Zamierzam poprzeć Adama Strzembosza

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawiają Igor Zalewski i Piotr Zaremba
Wywiad opublikowany w „Życiu Warszawy” 15-16 lipca 1995 roku
i w "Czesie Krakowskim" z dnia 18 lipca 1995 roku

 

Adam Strzembosz nie jest produktem drobnych ugrupowań, na które rozpadła się prawica. I nie jest przedstawicielem istniejącego establishmentu — jak Lech Wałęsa czy Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Życie Warszawy: Zdecydował się pan wesprzeć kandydaturę Adama Strzembosza. Dlaczego właśnie teraz, gdy jego notowania spady?

Zbigniew Romaszewski: Z powodu kompromitacji Konwentu Świętej Katarzyny. Jego prawybory nie przyniosły żadnych rezultatów. To ostateczny dowód, że ugrupowania prawicowe: mniejsze, większe i całkiem maleńkie już w ogóle nie są w stania się zlepić.

Ż.W.: Procedura prawyborów Konwentu jeszcze się nie zakończyła. Może pańska krytyka jest przedwczesna.

Z.R.: Gdzieś tak po wyborach prezydenckich ona się zakończy w sposób naturalny. Wcześniej się skończyć nie może, bo i cały Konwent by się skończył. Teza o możliwości sklejenia istniejących partii prawicowych jest fałszywa. Proces jednoczenia prawicy jest tak skrajnie nieefektywny, że nie może prowadzić do zwycięstwa, a jedynie do klęski. Bo jeśli wyłanianie kandydata ma trwać latami...

Ż.W.: Jednym z pretendentów ubiegających się o poparcie Konwentu jest Jan Olszewski. Kiedyś blisko z nim pan współpracował. W czym Strzembosz lepszy jest od byłego premiera?

Z.R.: W jednej rzeczy: zgłosił swą kandydaturę i odnotował wtedy 12% poparcia. Innego kandydata prawicy po prostu nie było i wokół niego należało gromadzić siły. Trzeba było mnóstwo głupoty, albo złej woli, by to poparcie zdusić do kilku procent.

Ż.W.: Wie pan jak zmienić te tendencje?

Z.R.: Ja po prostu zamierzam się w kampanię profesora Strzembosza zaangażować. Ma on dwie cechy, które mnie do niego przyciągnęły. Nie jest produktem tych drobnych ugrupowań na które rozpadła się prawica. On jest spoza tego układu przetargów i kłótni, nie wiadomo na jaki temat. Po drugie nie jest przedstawicielem istniejącego establishmentu — tak jak Lech Wałęsa, czy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Establishmentu współpracującego z ekonomicznym i politycznym układem komunistycznym.

Ż.W.: Argumenty prawicy przeciw obecnemu prezydentowi byty wielokrotnie powtarzane. Co pan ma do zarzucenia pani prezes NBP?

Z.R.: Jej plusem jest to, że jak profesor Strzembosz, nie uczestniczyła w małostkowych i miałkich rozgrywkach prawicy. Ale jest od Strzembosza gorsza, tak jak NBP jest gorszy od Sądu Najwyższego. System bankowy to przecież pięta achillesowa polskiej gospodarki. Ilość błędnych kredytów wcale się nie zmniejsza. Budżet państwa rokrocznie dopłaca po kilkadziesiąt bilionów starych złotych, by banki funkcjonowały.

Ż.W.: Sadownictwo też jest dalekie od ideału...

Z.R.: Większość orzeczeń Sądu Najwyższego przynosi mu zaszczyt.

Ż.W.: Czy panią Gronkiewicz-Waltz można obciążać odpowiedzialnością za chorobę całego systemu bankowego?

Z.R.: Jednak istnieje coś takiego jak kontrola bankowa. Można z niej korzystać albo nie. Czy nie dziwił np. wniosek pani prezes z początku roku, aby zlikwidować akta bankowe z roku 1989? To byłaby wielka strata dla historii polskiego kapitalizmu. Przecież w tym czasie on się narodził. Lista osób, które otrzymały wówczas kredyty jest dużo ciekawsza niż lista agentów. Kto wtedy dostawał kredyty oprocentowane na 8% przy kilkusetprocentowej inflacji? Czy to nie fascynujące?

