Trudne drogi demokracji

Artykuł napisany w okresie maj - lipiec 1990,
zamieszczony w "Kulturze" paryskiej
we wrześniu 1990 roku (nr 9/516, 1990)

 

Po początkowej euforii wywołanej wynikami wyborów i powołaniem koalicyjnego rządu Tadeusza Mazowieckiego nastał moment refleksji, bo coraz częściej pojawiają się pytania a nawet niepokoje dotyczące kształtu i rozwoju polskiej demokracji.

Wyrazem zaniepokojenia może być posłanie intelektualistów polskich drukowane w krakowskiej gazecie "Czas" pod alarmującym tytułem: "Polska na groźnym zakręcie". Pogląd, że niestety ciągle jesteśmy na zakręcie i jasny obraz przyszłej Polski nie jest widoczny - podzielam, choć muszę przyznać, że byłem trochę zaskoczony pewną jednowymiarowością przedstawionych tez. Ja osobiście nie mam wątpliwości, że polityka która ma służyć człowiekowi, a tylko taka ma sens, powinna być podporządkowana w jakiś sposób moralności, tym nie mniej forma moralitetu nadawana wystąpieniu par exellence politycznemu musi brzmieć fałszywie. Nie mogę powiedzieć, abym części niepokojów autorów nie podzielał, ale na przykład stwierdzenie, że "na narodowym nieszczęściu jakim jest ruina gospodarki nie wolno nikomu zbijać kapitału politycznego", przypomina do złudzenia "odwoływanie się do chrześcijaństwa dla celów walki politycznej", co, znowóż muszę przyznać autorom rację, nie jest w najlepszym guście.

W końcu gospodarka jest w tej chwili obok demokracji najważniejszym problemem kraju i ci, którzy ten problem będą podejmowali na pewno zbiją na tym jakiś kapitał polityczny; premier Balcerowicz — jeśli reforma się uda, jego oponenci — jeśli się nie uda.

Demokracja i pluralizm, do których tylokrotnie nawiązuje posłanie, wiążą się ze swobodną wymianą poglądów i wobec tego nie rozumiem, czego "nie wolno". Kogo usiłuje się zastraszyć? Balcerowicza, czy jego oponentów?

"Polityka musi kierować się jasnym kanonem zasad moralnych, który dobro człowieka, narodu i przywróconego narodowi państwa stawia ponad partykularne interesy. Z takich właśnie zasad wyrasta polityka rządu Mazowieckiego..." Zapewne, ale jeśli tyle mówimy o tolerancji, to musi nas być stać na tyle wyobraźni, by uwierzyć, że kanony te mogą być nie obce również innym opcjom politycznym, a nie tylko rządowej i chyba właśnie na tym polega sens pluralizmu i demokracji. W ten sposób nad całym tekstem unosi się delikatna mgiełka insynuacji, która podważa jego wiarygodność i odwraca uwagę od podejmowanego, niewątpliwie istotnego, problemu zagrożeń polskiej demokracji.

A istotnie polska demokracja przeżywa kryzys. Okazało się, czego właściwie można było oczekiwać, że wygranie wyborów i rozpad partii komunistycznej to jeszcze nie demokracja, że demokracja to również konieczność zbudowania całego systemu zabezpieczeń prawnych, a także — co chyba najtrudniejsze — zbudowanie infrastruktury instytucji publicznych zapewniających udział obywateli w rządzeniu krajem.

Żmudny i czasochłonny proces legislacyjny, wyczerpanie się autorytetu "Solidarności", brak koncepcji niekonfliktowej przebudowy ruchu antytotalitarnego w dysponujące własnym programem partie i ugrupowania polityczne, to wszystko w połączeniu z pogłębiającymi się trudnościami życia codziennego i etatystycznym programem gospodarczym, doprowadziło społeczeństwo do apatycznego oczekiwania, co też tam w górze wymyślą i kiedy wreszcie skończy się reforma, aby móc normalnie uczestniczyć w życiu gospodarczym kraju.

Politycy uczestniczący w rządzeniu: rząd, parlament są już tak przytłoczeni pracami związanymi z reorganizacją struktur społeczno-politycznych, że nie są w stanie dostrzegać trudności dnia codziennego i marazm przyjmują za wyraz aprobaty dla jedynie słusznego programu. Rozpoczyna się alienacja. Jeszcze co pewien czas, autorytarysta Wałęsa proponuje, że przy pełnym poparciu dla rządu Mazowieckiego, może by spróbować skonstruować program alternatywny. Spotyka go jednak za to ostra reprymenda; bo kto widział w tym Kraju (od 45 lat) budować programy alternatywne, kiedy ma się program słuszny. To rozbija jedność i podważa słabe zręby budowanej demokracji. Zresztą to bardzo ciekawe: dotąd Wałęsa reprezentował jedyny słuszny punkt widzenia i był arbitralnym szafarzem politycznych godności (KKW, Prezydium OKP, kandydaci do rządu, premiera); nikt jego autorytaryzmu nie dostrzegał, bo podziwiano jego zmysł polityczny, wyczucie, charyzmę. A dziś, kiedy proponuje, żeby formułowano alternatywne programy, żeby wokół nich a nie wokół układów personalnych koncentrowało się życie polityczne kraju, nagle Warszawa zahuczała, że jest autorytarystą. Najzagorzalsi zwolennicy doktryny "drużyny Wałęsy" przestali jakoś o tym przypominać na każdym posiedzeniu OKP.

