Post scriptum
Od Redakcji „Rzeczpospolitej": Zdobyć prawie wszystko — stracić wszystko, to najkrótsza formuła, w jakiej da się zamknąć 6-letnia historia rządów formacji solidarnościowej. Nie ulega wątpliwości, że wina leży po stronie przegranych. Kto zawinił, jak do tego doszło i jakie będą ewentualne skutki koncentracji władzy w rękach formacji politycznej, wyrosłej z tradycji znienawidzonej przez co najmniej połowę Polaków — oto tematy, które powinny stać się przedmiotem solidnego rachunku sumienia. Czy solidarnościowe elity z Wałęsą na czele, lub bez niego, stać na taką analizę — chłodną i pozbawioną emocji? Czy zdołają one wyciągnąć wnioski z tego, co się Stało i powrócą w przewidywalnym terminie do aktywnego udziału we władzy — to kolejne pytania „listopadowych obrachunków".
W naszym nowym cyklu wypowiedzieli się: prof. dr Wojciech Roszkowski, Krzysztof Czabański i Kazimierz Dziewanowski, dzisiaj senator Zbigniew Romaszewski.
* * *
Wybory prezydenckie mamy za sobą i po porażce obozu postsolidarnościowego czas zastanowić się nad jej przyczynami. Spokojna analiza świadomości społecznej, społecznych aspiracji, a także popełnionych przez nasz obóz błędów, może stać się źródłem wypracowania nowej koncepcji reform społeczno-politycznych, konsolidacji społeczeństwa i stać się bazą zwycięstwa w najbliższych wyborach parlamentarnych.
Głosowałem na Lecha Wałęsę, ponieważ uważałem, że skupienie całej władzy (większość parlamentarna, rząd, prezydent, resorty prezydenckie MON, MSW, MSZ) w rękach jednego ugrupowania jest niebezpieczne dla polskiej demokracji. Jeśli nawet wpływy Lecha Wałęsy w służbach specjalnych i wojsku byłyby powierzchowne (co wykazały wyniki wyborów), to jednak formacje te musiały się nim liczyć. Porażka Lecha Wałęsy spowoduje, że zarówno one, jak i powiązana z nimi bardzo silna grupa biznesu, przeorientują się na Aleksandra Kwaśniewskiego i SLD — i w tym momencie środowiska mające swe korzenie w PRL zjednoczą się ostatecznie. Wiarygodność deklarowanych przez pana Kwaśniewskiego intencji jednoczenia narodu i zasypywania przepaści trudno ocenić, gdyż nie sposób zajrzeć nikomu do duszy, można jedynie zauważyć, że już w dużo drobniejszych sprawach pan Kwaśniewski lubił wyglądać korzystniej, niż to wynikało z tzw. nagiej prawdy. Zresztą jego intencje są tutaj obojętne, gdyż nawet przy intencjach najlepszych, sytuację będzie z jednej strony determinowała nieprzeparta namiętność jego obozu do podziału uzyskanych łupów, z drugiej zaś strony — głęboka i uzasadniona nieufność opozycji.
Oczywiście, moje rozważania milcząco odrzucają możliwość, że Kwaśniewski, wzorem swego poprzednika, będzie rozbijał własny obóz i budował dla odmiany prawą nogę. Taka możliwość nie przychodziła mi do głowy przed wyborami 1990 r. i nie przychodzi również obecnie, ale raz już się myliłem.
Minusem jego wyboru będzie również przywrócenie środowiskom postkomunistycznym wiarygodności w oczach Moskwy.
Wybory 1989 roku, rozwiązanie PZPR elekcja Lecha Wałęsy spowodowały, że Moskwa przestała udzielać jawnego poparcia środowiskom postkomunistycznym i zaczęła poszukiwać możliwości wywierania wpływu na politykę polską innymi drogami. Zamieszanie, jakie powstało wokół puczu moskiewskiego 1991 roku, koncepcja NATO-bis i wreszcie skandaliczna sprawa 7 artykułu porozumienia polsko-rosyjskiego (traktatowe uznanie obecności Rosjan na terenach polskich, pozostawianych przez ustępującą armię rosyjską, w postaci polsko-rosyjskich spółek joint venture) świadczą, że poszukiwania te skończyły się nie bez sukcesu. Dziś można oczekiwać, że polsko-rosyjskie kontakty polityczne będą miały tendencję powrócić w dawne kanały, choć to już nie takie proste, bo i sama Moskwa bardzo się zmieniła.
Z punktu widzenia polityki zachodniej wybór Aleksandra Kwaśniewskiego może stanowić dla Zachodu wygodny pretekst dla odwleczenia procesów integracyjnych, ale — powiedzmy sobie szczerze — tylko pretekst. Zachód nie rozumiał i nie rozumie, czym był naprawdę komunizm w krajach Europy Środkowej, a naruszające międzynarodowe dobre obyczaje poparcie, udzielone Kwaśniewskiemu przez socjaldemokratów z Parlamentu Europejskiego, może być tego dowodem. Te wszystkie realne mankamenty prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego spowodowały, że oddałem swój głos na Lecha Wałęsę. Dziś, gdy Kwaśniewski wygrał, warto się zastanowić, czemu swoją wygraną zawdzięcza.
