzą tyle, ile usłyszeli. To świadczy o sposobie edukacji społecznej. Dołącza się także przekora wynikająca z rozgoryczenia.
Ale dowodzi to także, że kończy się już ta płaszczyzna konfliktu. Nie wyobrażam sobie zbudowania demokratycznego państwa bez rozliczenia się z peerelowską przeszłością, ale to już zaczyna być problem historyczny. Rodzą się inne podziały.

M.S.: Jakie są to podziały?

Z.R.: Spór toczy się o wizję państwa. Czy ma to być państwo oligarchiczne, będące własnością 200-300 tys. ludzi, którzy będą mieli władzę i gromadzili środki materialne...

M.S.: ...czyli wariant Ameryki Łacińskiej...

Z.R.: ...czy też demokratyczne państwo rynkowe szerokiej klasy średniej, do której może aspirować niemal całe społeczeństwo. To zasadniczy spór o wizję państwa polskiego. Przy czym nie rozkłada się on dokładnie wzdłuż podziałów partyjnych.

M.S.: Dziękuję.