Quo vadis "Solidarność"
Solidarność i polityka

Artykuł zamieszczony w Tygodniku "Solidarność" we wrześniu 1994 roku

 

Problem miejsca polityki w "Solidarności" uważam za szczególnie nabrzmiały i owocujący całym szeregiem nieporozumień leżących u podstaw porażek i słabości Związku.

Wypowiadając się w tej kwestii chciałbym zacząć od faktu, który wydaje się być przez szerokie rzesze członków kontestowany; mianowicie od samego faktu istnienia polityki. Związkowcy mówią, że polityka jest brudna i że nie chcą się nią zajmować. Ja myślę, że jest tu głębokie nieporozumienie polegające na pomyleniu oceny sposobu uprawiania polityki przez nasze elity, z samym wyobrażeniem o polityce.

Polityka służy tworzeniu koncepcji państwa, jego organizacji, rozwiązywaniu problemów społecznych, budowaniu niezwykle trudnych kompromisów w gąszczu często sprzecznych interesów różnych grup. To jest właśnie polityka i takiej polityki nie sposób uniknąć, bo tak rozumiana zastuka do twoich drzwi płacą, czynszem, znajdziesz ją w szpitalu, w szkole, dopadnie cię na ciemnej ulicy.

W polityce toczy się walka o władzę i nie ma w tym nic wstydliwego, jeśli ta walka ma doprowadzić do umożliwienia realizacji określonych wizji państwa. Gorzej jest gdy tych wizji brakuje, a walka o władzę toczy się dla samej władzy, czyli jak to dosadnie określa społeczeństwo toczy się walka o stołki. To że nasi politycy często walczą o władzę dla samej władzy nie mając wizji państwa lub realizując wizję daleką od oczekiwań społecznych i ich wyborczych obietnic, to zupełnie inna sprawa, ale o to trzeba winić konkretnych polityków, a nie samą politykę. Warto przy tym dobrze wiedzieć których polityków należy winić i wobec tego warto się polityką interesować. Stan w którym ludzie odwrócą się ostatecznie od polityki, jest w gruncie rzeczy stanem przez niektórych polityków wymarzonym: gdyż dopiero wtedy będą mogli zrealizować państwo, na które społeczeństwo nigdy bv się świadomie nie zgodziło.

Tak więc polityka była, jest i będzie. Co najwyżej nie biorąc w niej udziału pozwolimy sobą manipulować i w pewnym momencie obudzimy się w państwie w którym nawet podstawowa działalność związkowa przewidziana art. 6 Statutu będzie miała charakter czysto fasadowy jak to miało miesjce w niezbyt odległych czasach. Należy mieć pełną świadomość tego, że poza sprawami stanowiącymi przedmiot bezpośredniego zainteresowania Związku, takimi jak: płace, zatrudnienie, świadczenia socjalne itp. istnieje cała sfera problemów, które wydają się bardzo odległe od problematyki pracowniczej, a które w sposób decydujący rozstrzygają o skuteczności działań Związku, o jego być i nie być.

Tak więc nie powinno być pytania czy Związek ma uprawiać politykę, a jedynie jak ma ją uprawiać w sposób skuteczny i zgodny z interesem członków.

Niestety na to pytanie jak dotąd nie ma jednoznacznej odpowiedzi. To właśnie w moim przekonaniu było przyczyną klęski wyborczej "Solidarności" w wyborach 19.09.1993 r. Nie można zapewniać o swej apolityczności i pełnym pluralizmie politycznym, i zarazem kandydować do parlamentu. W wyborach do parlamentu wyborca idzie wybrać swych przedstawicieli, którzy będą reprezentowali jego prawa obywatelskie w pełnym zakresie, a nie tylko prawa związkowe. Nic więc dziwnego, że wielu w pełni oddanych związkowców, tych którzy przychodzą na demonstracje i identyfikują się ze Związkiem, w wyborach głosowało na reprezentantów partii politycznych. Kandydaci Związku deklarujący zasadniczo apolityczność i jedynie półgębkiem przyznający się do takich lub innych politycznych zapatrywań wydawali się mniej wiarygodni. To w kandydatach partii część związkowców widziała pełniejszych reprezentantów swoich własnych poglądów.