Wymarzeni przeciwnicy
Analiza wyborów prezydenckich jest dużo trudniejsza niż wyborów parlamentarnych, gdzie ludność opowiada się za pewnymi programami społeczno-politycznymi i ocenia realizację tych programów przez lansujące je ugrupowania. W wyborach prezydenckich dominuje przede wszystkim osobowość kandydatów, a jak to miało miejsce w listopadowych wyborach — konfrontacja pewnych wartości o charakterze symbolicznym, które przesłaniają rzeczywiste różnice programowe i realne konsekwencje dokonanych wyborów politycznych.
Tym razem na kampanii zaciążyła wylansowana przez media — trudno powiedzieć świadomie czy nie — dwubiegunowość wyborów. Zanim jeszcze pojawili się pierwsi kandydaci, już było wiadomo, że tak naprawdę walka rozegra się pomiędzy Lechem Wałęsą a Aleksandrem Kwaśniewskim. Ta koncepcja była w gruncie rzeczy dla obydwu kandydatów bardzo wygodna i nieuchronnie wzmacniała ich pozycje. Ludzie cenią swój głos i nie chcą, żeby się zmarnował. Argument, że najchętniej zagłosowałbym na tego i tego, ale przecież on nie ma szans (a o szansach decydują sondaże i media), byt argumentem bardzo popularnym i ludzie w pierwszej turze głosowali nie na tego, kogo uznawali za najbardziej nadającego się na stanowisko Prezydenta Rzeczypospolitej, ale na tego, kto miał — ich zdaniem — szanse i był do przyjęcia. Wyrazem tak silnego spolaryzowania była, powiedzmy to szczerze, sromotna porażka Waldemara Pawlaka.
Warto zauważyć, że stan dogodnej dla obu kandydatów bipolaryzacji można było z łatwością utrwalić poprzez rozmnożenie ewentualnych konkurentów i niedopuszczenie do wyłonienia tego trzeciego czy czwartego. Dla Kwaśniewskiego Wałęsa był chyba najdogodniejszym kontrkandydatem, gdyż w tym układzie nie musiał się szerzej tłumaczyć z dwuletnich rządów koalicji, a spór ze sfery realiów dawało się przenieść w sferę symboli. Nie bez znaczenia był tu również fakt negatywnego odbioru Lecha Wałęsy przez bardzo liczny odłam społeczeństwa (35 proc).
Jeśli chodzi o Lecha Wałęsę, to powrót do prawie zapomnianej roli gromiciela komunizmu był w gruncie rzeczy jedyną możliwą platformą konfrontacji. Ogromny negatywny elektorat oraz brak poważnego wspierającego go ugrupowania faktycznie przekreślał inne możliwości ubiegania się o fotel prezydenta.
Mityczna "Solidarność"
Tak więc spór został sprowadzony na płaszczyznę Wałęsa — "Solidarność" — komuna. "Solidarność", którą tu wymieniam, to wcale nie funkcjonujący związek NSZZ "Solidarność", to twór abstrakcyjny, funkcjonujący wbrew realiom w świadomości społecznej.
W tej "Solidarności" jest Wałęsa z Wachowskim, ale jest również Kuroń i Mazowiecki, Bielecki i Lewandowski, jest i Rokita, i Suchocka, Borusewicz, a nawet chyba Balcerowicz, jest również Krzaklewski, Jankowski i ja, ale już chyba w mniejszym stopniu, gdyż faktycznie funkcjonujący związek znacznie słabiej przyciąga uwagę opinii publicznej. O ile sukcesy reformy są zasługą poszczególnych osób i ugrupowań, to odpowiedzialność za wszystkie niepowodzenia ponosi właśnie ta abstrakcyjna "Solidarność". Jak to tego doszło? "Solidarność", jako wielki antytotalitarny ruch społeczny odniosła niewiarygodny po prostu sukces. Nie tylko doprowadziła do odbudowania systemu demokratycznego w Polsce, ale również stała się zapalnikiem detonującym ładunek sprzeczności, nagromadzonych wewnątrz obozu komunistycznego. Obóz ten się rozpadł i Polska odzyskała niepodległość. Jednakże jedność "Solidarności" w walce o realizację wolności politycznych nie była tożsama z jednością polityczną. Odzyskanie wolności musiało doprowadzić do wyartykułowania istniejących różnic programowych i rozbicia ruchu.
