Dlaczego ubiegam się o urząd Prezesa NIK?

Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Janusz Klich
Wywiad opublikowany w rzeszowskich „Nowinach” pod koniec stycznia 1992 roku

 

Janusz Klich: Panie Senatorze, po raz kolejny startuje Pan w rywalizacji o urząd Prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Skąd w Panu tyle determinacji i uporu?

Zbigniew Romaszewski: Przede wszystkim uważam, że sytuacja kontroli państwowej jest to w tej chwili jeden z ważniejszych problemów naszego kraju. Anarchiazcja stosunków fiskalnych, jaka u nas zapanowała, kolejne afery, o których co i raz się słyszy, a przy tym równoległe pozostawanie NIK w poprzednich strukturach i z kadrą z minionej epoki, to są czynniki, które determinują moje zdecydowanie w ubieganiu się o to stanowisko. Wiąże się to z moją koncepcją ustrojową tej instytucji, którą w przypadku wyboru chciałbym wcielić w życie. Ja traktuję NIK jako narzędzie parlamentu, a nie jako organ jakiejś władzy, co było treścią „moczarowskiej praktyki”, wywodzącej się z odeszłej epoki, w której każdy poprzez NIK usiłował każdemu „dowalić”. Władzą jest Sejm, natomiast dla sprawowania swoich funkcji kontrolnych musi on posiadać sprawne narzędzie i takim narzędziem powinien być NIK. Chodzi po prostu o wzmocnienie roli parlamentu w Polsce.

J.K.: To szczytne stanowisko, jak się okazuje trudniej dziś osiągnąć niż ministerialny fotel. Co za fatum nad nim ciąży – polityka, wpływy, a może coś innego?

Z.R.: Proszę Pana, tylko tacy materialiści, jak mój szanowny kontrkandydat, poseł Oleksy, mogą twierdzić, że nad stanowiskiem tym ciąży jakieś fatum. Ja – jako idealista – powiem, że jest to po prostu kwestia interesów.

J.K.: Ale jakich lub czyich interesów?

Z.R.: Interesów grupowych różnych lobby, które usiłują wywierać naciski na parlament, i które są zainteresowane stanem pewnej anarchii fiskalnej w państwie.

J.K.: Rozumiem. O ile mnie pamięć nie myli, to nie jest Pan jedynym (może obok posłanki Ziółkowskiej w ub. roku) kandydatem na prezesa NIK, który twierdzi wprost, że ma skrystalizowany plan działania tej instytucji obraz jej struktur. Czy mógłby Pan skrótowo przedstawić główne tezy swej wizji NIK.

Z.R.: Pierwszą rzecz właściwie już powiedziałem – to, że traktuję NIK jako ważne narzędzie parlamentu w realizacji jego funkcji kontroli nad rządem. I to jest zasadniczy cel, jaki w przypadku wyboru na stanowisko jej prezesa zamierzam realizować. W tym momencie powstaje – oczywiście – kwestia, w jakiej mierze instytucja ta ma być polityczna. I tu moja odpowiedź brzmi w ten sposób, że my się od polityki w NIK nie odżegnamy, gdyż nie jest to instytucja od ścigania złodziei 100 metrów drutu, a organ kontroli, którego głównym zadaniem jest wykrywanie i likwidowanie „przecieków”, w sposób zasadniczy ciążących nad państwem, usuwanie błędów systemowych, a także tych, które umożliwiają powstawanie szerzących się afer. A gdy mówimy o rozwiązaniach systemowych, jesteśmy oczywiście w sferze polityki, tylko że tu powinna mieć swoją granicę. Policyjna przeszłość NIK wywodząca się z czasów gen. Moczara, gdy każdy na każdego zbierał haki i tuszował swoje przewinienia to powinna być naprawdę przeszłość. NIK nie może zastąpić policji i prokuratury. Wg mojej koncepcji parlament może i powinien mieć gwarancje, że NIK działa obiektywnie i bezstronnie oraz efektywnie. Taką gwarancję stanowić powinno Kolegium NIK, które skupiałoby parlamentarzystów patrzących – że tak powiem – prezesowi na ręce.

J.K.: Chodzi, jeśli dobrze Pana rozumiem, o przedstawicieli głównych sił politycznych w parlamencie?

Z.R.: Tak jest, o to chodzi, ale też za rzecz niezbędną uważam jeszcze, by to Kolegium NIK dysponowało inicjatywą ustawodawczą. Powinno ją mieć np. w przypadku, kiedy NIK stwierdzi, że w ustawodawstwie jest „dziura”, którą obficie tryska spirytus, aby móc w trybie szybkich zmian wadliwe prawo zmienić, poprawić.