Czy to Wałęsa się zmienił, czy może szafarz jest inny?

Ja rozumiem, że w polityce można zmieniać poglądy, ale dlaczego tak szybko i tak korzystnie?

Przytoczone na wstępie cierpkie uwagi dotyczące życia politycznego kraju mają swe źródło w niezwykle żmudnej odbudowie instytucjonalnych struktur życia publicznego.

Ażeby społeczeństwo mogło uczestniczyć w życiu publicznym, musi uwierzyć w skuteczność tego uczestnictwa oraz musi stworzyć odpowiadające temu celowi formy organizacyjne. Formy te społeczeństwa demokratyczne budowały setkami lat i dziś można powiedzieć, że demokracja to nie tylko zabezpieczenie prawne i wybory, ale również dziesiątki partii politycznych, setki stowarzyszeń, fundacji, instytucji charytatywnych, związków religijnych i zawodowych, to wreszcie tysiące i setki tysięcy małych i większych inicjatyw gospodarczych, przedsiębiorstw. Wszystko to powoduje, że rola państwa jest coraz bardziej ograniczana i że na państwo spada coraz mniejszy zakres obowiązków.

Nowoczesna, rzeczywiście zaawansowana demokracja realizowana jest naprawdę przez szeroko rozumiany samorząd społeczeństwa, a rząd spełnia jedynie funkcje korekcyjne w organizacji społecznej współpracy. Przykładem tak zorganizowanej współpracy może być Szwajcaria, której obywatela nie bardzo nawet interesuje to, czym się zajmuje rząd i kto w nim zasiada. Sądzę, że gdyby nie wielkość kraju i obowiązki globalne podobną demokracją byłyby Stany Zjednoczone. Wyobrażam sobie, że instytucje prawne są tam tak trwałe, a instytucje społeczno-samorządowe organizują tak rozległy obszar życia, że zaprzestanie działalności przez administrację centralną mogłoby zostać spostrzeżone przez obywateli dopiero po bardzo długim czasie. Można by powiedzieć, że działalność administracji Stanów Zjednoczonych jest bardziej ciekawa dla nas niż dla własnych obywateli. Piszę to po to, by uzmysłowić jak zapóźnieni jesteśmy w budowie demokracji i jak wiele mamy tutaj do zrobienia.

Mozolny trud budowy demokratycznego społeczeństwa grzęźnie i pewnie jeszcze niejednokrotnie będzie grzęznąć w tradycyjnych nawykach państwa centralistycznego. Trzeba zdać sobie sprawę, że dziś bolszewika trzeba po pierwsze tępić w sobie. Bo bolszewik, gdy jest na górze u władzy uważa, że tylko on jest w stanie podjąć właściwe decyzje we wszystkich dotyczących obywateli sprawach; nie może scedować kompetencji, bo myśli, że jest jedyny niezastąpiony; a ponieważ życie jest bogate, a decyzji zbyt wiele by mógł je podjąć, więc ich nie podejmuje; zaś życie toczy się dalej zgodnie z prawem, wbrew prawu, bez prawa i efekt jest taki, że zdawało by się silna władza centralna traci w końcu wpływ na życie obywateli.

Bolszewik na dole uważa za to, że władza po to jest centralna, ażeby regulowała wszelkie przejawy życia tak, jak jest dla niego, bolszewika, wygodnie, a jeśli tego nie robi, to jest złą władzą. Ale złą nie dlatego, że jest władzą centralną i hamuje jego aktywność, jego możność samostanowienia, bo na to nie ma on wcale ochoty, ale dlatego, że nie załatwia za niego tego wszystkiego, co mu jest potrzebne.

Przełamanie tych dwóch schematów, to chyba największy problem przed jakim stoimy. Przekonać władzę, żeby w maksymalnej części zdecydowała się przekazać ją społeczeństwu i przekonać społeczeństwo, żeby ją zechciało wziąć.

Wszystko to jest tak sprzeczne z dotychczasowym naszym doświadczeniem i wymaga od nas tak wiele wysiłku twórczego, że udając ciągle, że tego nie robimy skłonni jesteśmy wpadać w utarte koleiny rozwiązań, o których wiemy, że niczego nie rozwiązują.

Owszem, mówimy o samorządach, nawet organizujemy do nich wybory, ale jakimi będą one dysponowały środkami, tego nikt dotychczas nie wie i to pozwala żywić obawy, że środki na wszelki wypadek pozostaną w rękach państwa.