Nie zmienia to w niczym faktu, że wszystkie ugrupowania wywodzące się z "Solidarności" podkreślały swe korzenie, zaś NSZZ "Solidarność" akcentujący swój pluralizm ideowy nic potrafi określić jednoznacznie swej tożsamości politycznej i odnieść się do prowadzonych reform. Opinie związku, często nawet słuszne, pozostawały w cieniu trwających przemian politycznych. Zresztą i wola protestu wobec tych przemian aż do momentu dramatycznego votum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej była raczej ograniczona. Popiwek, pakiet ustaw gospodarczych Balcerowicza, nie był w swych konsekwencjach czytelny dla związku i dyrektywa nieutrudniania i tak trudnej roli ówczesnego rządu była dominująca. Uważam, że bez udziału „Solidarności" nie sposób byłoby nakłonić społeczeństwa do poniesienia kosztów reformy. W normalnym demokratycznym społeczeństwie już 2—3-procentowy spadek dochodów realnych pociąga za sobą strajki, demonstracje i upadek rządu. W Polsce autorytet „Solidarności" i wola przemian były na tyle silne, że ochroniły spokój społeczny, choć w latach 1990—91 dochody realne ludności spadły o ponad 30 proc. Na dodatek, warto sobie zdać sprawę z tego, że koszty ponieśli wszyscy, zaś przyjęta koncepcja gospodarczo-polityczna pozwoliła odnieść sukcesy tylko nielicznym, głównie związanym z PRL-owską nomenklaturą i biurokracją.
Za ten 30-procentowy spadek dochodów, za bezrobocie, za brak perspektyw dla wsi i miasteczek, za swą nieudolność w walce z elitami PRL-u zapłaciła rachunek mityczna "Solidarność" w wyborach 1993 roku i zapłaciła również w wyborach prezydenckich 1995 r.
Bóle i porażki transformacji
Tak rozumiana „Solidarność" musi uznać za swój sukces, że uzyskała aż 48 proc. głosów. Oznacza to bowiem, że oprócz tych, którzy życie swoje związali z „Solidarnością", walką z komunizmem (a zachowajmy zdrową miarę w ocenie, ilu ich było), głosy na Lecha Wałęsę oddali również ci, którym reforma stworzyła życiową szansę, a więc mieszkańcy dużych miast, specjaliści, przedsiębiorcy.
Przeciwnie, na Aleksandra Kwaśniewskiego, poza ludźmi związanymi z PRL-owską nomenklaturą, głosowali ci wszyscy, którym reforma — przynajmniej w ich pojęciu — tę szansę odebrała, których egzystencja została zagrożona, a więc bezrobotni, mieszkańcy wsi i małych miasteczek.
I jeśli tak na tę sprawę spojrzymy, to mówienie o podziale ideowym, o czwartym rozbiorze Polski, jest chyba bardzo szkodliwym nieporozumieniem. Wyborcy w większości wcale nie kierowali się pobudkami ideowymi, a jeśli nawet, to i tak widzianymi przez pryzmat osobistej sytuacji życiowej. Motywacje takie uważam raczej za wyraz normalnienia państwa i zamiast załamywać ręce, radziłbym zastanowić się raczej, jak wyjść naprzeciw tym grupom, których interesy zostały zagrożone, jak nauczyć je korzystać ze zdobyczy demokratycznego państwa dla polepszenia swego bytu, jak wypracować taką koncepcję reform, która okazałaby się dla nich atrakcyjna i przeciągnęła je na naszą stronę. Wynik wyborów jest w ogromnej mierze mapą sukcesów i porażek transformacji ustrojowej, podjętej w 1989 roku.
Niewątpliwie istnieje sprzeczność między rozwojem a kumulacją kapitału, gospodarczą innowacyjnością a sprawiedliwością i poczuciem bezpieczeństwa socjalnego. Rozproszenie środków materialnych na pewno sprzyja rozszerzeniu konsumpcji i ogranicza możliwości inwestycyjne, a tym samym wpływa ograniczająco na innowacyjność gospodarczą i rozwój kraju. Ale należy również pamiętać, że korzyści, jakie płyną z rozwoju gospodarczego, docierają bardzo powoli do najszerszych mas społeczeństwa, a reformy przynoszą bardzo szybko i bardzo realne zagrożenie (bezrobocie, brak perspektyw). Wolność gospodarcza jest na pewno wielkim osiągnięciem i docenili ją przedsiębiorcy, głosując na Lecha Wałęsę, ale jest ona całkowicie pozbawiona wartości dla pracownika rozwiązanego PGR-u w Koszalińskiem. Bo i cóż on miałby z tą wolnością zrobić? Powszechnej prywatyzacji nie przeprowadzono, ziemi i budynków gospodarczych mu nie nadano, a gdyby nawet nadano, to skąd wziąłby narzędzia i kapitał obrotowy, niezbędny do uruchomienia gospodarstwa.
