Komentarz powyborczy

Wypowiedź Senatora Zbigniewa Romaszewskiego
dla Tygodnika „Solidarność” z dnia 24 listopada 1995 roku

 

Już od bardzo dawna było wiadomo, że Lech Wałęsa nie jest najlepszym kandydatem obozu postsolidarnościowego, ponieważ jest obarczony ogromnym elektoratem negatywnym. Myślę, że elektorat Aleksandra Kwaśniewskiego wcale nie byłby aż tak wielki, gdyby nie był wsparty potężnym elektoratem negatywnym Lecha Wałęsy. I ta sprawa była jasna już co najmniej od pól roku. Uparte forsowanie go jako jedynego kandydata było dokładnym zaprzeczeniem rzeczywistości. Bo spośród wszystkich kandydatów obozu solidarnościowego był to jeden z nielicznych, który miał szansę przegrać z Kwaśniewskim.

Solidarność ma znaczny udział w propagandzie kandydatury Lecha Wałęsy, mimo że dane na temat jego elektoratu negatywnego byty dobrze znane w Związku. W ostatnim momencie oczywiście poparcie Lecha Wałęsy było już klarowne. Bo alternatywa, czyli to co mamy, jest rozwiązaniem zdecydowanie gorszym. Tym niemniej, był długi okres, w którym można było się poważnie zainteresować innymi kandydatami. W moim przekonaniu byłoby to dużo rozsądniejsze.

Solidarność miała szansę odegrania ogromnej roli w tej kampanii. Mam na myśli i struktury terenowe, które mogły być wykorzystane jako komitety wyborcze, i znakomite elementy programowe, które przysporzyłyby głosów naszemu kandydatowi, i wielkie poparcie społeczne dla Solidarności (ostatnie sondaże wykazują aż 16 procent). Nie wykorzystaliśmy tych szans. A to dlatego, że panna Solidarność ciągle wyobraża sobie, że się wyda za bogatego męża, i te 16 procent oferowała to temu, to owemu, zamiast zająć się rzeczywiście pracą i budowaniem obozu politycznego. Te błędy powtarzają wciąż ludzie z Prezydium Związku, i taka sytuacja trwa już co najmniej półtora roku. A przecież bez takiej reprezentacji nie ma szansy na prowadzenie skutecznych działań politycznych, skutecznych kampanii. I społeczeństwo oczekuje tego od nas.