Ż.W.: Jeśli w drugiej turze zmierzą się Aleksander Kwaśniewski i pani Gronkiewicz-Waltz, to na kogo pan zagłosuje?

Z.R.: Nie widziałbym wielkiej różnicy między kandydatami. Oboje reprezentują podobny establishment gospodarczy.

Ż.W.: Nie zostawił pan suchej nitki na partiach prawicowych. Ale coś na tej prawicy musi być.

Z.R.: Metodą sklejania tego "czegoś" nie da się zbudować. Trzeba stworzyć coś zupełnie od nowa.

Ż.W.: Partie miałyby wylądować na śmietniku?

Z.R.: To już w dużej mierze się stało.

Ż.W.: Czy tę nową jakość można budować właśnie przy okazji kampanii prezydenckiej?

Z.R.: Strzembosz nie jest obciążony tymi sporami, animozjami. Ma czystą kartę.

Ż.W.: Ale czy nadaje się na lidera?

Z.R.: Wokół tej kandydatury można budować ruch polityczny, który w przyszłości startowałby w wyborach parlamentarnych. A prezydent niekoniecznie musi być liderem.

Ż.W.: Z sondaży wynika, że szanse profesora na prezydenturę nie są wielkie.

Z.R.: To zależy od sposobu prowadzenia kampanii wyborczej. Jeśli ta kandydatura wciąż będzie dezawuowana, co robi się od dłuższego czasu, to oczywiście, że jej szanse są niewielkie.
Żałuje, że nie został zrealizowany mój pomysł przeprowadzenia prawyborów wśród członków „Solidarności". Ich zwycięzca miałby ukształtowany, kilkuimlionowy elektorat, który pozwoliłby mu wejść do drugiej tury.

Ż.W.: Ale pana pomysł dotyczył tylko "S".

Z.R.: A do kogo się miałem zwrócić? Związek liczy ponad dwa miliony osób. Daj Boże tylu członków partiom.

Ż.W.: Czy "S" może jeszcze poprzeć Strzembosza?

Z.R.: Nie mam pojęcia. Najgorsze jest to, że w ogóle nie zajęła stanowiska. Zajęcie go po wyborach będzie nonsensowne.

Ż.W.: Będzie pan próbował przekonać Związek do swego faworyta?

Z.R.: Najlepszym pomysłem były związkowe prawybory. Ale przegrałem ten pomysł, na rzecz przetargów prowadzonych przez Mariana Krzaklewskiego w Konwencie Św. Katarzyny. Będę oczywiście przedstawiał w Związku te argumenty, które wysuwam teraz. Obawiam się jednak, że "S" pozostanie w rozkroku. Zresztą w "S" decyzje bywają podejmowane w nieokreślony sposób, w nieokreślonych gremiach, co prowadzi do tego, że nie są realizowane przez członków. Gdyby decyzję podejmowali w plebiscycie ci członkowie, byłoby inaczej.

Ż.W.: Kim są wyborcy Strzembosza?

Z.R.: To przede wszystkim inteligencja. Ludzie umiarkowani, rozważni, sympatyzujący z prawicą. Profesor może też przyciągnąć ludzi rozczarowanych sposobem uprawiania polityki. A ich liczba nie jest mała. Wielu ludzi wciąż szuka swego miejsca w polityce.

Ż.W.: Sporo ostatnio pogłosek, że Strzembosz może się wycofać.

Z.R.: Wiem na pewno, że jest zdeterminowany do kandydowania.

Ż.W.: Panuje opinia, że jesienią ugrupowania solidarnościowe będą musiały zasiąść do negocjacji ostatniej szansy i znaleźć wspólnego kandydata.

Z.R.: Nie wierzę w takie rozwiązanie. Dobrze byłoby, gdyby chociaż po wyborach razem usiedli i zastanowili się, dlaczego przegrali.