Tak więc, budując nową koncepcję reformy, musimy o tej antynomii bardzo dobrze pamiętać i znaleźć punkt równowagi sprzecznych interesów w takim miejscu, w którym reforma będzie korzystna dla większości społeczeństwa. Ten punkt równowagi można przesunąć w wyniku altruizmu pewnych grup społecznych nawet bardzo daleko (bo o 30 proc. dochodów realnych), ale nie może temu towarzyszyć atmosfera afer, korupcji, ostentacyjnej konsumpcji i moralnego permisywizmu. Wtedy przemiany zostaną zakwestionowane, a ich miejsce zajmie głęboka frustracja.
Słuszność, bądź niesłuszność, koncepcji społeczno-gospodarczych nie ma charakteru absolutnego, a miarą ich wartości jest możliwość realizacji w konkretnym społeczeństwie. Reasumując — podobnie jak w wypadku przegranej w wyborach parlamentarnych 1993 r. — przyczyn porażki skłonny byłbym raczej upatrywać w trudnościach transformacji i popełnionych błędach, niż w głębokości podziałów ideowych, charakteryzujących nasze społeczeństwo.
Wartości
Myślę, że ocenianie zwycięstwa Aleksandra Kwaśniewskiego jako porażki obozu wartości jest zupełnym nieporozumieniem, ponieważ obóz postsolidarnościowy, który w końcu skoncentrował się wokół Lecha Wałęsy, dość dawno przestał być obozem idei i wartości, a został zdominowany przez prymitywny pragmatyzm, który polityczne krętactwo uważał za cnotę charakteryzującą dobrego polityka. Kiedy obóz "Solidarności" był rzeczywiście obozem idei, wtedy "Solidarność" zwyciężała. Próba zmierzenia się z postkomunistami na płaszczyźnie, zwanej eufemistycznie, pragmatyzmem, musiała zakończyć się porażka. Ich doświadczenia na tej płaszczyźnie są bowiem dużo bogatsze, a poglądy na prawdę i uczciwość dużo bardziej liberalne, niż najbardziej zagorzałych relatywistów z naszego obozu.
Nie wątpię, że zarówno spadkobiercy PRL-u, jak i nasi politycy i dziennikarze, zrobili bardzo wiele dla podważenia systemu wartości obowiązującego w polskim społeczeństwie. Wbrew faktom utrzymywano, że nie ma gigantycznych afer, twierdzono, że pierwszy milion dolarów i tak trzeba ukraść, doprowadzono do sytuacji, w której każdy biznes, uczciwy czy nieuczciwy, stawał się podejrzany, a społeczeństwu odmówiono prawa do oceny moralnej sprowadzając odpowiedzialność przed opinią publiczną do procedury karnej.
Doprowadzono do sytuacji, w której działalność agenturalna na rzecz służb specjalnych PRL-u została wyjęta spod oceny społeczne| ze względu na rzekomą wątpliwość dowodów, a dowody, na wszelki wypadek, zabezpieczano przed wglądem. Ostatnia, odrzucona przez Senat ustawa sejmowa, proponowała, by utajnić je na 80 lat. Jeśli prezydent, który, jak sam przyznaje, podpisał w trudnych czasach PRL-u trzy czy cztery dokumenty, nie uznaje za stosowne doprowadzić do pełnego i popartego obiektywnym autorytetem wyjaśnienia tej sprawy, a jedynie poprzestaje na zapewnieniach, że działał zawsze dla dobra Polski, to nie mówmy, że elektorat Lecha Wałęsy stanowi obóz wartości.
Muszę przyznać, że długo uważałem, że nie ma takiego czynu, który dziś mógłby skompromitować dobrze ustawionego polityka. Akcja protestów wyborczych pokazała, że tak nie jest, że polityk może się jednak skompromitować, ale o jego kompromitacji decyduje nie ważkość i moralna ocena jego działań, ale ich dowodliwość. Fakt zdania bądź nie zdania egzaminu uzyskuje tu rangę niewspółmierną do samego przewinienia. Tak oto reaguje społeczeństwo, któremu odmówiono prawa do moralnego osądu i nauczono, że państwo prawa sprowadza się do stosowania kruczków prawnych.
Prawica, lewica i zamęt
Absolutnie nie zgadzam się z podziałem polskiej sceny polityczne| na lewicę i prawicę, przynajmniej w tym sensie, jak to jest popularnie rozumiane. Uparte propagowanie tego podziału jest w ogromnej mierze przyczyną totalnego zamętu w głowach wyborców.
Podział taki, lansowany przez większość prawicowych partyjek, które w ten sposób usiłowały pozyskać antykomunistyczny elektorat, stał się szansa ideowe| nobilitacji PRL-owskiej nomenklatury. Konformistom i oportunistom przypisano wrażliwość społeczną czyniąc z nich obrońców ubogich. Sytuacja, w której dla naszych prawicowców nie ma istotnej różnicy między Bolesławem Bierutem a zamordowanym w PRL przywódcą PPS, Kazimierzem Pużakiem, jest dla SLD bardzo dogodna.
