Działać przy otwartej kurtynie
Z Senatorem Zbigniewem Romaszewskim rozmawia Piotr Niemiec
Wywiad opublikowany w wychodzącym w Stalowej Woli „Tygodniku Nadwiślańskim” w dniu 3 kwietnia 1992 roku
Rozmowę przeprowadzono 25 marca 1992 roku
Piotr Niemiec: W wypowiedzi dla Polskiego Radia nazwał Pan próbę, poszerzenia koalicji, rządowej "grą dworską", w której społeczeństwo nie uczestniczy i której nie rozumie.
Zbigniew Romaszewski: Program społeczno gospodarczy przedstawiony przez rząd jest sprawą ogólnonarodową i dyskutowany powinien być przy otwartej kurtynie.
Uczestnicy koalicji mają obowiązek powiedzieć społeczeństwu, że ktoś, kto chce dostosować budżet do rygorów Banku Światowego, jednocześnie opowiada się za obcięciem emerytur, zasiłków socjalnych i zamykaniem szkół. I odwrotnie — naleganie na rozszerzenie świadczeń socjalnych, postawa roszczeniowa wobec państwa grozi już nie inflacją, która jest, ale hiperinflacją liczoną w tysiącach. O tych rzeczach trzeba mówić do końca, by ludzie wiedzieli na kogo i za jakim programem głosują. Dzisiaj istotne różnice programowe utrzymywane są w tajemnicy i można odnieść wrażenie, że "wszyscy są za wszystkim". Boję się, że rzekome różnice co do polityki społeczno-gospodarczej są jedynie zasłoną dymną, a walka dotyczy naprawdę spraw personalnych. Rzeczywiste problemy kraju są zupełnie inne.
P.N.: Rząd nie sprawia wrażenia zespołu, który z żelazną konsekwencją chce realizować zwarty i jasny program.
Z.R.: Nastąpiła kompletna blokada rządu przez parlament. Od początku, od pierwszego dnia jego kompetencje, dobra wola i trwałość są kwestionowane. I dlatego problemem nie jest podejmowanie decyzji złych, ale niepodejmowanie żadnych.
Jednym z elementów przełomu, jaki może i powinien nastąpić w Polsce, to wyposażenie Rady Ministrów w odpowiednie pełnomocnictwa. Sytuacja jest tak poważna, że nawet rząd wyłoniony drogą losowania, ale mający rzeczywistą władzę posunąłby nasze sprawy naprzód. — Czy po rozdrobnionym parlamencie, a w konsekwencji rządzie opartym na kruchej większości, można było spodziewać się przejrzystości programowej? - Należało się domagać pewnej uczciwości... Sytuację, w której posłowie głosują z góry przeciw ustawie, bo — jak twierdzą są w opozycji nazwałbym patologią systemową. Przedkładanie interesu partyjnego nad interes państwa jest niedopuszczalne.
P.N.: Dlaczego przegrał Pan walkę o fotel prezesa Najwyższej lzby Kontroli? Kto w Warszawie bał się Zbigniewa Romaszewskiego?
Z.R.: Ostateczny wynik głosowania był z pewnością rezultatem zakulisowych układów w parlamencie. A także mojej jednoznacznej postawy wobec propozycji obsadzenia stanowisk wiceprezesów NlK przez ludzi z partyjnego "klucza". Model NIK, jaki przedstawiłem Sejmowi, miał strukturę urzędu państwowego. Nie było w nim miejsca na stanowiska, polityczne, które mogłyby służyć partiom do wyszukiwania "haków" na siebie. Sądzę, że gdybym tylko obiecał, a później nie dotrzymał umowy o podziale stanowisk, to byłbym partnerem "do przyjęcia". Nie chciałem nawet o tym rozmawiać...
P.N.: Najwyższa Izba Kontroli stałaby się instytucją poza kontrolą.
Z.R.: Zaproponowałem utworzenie, kolegium NIK, jako — parlamentarnego organu politycznego, nadzorującego prace NIK. Chciałem z Sejmem lojalnie współpracować — przede wszystkim w wykrywaniu i uszczelnianiu luk w systemie prawnym, przez które wypływają olbrzymie pieniądze. Sejm odrzucił poprawkę Senatu o rozszerzeniu odpowiedzialności udziałowców spółek. z o.o. i weto prezydenta do ustawy "Prawo bankowe", wskutek czego NIK nie miał dostępu do kont bankowych. W jaki więc sposób mógł walczyć z korupcją i aferami?
P.N.: Podczas kampanii wyborczej występował Pan z hasłem: „nie wszystko jeszcze zostało powiedziane...”