Na to, że sprawa określenia swego stosunku do polityki jest dla Związku tak trudna i kontrowersyjna składa się bardzo wiele czynników, a najważniejszym z nich jest dziedzictwo historyczne. "Solidarność" 1980-81 roku to w rzeczywistości wielki ogólnospołeczny ruch anty totalitarny, który w wyniku porozumień sierpniowych mógł przybrać formę związku zawodowego. Elementem jednoczącym była tu niechęć do komunizmu i walka o podstawowe prawa i wolności obywatelskie. Prawo do wolności słowa, wolności zrzeszeń, zgromadzeń, walka o wolne wybory. W tych sprawach nie było różnic. Poza skrajnymi ugrupowaniami totalitarnymi i liberałowie, i socjaldemokraci, i chrześcijańscy demokraci, i konserwatyści - wszyscy uznają podstawowe prawa demokracji i wszyscy znaleźli miejsce w "Solidarności".

O tym, że prawa te nie wyznaczają jeszcze charakteru państwa, nikt wtedy nie myślał, za to pamięć o tym, kto te prawa wywalczył była bardzo żywa. Zupełnie inaczej potoczyła się historia w 1989 roku. Wtedy trzeba było budować nowe, demokratyczne państwo i zarówno wizje tego państwa, jak i sposoby realizacji tych wizji były bardzo rozbieżne, natomiast pamięć o tym kto w rzeczywistości tę wolną Polskę wywalczył, okazała się bardzo zawodna.

Może nie warto od razu mówić o zdradzie, bo ludzie którzy przeszli na pozycje antyzwiązkowe, zawsze traktowali "Solidarność", jako ruch społeczny i wcale nie mało dla niego zrobili. Warto natomiast zdawać sobie sprawę z ich krótkiej pamięci i dość nonszalanckiego stosunku do zobowiązań i lojalności. Tak czy inaczej z "Solidarności" powstały dziesiątki ugrupowań politycznych, które twierdziły, że "Solidarność" jako ruch polityczny się przeżyła i powinna pełnić wyłącznie funkcję związkowe.

Argumentacja o nowej sytuacji była niewątpliwie słuszna, problem jednak w tym, że była ona używana instrumentalnie w celu osłabienia i wyeliminowania niebezpiecznego konkurenta politycznego. Nie służyła natomiast zabezpieczeniu politycznych interesów Związku. Mimo to "Solidarność" pogodziła się z nią - stąd nowy statut, nowe zadania i cele Związku.

Dziś najczęściej słyszymy, mieliśmy cały czas rządy "Solidarności", naprawdę jednak interes Związku i jego członków schodził na coraz dalszy plan, a niektóre ugrupowania powołujące się na "Solidarność" reprezentowały wręcz antyzwiązkowy charakter.

Doprowadziło to do votum nieufności wobec rządu H.Suchockiej, a "Solidarnościowy" prezydent znalazł okazję do umocnienia lewej nogi. Marzył zresztą o tym od 1992 roku kiedy to desygnował W.Pawlaka na szefa rządu, w czym wówczas przeszkodził mu Sejm.

Ten krótki rozrachunek z przeszłością wskazuje, że NSZZ "Solidarność" winna zatroszczyć się o swą własną reprezentację polityczną, a problemem jest tylko jak to zrobić.

Przed "Solidarnością" stoją właściwie dwie możliwości, albo historyczna - powrót do formuły ruchu społeczno-politycznego albo polityczna - wykreowanie własnej reprezentacji politycznej.

Muszę stwierdzić, że pierwsza możliwość powrotu do formuły historycznej nie bardzo mnie przekonuje ze względu na procesy, które już zaszły i które czynią odrodzenie struktur politycznych wewnątrz Związku jeśli nie niemożliwym to bardzo mało prawdopodobnym. Również i dziś Związek podejmuje działania o charakterze politycznym, ale odbywa się to na marginesie zasadniczej działalności, stanowi dodatkowe obciążenie i w związku z tym niesie ze sobą poważne ryzyko niepowodzenia.

Po akcji wyborczej nie zdołano się zmobilizować, by odzyskać od państwa pieniądze należne za wybór 9-ciu senatorów. Nawet zakończona wielkim sukcesem akcja zbierania podpisów pod projektem Konstytucji była zagrożona przetrzymaniem złożonego w Komisji Krajowej projektu, który musiał czekać od kwietnia do czerwca, aby znaleźć miejsce w porządku dziennym KK. Utrata pełnego miesiąca, gdy na zbieranie podpisów jest trzy miesiące i przeniesienie wszystkiego na okres wakacyjny to naprawdę wielkie ryzyko.

Po prostu prawda jest taka, że nic się nie robi samo. Również polityka wymaga uwagi, pracy i koncentracji, a nie tylko przebłysków geniuszu i jeśli nie ma czasu, aby się czymś zajmować, to nie sposób tego porządnie wykonać. Trudno podejmować właściwe decyzje, jeśli nie ma czasu na dokładne zapoznanie się z problemem. Aby uprawiać politykę wewnątrz Związku należało by powołać specjalne, statutowo umocowane struktury decyzyjne wyłącznie za te sprawy odpowiedzialne.