Cechą znamienną SLD jest bowiem zamiłowanie do patrzenia w przyszłość. Nie ma on w przeszłości żadnego punktu odniesienia, żadnej tradycji, żadnych wzorców moralnych. Powoływać się na Lenina, Stalina, Bieruta już a może jeszcze, nie wypada, a wywoływać duchy zamordowanego Pużaka, założycieli PPS czy innych przedstawicieli polskiej lewicy, których poczet jest dość chlubny, po prostu nie warto, bo nie o lewicowość tu chodzi, tylko o przyszłe interesy zagrożonej PRL-owskiej nomenklatury.
Nie bardzo też rozumiem, kto tu jest określany jako prawica. Nazywanie prawicą zarówno Unii Polityki Realnej, Koalicji Konserwatywnej, Partii Konserwatywnej, ZChN-u, Porozumienia Centrum, ugrupowania Jana Olszewskiego i wreszcie NSZZ "Solidarność" wydaje mi się trudne do obronienia. Trudno byłoby właściwie powiedzieć, jakie poglądy na sprawy państwa ma ta polska prawica, która różni się za równo na płaszczyźnie wrażliwości społecznej, stosunku do tradycyjnych wartości moralnych, jak i PRL-owskiej spuścizny.
Dezintegracja pozytywna?
Jeśli jednak pominąć tę sztuczną klasyfikację, obóz postsolidarnościowy wydaje mi się daleko zdrowszy i nowocześniejszy niż tkwiąca korzeniami w PRL koalicja postkomunistyczna.
Nie można bowiem nie zauważyć głębokiej sprzeczności pomiędzy elitami SLD, ciążącymi do zajęcia najdogodniejszej pozycji w sprywatyzowanym, kapitalistycznym państwie oligarchii, a elektoratem oczekującym bezpieczeństwa socjalnego, znanego z PRL-u. Co mają wspólnego ze sobą bezrobotni, pracownicy dawnych PGR-ów czy mieszkańcy wsi i małych miasteczek z nomenklaturą monopolizującą system bankowy i dysponującą 80—90 proc. kapitału w Polsce już dziś, wkrótce po wyborach, mówi się o wprowadzaniu płatnego szkolnictwa wyższego i ogranicza zasiłki dla bezrobotnych absolwentów. Na błędach obozu postsolidarnościowego, na frustracji społeczeństwa, na manipulacji, można było wygrać wybory prezydenckie, ale jak przetrwać wobec jawnych sprzeczności wewnątrz SLD? Nie ulega wątpliwości, że władza ma siłę przyciągania ludzi, ale dotyczy to przede wszystkim elit — a co z zawiedzionym elektoratem?
Z tej perspektywy obóz postsolidarnościowy wygląda dużo lepiej. Znany, nieżyjący już wielki psychiatra prof Kazimierz Dąbrowski, mówiąc o formowaniu osobowości, dużą rolę przypisywał tzw. dezintegracji pozytywnej, której nie podlegają jednostki, określane jako "mali schizoidzi". Analogia jest ta niewątpliwie ograniczona, ale fakt, że mnogość partii funkcjonujących w obozie postsolidarnościowym wypracowała sobie jakąś polityczną tożsamość, że mniej więcej wiadomo, czego od której oczekiwać — jest pozytywem w procesie integracji i budowania normalnego życia politycznego w Polsce. Nie może się to jednak odbywać pod hasłem „Kupą mości panowie", bo w ten sposób można „walczyć o stołki", jak to pogardliwie określa społeczeństwo, ale nie o kształt przyszłej Rzeczypospolitej. To, wydawałoby się pragmatyczne, hasło likwiduje jednym zamachem cały dorobek ideowo-programowy obozu postsolidarnościowego i ustawia go na płaszczyźnie SLD a rebours.
Szkodliwe zjednoczenie i zbawienny kompromis
Zanegowanie wartości, zdeprecjonowanie dobra wspólnego na rzecz interesu jednostki lub koterii, podziw dla krętactwa i cwaniactwa, pogarda dla postaw nonkonformistycznych i zaangażowanych, musiały doprowadzić do atomizacji środowiska. I w tej mierze pretensje elektoratu do polityków obozu postsolidarnościowego są słuszne. Nawet wewnątrz ugrupowań używających tych samych haseł i tych samych sztandarów panuje nieufność i obawa przed wykorzystaniem przez bardziej obrotnych i bezwzględnych kolegów. W atmosferze narosłych animozji bliska współpraca w ramach jednego obozu jest po prostu szkodliwym mitem.
Hasło jednoczenia się, podnoszone przez ludzi, którzy na moment nie byli w stanie zapomnieć o własnym interesie i osobistych ambicjach brzmi mało przekonywająco. Oznacza ono w gruncie rzeczy domaganie się aby ci, którzy uznają jakieś wartości dla których dobro wspólne nie jest czczym sloganem — vide sędzia Strzembosz — zrezygnowali ze swoich aspiracji na rzecz tych, którzy tego nie zrobią, bo wartości te traktują jedynie w sposób instrumentalny. Jestem stanowczo przeciwny jednoczeniu, promującemu cwaniactwo i krętactwo.