Z.R.: Miałem na myśli właśnie problem anarchii fiskalnej. Dłuższy czas utrzymywano społeczeństwo w przekonaniu, iż jest to margines problemów gospodarczych, którym - w skali kraju - nie warto się zajmować. A prawda była taka, że liczba czeków bez pokrycia, które wypuściła spółka "Art-B" opiewała na sumę 160 bilionów(!) złotych, czyli dwie trzecie budżetu państwa. Łatwo sobie wyobrazić, jak groźne i niszczące gospodarkę były to zjawiska.
Publicznie nie mówiono o paru innych rzeczach i zapomniano odróżniać dobro od zła. A przecież jeśli nie przekona się ludzi do prostej, wręcz westernowej koncepcji, że dobro zwycięża, to tracą wiarę we wszystko. Zrównanie przez „grubą kreskę" ofiary z katem ("ty biłeś, czy ciebie bito, to jesteście tacy sami...") pozostawiło w psychice społeczeństwa bardzo głębokie ślady.
P.N.: Czy deklaracja politycznej niezależności nie stawia Pana na pozycji przegranej wobec polityków z zapleczem organizacyjnym?
Z.R.: Z pewnością utrudnia moją sytuację. Istnieją jednak granice kompromisu i cena, jaką można za niego zapłacić. "Umawianie się" w sprawie wiceprezesów NIK było ceną, której zapłacić nie mogłem, bo nie byłbym w stanie zrealizować tego, co zamierzałem i za co miałbym tę cenę zapłacić.
Partie polityczne mają w Polsce bardzo krótką tradycję i często przypominają grupy towarzyskie, w których niejasne i rozciągliwe programy są elementem wtórnym wobec potrzeby władzy. Te mnie nie interesują. Najpierw potrzebne są jasne cele, a potem wiedza dla ich realizacji. Mam nadzieję, że moja postawa — krytyczna wobec rozbuchanego partyjniactwa w Sejmie — będzie zdobywała coraz więcej zwolenników. Posłowie czują się manipulowani. Przestaje im odpowiadać rola bezwolnych manekinów głosujących wbrew sumieniu i rozumowi. Taką rolę wymusiła na parlamentarzystach ordynacja wyborcza, która oderwała ich od wyborców i uzależniła od kierownictw poszczególnych partii.
Wybory parlamentarne powinny służyć wyłonieniu reprezentacji narodu władnej rządzić państwem, a nie być pretekstem do urządzenia pepiniery partyjnej. Zmiana ordynacji wyborczej i wprowadzenie okręgów jednomandatowych w krótkim czasie wyeliminowałoby większość małych partii, a pozostałe zmusiło do wyraźnego samookreślenia. W ten sposób parlamentarzyści zaczęliby liczyć się z wyborcami i przed nimi odpowiadać.
P.N.: "Na górze" trwa kontredans partyjny, a w fabrykach, szkołach i urzędach coraz wyraźniej słychać głosy niezadowolenia. Czy w Polsce może nastąpić wybuch społeczny?
Z.R.: Boję się nie tyle wybuchu - gdyby nastąpił, to rząd po prostu poda się do dymisji - ale kompletnego upadku gospodarki. Przedsiębiorstwa, które dzisiaj przedstawiają jeszcze jakąś wartość, za rok będą zrujnowane. A my stoczymy się poniżej jakiegokolwiek poziomu cywilizacyjnego. Dlatego nie interesuje mnie, ilu wicepremierów będzie po reorganizacji rządu i jaka partia dostanie np. ministerstwo przemysłu. Rząd musi otrzymać specjalne pełnomocnictwa, bo tryb legislacyjny jest zbyt długotrwały, a spory parlamentarne dodatkowo go wydłużają. Dzisiaj dyskusja na temat programu przekształciła się w spór kto zajmie jakie stanowisko. Może stać się tak, że budżet zostanie przyjęty, a rząd - paraliżowany przez parlament i nie znajdujący oparcia w prezydencie oraz nie posiadający odpowiednich pełnomocnictw - nie będzie go w stanie realizować. I to jest scenariusz nie do przyjęcia.
P.N.: Staczanie się przemysłu widać najlepiej na przykładzie dawnego Centralnego Okręgu Przemysłowego. Zdaje się, że kolejny rząd nie ma pomysłu na ożywienie np. Huty "Stalowa Wola".
Z.R.: Uważam, że dopiero przy tej ekipie rządowej sprawy przemysłu obronnego nabrały odpowiedniej rangi. Minister Parys jest skłonny do ryzykownych, ale uzasadnionych decyzji. Gdyby propozycje kierownictwa HSW S.A. przedstawić dostatecznie atrakcyjnie, to Ministerstwo Obrony zapewne by ich nie odrzuciło. Potrzeba tylko nowych rozwiązań i technologii. "Stalowa Wola" poczyniła ku temu pewne kroki.
Po ostatniej wizycie w hucie jestem pod wrażeniem sposobu myślenia ludzi w kategoriach państwowych Pomimo wielkich trudności i wbrew panującemu pesymizmowi.
P.N.: Dziękuję za rozmowę.