Warto zauważyć, że o ile Związek ma godne uznania całościowe koncepcje dotyczące problemów socjalnych (ochrona pracy, służba zdrowia, oświata, świadczenia socjalne, emerytury) to w kwestiach takich jak ustrój, obronność państwa, bezpieczeństwo, sprawy międzynarodowe, a nawet gospodarka w skali makro, wypracowanych rozwiązań nie posiada, a są one niezbędne dla prowadzenia całościowej polityki.

Istotnym argumentem przeciw wmontowaniu polityki do Związku jest, że z natury rzeczy musi on ograniczać się do swoich członków. W działalności Związku uczestniczą aktywniej tylko pracownicy najemni, w działalności partii wszyscy obywatele. To znacznie rozszerza krąg zwolenników proponowanej koncepcji politycznej. Jeśli uwzględnimy, że w wśród podpisów po projektem Konstytucji około 40% pochodziło od struktur poza związkowych, to widać, że sojuszników mamy i ich liczba będzie przyrastać.

Warto pamiętać, że polityka gospodarcza państwa powodująca ubożenie szerokich warstw społecznych, musi powodować w konsekwencji ograniczenie rynku wewnętrznego i upadek tych drobnych przedsiębiorstw, które są z tym rynkiem bezpośrednio związane. To nasi sojusznicy.

Koncepcje premiera Kołodki dotyczące rewaloryzacji emerytur wg indeksu cen, a nie płac eliminują z uczestnictwa w rozwoju gospodarczym kraju wszystkich emerytów. To też nasi sojusznicy.

Sojusznikiem może też być młodzież licealna i studencka zagrożona bezrobociem.

Nie bardzo wyobrażam sobie, jak działając tylko wewnątrz struktur związkowych można pozyskać te grupy. Dlatego też, bardziej atrakcyjna wydaje się druga z przedstawionych koncepcji powołania politycznej reprezentacji, związku poza Związkiem.

Model taki jest powszechny w krajach ustabilizowanego systemu demokratycznego. Amerykańscy demokraci opierają się o AFL CIO, podobnie laburzyści w Wielkiej Brytanii i socjaldemokraci w Niemczech, czy partia ludowo-demokratyczna w Austrii. Jak to się dzieje, że partie te reprezentują interesy polityczne związku, a nie odchodzą od nich w imię doraźnej koniunktury? W "Solidarności", która wygenerowała tyle partii, które nie mają ze związkiem nic wspólnego, pytanie to jest szczególnie na miejscu. Myślę, że podstawowym mechanizmem jest tu dobrze rozumiany interes zarówno partii jak i związku.

Związek dostarcza partii wyborców i wspiera ją organizacyjnie, za to partia reprezentuje interesy polityczne związku i jest z tego szczegółowo rozliczana.

Oczywiście istnieją możliwości wzmocnienia więzów między partią i związkiem na przykład poprzez statutowe wprowadzenia do władz naczelnych partii przedstawicieli związku, jak jest np. w Austrii, co w niczym zresztą nie ogranicza autonomii i suwerenności działań politycznych partii.

Dziś możliwość wykreowania partii politycznej przez Związek zarysowała się ze szczególną wyrazistością. Przedłożony przez "Solidarność" projekt Konstytucji stworzył platformę ideowo-polityczną dla zintegrowania znaczącej grupy obywateli. Być może po raz pierwszy można byłoby powołać partię dla realizacji określonych koncepcji państwa, a nie dla promowania poszczególnych układów czy osób.

Czy alternatywą dla tej propozycji może być montaż postsolidarnościowej koalicji? Na pewno nie, gdyż taka koalicja, co już zostało jednoznacznie dowiedzione nie będzie reprezentowała interesów związkowców, a jedynie taktyczne interesy zgrupowanych w niej polityków. Nie odrzucam możliwości zawierania kompromisów z różnymi ugrupowaniami, szczególnie gdy dotyczy to wyborów prezydenckich czy parlamentarnych, ale aby móc takie kompromisy owocnie zawierać trzeba mieć jasno sprecyzowane cele, którym mają one służyć.

Zdajmy sobie sprawę, że istnieją dużo głębsze przyczyny ideowe, a nie tylko osobiste animozje polityków, do których usiłuje się sprowadzić porażkę obozu postsolidarnościowego by ukryć właściwe jej przyczyny i zamieszać ludziom w głowach. Niewątpliwie elity polityczne tak wyraźnie preferujące taktykę - w momencie próby wyborczej zawiodły. Pogłębiło to jednak niepowodzenie, a nie zadecydowało o nim. Zasadniczą przyczyną było odrzucenie przez społeczeństwo koncepcji reform reprezentowanych przez ugrupowania wywodzące się z "Solidarności".