J.K.: W telewizji powiedział Pan, że na tym rola Kolegium NIK powinna się kończyć. Czy Pan to podtrzymuje?

Z.R.: Oczywiście, bo tu kończy się polityka. Dalej zaczyna się urząd. Dodam od razu, że nie wyobrażam sobie jakichś parytetów politycznych na stanowiskach wiceprezesów NIK, o co toczy się batalia. Jest to po prostu „moczarowski relikt”, kiedy instytucja służyła dezawuowaniu przeciwników i ochronie przyjaciół. Urzędem nie może zarządzać gremium ludzi, którzy nie potrafią ze sobą współpracować, nie tworzą zespołu, a sztuczny zlepek różnych opcji politycznych i grup interesów. A to musi być zespół ludzi, którzy się rozumieją, i którzy stawiają sobie wspólny cel wytyczony przez prawo i parlament.

J.K.: Oświadczył Pan, że jest gotów jeszcze raz stanąć do rywalizacji o stanowisko prezesa NIK, jeśli spełnione zostaną pewne warunki. Proszę określić te warunki.

Z.R.: Chodzi o stworzenie parlamentarnego poparcia dla nowego prezesa, ale nie tylko w momencie wyboru na to stanowisko, lecz również później. Bez takiego poparcia prezes byłby sparaliżowany przez parlament i nie mógłby efektywnie działać. Czy taka większość w Sejmie powstanie, jest już problem tzw. gry parlamentarnej, która toczy się między różnymi klubami. Wyrazem tej „gry” była np. konsekwentna postawa posłów Unii Demokratycznej, z którą – przyznam szczerze – wcześniej się nie liczyłem. Podejrzewam, że UD nie chodziło o okazanie niechęci wobec mojej osoby (część jej posłów popierała moją kandydaturę w ub. roku), a raczej o zademonstrowanie, że bez jej udziału nie mogą być podejmowane pewne ważne dla państwa decyzje.

J.K.: Z parlamentu wróćmy jednak na NIK-owskie „podwórko”. Zgodzi się pan zapewne z opinią, że okres „bezkrólewia” fatalnie wpłynął na kondycję tej instytucji i powiedzenie żartobliwe, że „NIK nam nie zrobi nic”, stało się w niej tragicznie prawdziwe?

Z.R.: Bezsprzecznie. Z tej instytucji odchodzą fachowcy, a nowi przychodzić nie chcą, bo NIK nie ma autorytetu, a wynagrodzenia nie są na tyle atrakcyjne, by ten defekt skompensować. Zresztą kontrolerzy NIK, nie mając oparcia nigdzie właściwie nie wiedzą co z sobą robić, a ich sprawozdania z kontroli są w gruncie rzeczy pisane albo „na okrągło”, albo toną w szczegółach, nie precyzując i nie wydobywając tych wniosków, które mają znaczenie dla funkcjonowania państwa itd. W pracy tej spędza się tyle czasu i poświęca jej tyle wysiłku, że chce się jednak mieć z niej jakąś satysfakcję osobistą... Jeśli jej nie ma pada to, co w wojsku nazywa się morale. Wola walki.

J.K.: To są dość powszechne odczucia, ale kiedy spodziewa się Pan, że batalia o prezesurę dobiegnie końca i można będzie się temu stanowczo przeciwstawić?

Z.R.: W Sejmie wszystko rozegra się prawdopodobnie po 23 lutym br., ale czy impas kadrowy na głównym w NIK stanowisku zostanie rozwiązany, nie potrafię powiedzieć, gdyż znów może być pięciu kandydatów i wszystko może się powtórzyć. Ja czekam na ową większość parlamentarną, która mogłaby mnie wesprzeć, gdyż wybór na stanowisko nie może być celem samym w sobie. Objęcie go bez gwarancji parlamentarnego poparcia to przyjęcie odpowiedzialności bez możliwości realizacyjnych. Trzeba pamiętać, że z tym urzędem wiąże się duże oczekiwanie społeczeństwa, którym nie można się sprzeniewierzyć. Tego bym sobie nie życzył.

J.K.: Zatem życzymy Panu, aby uzyskał jednak trwałe poparcie i objął w końcu ów urząd z przekonaniem, że nie osiągnął Pyrrusowego zwycięstwa, a uzyskał realną szansę na naprawę Rzeczpospolitej.

Z.R.: Dziękuję bardzo, serdecznie dziękuję.