Czy więc istniejące podziały i animozje można przezwyciężyć? Zapewne tak, ale nie jest to proces, który może się odbyć na żądanie i tylko w ramach wąsko rozumianej taktyki politycznej. Na pewno czas zaciera urazy, pojawiają się nowe wspólne interesy, scena polityczna się zmienia, a dawne konflikty zaczynają być historią, tak jak dla ogromnej części Polaków historią stał się reżim komunistyczny w Polsce. Jeśli jednak w środowiskach postsolidarnościowych nie odbuduje się szacunku dla wartości, jeśli będzie pokutowało przekonanie, że polityka jest ze swej natury niemoralna, jeśli polityków nie będzie obowiązywał żaden kodeks etyczny, to stare konflikty i animozje zostaną zastąpione przez nowe, wzajemna nieufność będzie kwitła, a ewentualna jedność wypromuje co najwyżej, na wzór SLD, interesy własnych elit bez względu na dobro Rzeczypospolitej i Narodu.
Co wiec zrobić w perspektywie wyborów parlamentarnych 1997 roku? Myślę, że — po pierwsze — spróbujmy zdobyć się na tolerancję wobec innych poglądów, po zostawiając na chwilę na boku dzielące nas animozje osobiste. Spróbujmy spojrzeć na istniejące podziały w kategoriach rzeczywistych różnic politycznych czy ideowych. Spróbujmy nie zacierać tych różnic w sposób sztuczny, ale właśnie jasno je wyartykułować. Spróbujmy dojrzeć w stanowisku przeciwników politycznych te elementy rzeczywistości, których nasz pro-gram nie uwzględnia. Myślę, że taka wizja podziałów pozwoli na dużo łatwiejsze i pewniejsze budowanie przyszłych kompromisów i koalicji. Co jest w końcu dość szczytnym zadaniem polityka. Jeśli od tej strony spojrzymy na obóz postsolidarnościowy, to — jak już pisałem — posiada on pewien dorobek ideowo-programowy. Obóz ten nie jest też tak dalece zróżnicowany pod tym względem, jakby na to wskazywała liczba partii występujących po tej stronie sceny politycznej.
Platformy ideowe
Można wskazać na trzy — cztery zasadnicze platformy ideowe, skupiające po kilka lub więcej ugrupowań. Najbardziej ukształtowany programowo jest obóz, który określiłbym jako demoliberalny, którego najsilniejszą partią jest, tracąca ostatnio wpływy, Unia Wolności. W nurcie tym mieści się w jakiś sposób nowo powstały Ruch Stu, a także wypełniające przestrzeń między demoliberałami a chrześcijańskimi demokratami — Porozumienie Centrum i ugrupowania konserwatywne. Przy dość zbliżonym programie społeczno-gospodarczym, elementem różnicującym jest tutaj stosunek do tradycyjnych wartości moralnych, a także ocena i sposób odniesienia się do przeszłości. Osobne miejsce zajmuje Unia Polityki Realnej, której bezkompromisowy i radykalny liberalizm koliduje z pragmatyzmem politycznym, reprezentowanym przez partie omawianego wyżej obozu.
Najliczniejsza jest chyba grupa partii politycznych określających się jako partie chrześcijańskie lub chrześcijańsko-demokratyczne. Elementem integrującym jest tu deklarowany stosunek do tradycyjnych wartości etycznych oraz uznanie szczególnej roli Kościoła katolickiego w Polsce. Część ugrupowań tego obozu akcentuje swoją wrażliwość społeczną, odwołując się przy tym do nauczania Kościoła. Nie wydaje się jednak, aby niejasna do końca wizja systemu społeczno-gospodarczego w istotny sposób różnicowała ugrupowania wewnątrz tego obozu. Nie można nie zauważyć, że dla większości chrześcijańskich ugrupowań, oparcie się na Kościele katolickim i wykorzystywanie jego autorytetu, stanowiło istotny element taktyki politycznej. Dziś widać, że budowało to fałszywe podziały polityczne i podważało autorytet i rolę Kościoła w życiu społeczeństwa polskiego. Polska była, jest i będzie krajem katolickim, ale jeśli Aleksander Kwaśniewski decyduje się w swej kampanii wyborczej eksponować wątki antykościelne i wygrywa wybory, to można przyjąć, że wizja katolicyzmu w oczach przeciętnego obywatela odbiega daleko od wizji Polaka – Katolika reprezentowanej przez ZChN. Dlatego też sadzę, że powodzenie tego obozu zależy w dużej mierze od rezygnacji z rozwiązywania kontrowersyjnych problemów etycznych w drodze prawno-administracyjnej na rzecz eksponowania niewątpliwego dorobku nauki społecznej Kościoła, który spotyka się z uznaniem niezależnie od przekonań religijnych.