Postępująca stratyfikacja społeczna, pogłębianie się strefy ubóstwa i powstawania nowych wywodzących się najczęściej z nomenklatury elit finansowych, charakteryzujących się ostentacyjną konsumpcją i miernymi wynikami gospodarczymi, to podstawowe przyczyny kontestowania przez społeczeństwo obozu postsolidarnościowego.

Trudno mnie chyba posądzić o sprzyjanie komunie, ale pomysł, że musimy się zjednoczyć, aby przeszkodzić postkomunistom w sprawowaniu władzy, to zdecydowanie za mało na program polityczny. Obywatelom jest naprawdę głęboko obojętne czy w silnie zróżnicowanym społeczeństwie elity będą się wywodzić z obozu postkomunistycznego czy postsolidarnościowego, bo większość i tak nie będzie do nich należeć. Społeczeństwo po prostu odrzuca taki model państwa, który bardziej zbliżony jest do modeli południowo amerykańskich, niż europejskich jak się nas zapewnia.

W swoim projekcie Konstytucji "Solidarność" zarysowała szeroko rozumianą koncepcję państwa. Rzeczpospolita naszej Konstytucji to państwo respektujące suwerenne prawa jednostki, przy jednoczesnym poszanowaniu tradycyjnych wartości moralnych i obyczajowych, to państwo otwierające możliwości rozwoju wszelkich inicjatyw gospodarczych i gwarantujące poszanowanie własności osobistej, ale jednocześnie państwo uznające prymat pracy przed kapitałem, wrażliwe na problemy społeczne.

Już tych parę sformułowań, które napisałem wystarczy aby zdać sobie sprawę, że nie ze wszystkimi ugrupowaniami wywodzącymi się z "Solidarności" nam po drodze.

Problemem więc nie jest znalezienie sojuszników taktycznych, którzy przy kolejnych wyborach czy to prezydenckich czy parlamentarnych znajdą się sami, problem jest w zbudowaniu obozu politycznego, który chciałby taką Polskę stworzyć i potrafiłby podporządkować takiej wizji zawierane doraźnie sojusze. W przeciwnym wypadku rozczarowanie społeczeństwa tylko się pogłębi.

Problem ograniczenia dominacji elit postkomunistycznych w życiu politycznym i gospodarczym kraju choć wtórny w stosunku do wizji państwa jest w istniejącej sytuacji ciągle aktualny.

  1. Elity te pozostają w nieformalnych "układach" dominujących Polską gospodarkę, blokujących możliwości rozwinięcia się normalnej gospodarki wolnorynkowej (patrz Rady Nadzorcze banków, spółek itp.);
  2. Stanowią wynik doboru negatywnego opartego na serwiliźmie, oportunizmie, koniunkturalizmie i jak się okazało cynizmie, a nie jak oczekiwano komunizmie. W tych warunkach są bardzo złym elementem w budowaniu gospodarki wolnorynkowej, która wymaga inicjatywy i postawy twórczej;
  3. Stanowią wyzwanie dla ogromnej ilości ludzi, którzy swą postawą i wiernością ideałom doprowadzili do odrodzenia się wolnej Polski i którzy znaleźli się w poniewierce. Powoduje to szerzenie się moralnego relatywizmu i anarchizuje życie w kraju;
  4. Pozostają w "układach" z "układami" naszych wschodnich sąsiadów (patrz inicjatywy subwencjonowania handlu z Rosją) czym stwarzają poważne zagrożenie dla polskiej racji stanu;
  5. Elity te będą dążyły do ograniczenia uprawnień obywatelskich czego dowodem może być nowo przyjęta przez Sejm ustawa o tajemnicy państwowej.

Warto może przy tym pamiętać, że nawet w sprawie ograniczenia wpływów dawnej nomenklatury nie ma jednorodności w obozie postsolidarnościowym, bo gdyby była, to dziś nie trzeba by do tych problemów powracać, gdyż podczas czteroletnich rządów byłyby już one rozwiązane.

Jakkolwiek dokuczliwe nie byłyby rządy środowisk postkomunistycznych, najistotniejsze jest stworzenie koncepcji reformy państwa polskiego na miarę aspiracji i przyzwolenia społecznego. Do tego właśnie "Solidarności" potrzebna jest polityczna reprezentacja.

Zbigniew Romaszewski

Warszawa, dnia 20 września 1994 roku.