Po ostatnich wyborach wokół Jana Olszewskiego uformowało się ugrupowanie akcentujące swą postawę niepodległościową. W sytuacji, gdy niezależnie od istniejących realnych zagrożeń, Polska korzysta z suwerenności, identyfikacja taka musi, sita faktu, opierać się na odniesieniach do przeszłości. Jest to w przypadku tego ugrupowania szczególnie podkreślane w mediach. Podobnie, reprezentowana przez nie wrażliwość społeczna oceniana jest jako populizm. Dalszy rozwój tej platformy uzależniony jest, moim zdaniem, od osadzenia jej w realiach politycznych dnia dzisiejszego. Podobne uwagi dotyczą, tracącego swe wpływy, KPN.
Ostatnią grupę, i to wcale liczną, stanowią ci wszyscy, którzy wyrośli z „Solidarności", którym wizja przyszłego państwa polskiego nie jest obojętna, a których realia życia politycznego zniechęciły do aktywnego w nim uczestnictwa. Ludzie ci, z różnych powodów, nie znaleźli swego miejsca w ugrupowaniach koncentrujących się wokół wcześniej wymienionych platform ideowo-politycznych. Mogliby oni znaleźć swoje miejsce w ramach ruchu budowanego w oparciu o NSZZ „Solidarność", ale jak dotychczas związek dystansował się od potrzeby jego budowania, koncentrując się raczej na próbach uzyskania poparcia ze strony istniejących ugrupowań i funkcjonujących polityków. Od dawna jestem przekonany, że zbudowanie takiego ruchu jest konieczne i był to zasadniczy powód, dla którego zdecydowałem się kandydować z listy NSZZ „Solidarność" do Senatu. Koncepcja ta nie spotkała się jednak z poparciem władz krajowych. Myślę, że dzisiaj jest większe zrozumienie dla potrzeby budowania ruchu, sądzę jednak, że istnieją dwa istotne zagrożenia, które mogą spowodować, że ruch ten nie odegra takiej roli, jaką mógłby odegrać ze względu na swą skalę. Pierwsze z nich, to próby nadania mu charakteru satelickiego wobec władz NSZZ „Solidarność" i ograniczenie uczestnictwa w nim tylko do członków związku. Drugie zagrożenie — to budowanie ruchu na płaszczyźnie chrześcijańsko-demokratycznej, która to płaszczyzna istnieje już w naszym kraju od jakiegoś czasu i przyjęcie jej nie rozszerzy w niczym opcji politycznych przedkładanych wyborcom.
Myślę, że powołanie takiego obozu, to przede wszystkim problem określenia platformy wyznaczającej tożsamość polityczną.
Na koniec chciałbym zauważyć, że poza obszarem mojego przeglądu znalazła się wieś. Niedostrzeganie wsi, brak koncepcji jej przeobrażeń — to jeden z zasadniczych powodów zdominowania życia politycznego na wsi przez PSL. Z całą pewnością należy uznać jedno: platforma agrarna będzie stałym elementem sceny politycznej w Polsce. W tej sytuacji istnieje możliwość bądź odbudowy ruchu ludowego na bazie tradycji solidarnościowych, co uważam za zadanie nader ambitne i mało realne, bądź poszukiwania modus vivendi z przeobrażającym się (miejmy nadzieję) PSL. W każdym przypadku wieś, którą zamieszkuje ponad 30 proc. wyborców, powinna znaleźć swoje miejsce w obszarze zainteresowania ugrupowań postsolidarnościowych.
Bloki i koalicje
Tak zarysowany podział polityczny nie stoi w żaden sposób na przeszkodzie tworzeniu bloków wyborczych czy zawieraniu koalicji wewnątrz parlamentu. Ma on natomiast jedną, niepowtarzalną zaletę: jest czytelny dla wyborców. Wyborca widzi, o co poszczególnym partiom naprawdę chodzi, jakie stawiają sobie cele i jakie zachodzą między nimi różnice. Zdaje sobie również sprawę z potrzeby jedności i ewentualny kompromis programowy, zawarty przy tworzeniu bloku wyborczego, jest dla niego czytelny. Jasne staje się dla niego również, dlaczego pewne kompromisy nie są możliwe i dlaczego ugrupowania zasadniczo różniące się wizją państwa polskiego, niezależnie od swego rodowodu, nie mogą występować w jednym bloku.
W przeciwnym wypadku, w zależności od aktualnej koniunktury politycznej wyborca jest przekonany, że albo politycy w imię drobnych partykularnych interesów się kłócą, albo też, że w imię tychże partykularnych interesów, czyli "stołków", są w stanie zawierać sojusze i budować kompromisy, będące zdradą głoszonych przez nich poglądów.
Warto leszcze zauważyć, że chociaż wybory 1997 roku odbędą się zapewne jeszcze według ordynacji z roku 1993, to powinniśmy dążyć do jej zmiany na ordynację mieszaną: większościowo-proporcjonalną. Ordynację taką zakłada zresztą "Solidarnościowy" projekt konstytucji. Ordynacja, w której np. 2/3 czy 3/4 posłów byłoby wybieranych w okręgach jednomandatowych, zaś 1/3 bądź 1/4 w wyborach proporcjonalnych z listy krajowej, mogłaby mieć zasadnicze znaczenie dla uzdrowienia życia politycznego w Polsce. Zwiększenie roli wyborcy, konieczność korygowania programów i działań partyjnych o opinie terenu, potrzeba budowania struktur politycznych w całym kraju, imperatyw zawierania koalicji przez małe ugrupowania i konieczność wysuwania takich kandydatów, którzy mają na swoim terenie szansę, to tylko powierzchownie zarysowane walory większościowej ordynacji wyborczej. Ordynacja taka mogłaby stanowić doskonałe remedium na nie przezwyciężone do końca partyjniactwo.
* * *
Na zakończenie parę słów o pomyśle budowania bloku wokół osoby Lecha Wałęsy. Rozumiem, że aprobuje go sam prezydent, aprobuje go lewica (patrz artykuły we „Wprost" i „Polityce"), aprobuje go również część, ale — podkreślmy to — część elektoratu Lecha Wałęsy. Przyjrzyjmy się liczbom. Otóż w drugiej turze 46 proc. elektoratu Lecha Wałęsy głosowało na niego, aby nie głosować na Aleksandra Kwaśniewskiego, w pierwszej turze było takich osób 7 proc. Tak wlec realne poparcie dla osoby kandydata wyraziło około 26 proc. wyborców.
Nie dziwię się, że utrzymanie takiego podziału elektoratu, który przyniósł zwycięstwo Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, jest dogodne dla SLD, ale na pewno nie leży w interesie szeroko rozumianego obozu postsolidarnościowego.
Nie będę przedstawiał merytorycznych zastrzeżeń do prezydentury Lecha Wałęsy, bo czyniłem to wielokrotnie i powtarzanie tego w sytuacji, gdy poniósł porażkę w wyborach, byłoby nieeleganckie.
Warto jednak zwrócić uwagę na to, że Lech Wałęsa nie sądzi, by popełnił jakiekolwiek błędy podczas swojej prezydentury. Polskie zaś porzekadło mówi: „Uczymy się na błędach" — ale kto ich nie popełnia, niczego się nie uczy.
Senator Zbigniew Romaszewski
P.S. Ponieważ artykuł złożyłem w redakcji w połowie grudnia, a od tego czasu życie polityczne przyniosło parę niebanalnych wydarzeń, postanowiłem uzupełnić go o te kilka słów.
Zwolnienie przez ministra Jaskiernię niewygodnych ze względu na swą niezależność prokuratorów, pełnienie funkcji premiera przez Józefa Oleksego mimo ciążących na nim podejrzeń o prowadzenie działalności agenturalnej na rzecz obcego wywiadu, dymisjonowanie w MSW ludzi, którzy byli zaangażowani w gromadzenie w tej sprawie dokumentacji, wreszcie pozostawienie całej sprawy w zawieszeniu, to wyraz odradzania się PRL-u. Podporządkowane służby specjalne, dyspozycyjny wymiar sprawiedliwości były podstawowymi wyznacznikami życia politycznego przed 1989 rokiem. Ukoronowaniem procesu rekomunizacji stanie się zapewne uzależnienie od władzy i mass mediów i tutaj też należy się spodziewać w najbliższym czasie najbardziej brutalnego ataku.
Ostatnie wydarzenia dowodnie wskazują, że mimo całego frazeologicznego kamuflażu, SLD nie jest partia z wachlarza demokratycznych partii politycznych, różniących się między sobą ideologią i programem. Jest natomiast partią dążącą do totalizacji życia w kraju. W tej sytuacji, z punktu widzenia polskiej racji stanu, niezbędna byłaby rekonstrukcja rządu i oparcie go na jedynej możliwej w obecnym parlamencie koalicji alternatywnej: Unia Wolności — Unia Pracy — Polskie Stronnictwo Ludowe. Przy istotnych różnicach programowych pomiędzy partiami, które miałyby utworzyć tako koalicję, proces jej formowania byłby bardzo trudny. Byłby jednak uzasadniony interesem Państwa Polskiego i obroną demokracji. Wydaje się jednak, że mimo bezustannego spychania do roli satelickie| i tracenia własnego elektoratu — PSL ciągle nie jest na to gotowe.
Kończąc życzę czytelnikom, aby Nowy Rok 1996 stał się rokiem odrodzenia życia politycznego po naszej postsolidarnościowej stronie — w oparciu uczciwość, mądrość, odpowiedzialność i dobro Rzeczypospolitej.
Wszystkiego najlepszego!
Senator Zbigniew Romaszewski