Zachęcamy do rozwijania wszelkich inicjatyw społecznych, ale ewentualne środki materialne od których rozwój tych inicjatyw miałby zależeć otaczamy tak pieczołowitą i tak scentralizowaną ochroną państwa, że zdoła ona każdego utrącić lub zniechęcić. (Przypis. autora: Od skonstruowania nadajnika w styczniu 1982r. do emisji pierwszej audycji Radia "Solidarność" minęły trzy miesiące. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej 1989r. słuchać było gdzieniegdzie podziemne Radio "S". Od momentu wygrania wyborów Radio zamilkło, bo postanowiło się zalegalizować. I tak to trwało do końca czerwca 1990r..I to nie "ich" Ministerstwo Łączności jest temu winne, bo ono dawno już zrobiło to, co do niego należało, ba, nawet więcej, wydało zezwolenie na nadawanie programów eksperymentalnych i sprawa ruszyła, ale "nasze" Radio i Telewizja nie mogło rozwiązać nierozwiązalnego dylematu: jak kontrolować niezależne radiofonie, ażeby było, że są niezależne. Iście socjalistyczny problem.)

Dopuszczamy, aby posłowie i senatorowie wchodzili w skład rządu, który mają kontrolować i aby na wezwanie pozostawiali swe państwowotwórcze zajęcia by bronić zagrożonych ustaw. (Przypis autora: Ciekawe, czy przy głosowaniu nad votum zaufania dla rządu posłowie, którzy są jego członkami wykażą swą lojalność w stosunku do premiera i siebie czy też nie będą siebie samych dążyli zaufaniem. Absurd.)

Z drugiej zaś strony tworząc nową ustawę samorządową zadbano, aby w parlamentarnym gremium nie zasiadali członkowie władz samorządowych. Mogliby oni powiedzieć posłom, jak samorządowa teoria konfrontuje się z praktyką. Mogliby stworzyć rzeczywiste lobby samorządowe. Pewnie połowa francuskiego parlamentu to merowie, ale Polska ma swoją "specyfikę". Nawet prezydenta czy naczelnika gminy nie można wybrać w wyborach bezpośrednich, bo ktoś mógłby być za silny.

To wszystko, także nasze codzienne utarczki i absurdy, wynika z utartej pragmatyki centralizmu demokratycznego. Ale oto stajemy przed problemem zasadniczym: jak zorganizować życie polityczne kraju.

Dookoła odbywają się wolne wybory, tworzą się rządy, my zaś pozostajemy z "naszym" 35% Sejmem i naszym rządem koalicyjnym.

Jeśli ktoś powie, że naszym sąsiadom się tylko wydaje, że stworzyli demokrację, że podobnie jak my - ale w jeszcze większym stopniu — nie posiadają rozwiniętych instytucji demokratycznych i że za chwilę popadną w analogiczne tarapaty i nawet nie wiedzą w jakie - a my wiemy — to nawet jestem skłonny się z nim zgodzić, ale problem zracjonalizowania struktur politycznych i tak musimy rozwiązać. Sytuację, w której większość obywateli kontestuje prezydenta, w której skład parlamentu jest wynikiem kompromisu zawartego pomiędzy dwiema grupami o dość niesprecyzowanych kompetencjach, trudno w końcu uważać za typową dla klasycznej demokracji i w najbliższym okresie musi ona ulec daleko idącym zmianom. (Przypis autora: Nie zamierzam w ten sposób negować osiągnięć Okrągłego Stołu, który stał się w Polsce zaczątkiem procesu demokratyzacji, ani tym bardziej dezawuować dobrej woli układających się i to obu stron. Przy złej woli wariant rumuński był dla nas otwarty. Ale "okrągły stół" to naprawdę jeszcze nie demokracja.)

To jest oczywiste. Ale jaki przybierze ona kształt, jakimi drogami należy dążyć do odrodzenia życia parlamentarnego? W sąsiednich krajach powstają partie, tworzą się programy, my natomiast podlegamy daleko idącej dezintegracji głosząc powszechną jedność celów i programów. Wszyscy popierają demokrację, deklarują pluralizm, wywodzą swe korzenie z chrześcijaństwa i chcą twórczo rozwijać społeczną naukę Jana Pawła II. Na dodatek popierają rząd, są otwarci i marzą, żeby stać się Europejczykami. Wyrażają słuszną troskę w sprawie Niemiec i zachowują rozsądną ostrożność w polityce radzieckiej.

Jeśli istnieją jakieś poważne różnice zdań, to dotyczą one tego, czy antysemityzm i ksenofobia w Polsce są zastraszające czy też nie oraz czy zakaz aborcji powinien być pierwszym artykułem nowej konstytucji, czy też można go umieścić na jakimś pośledniejszym miejscu.

Jeśli nawet program premiera Balcerowicza zakończy się fiaskiem, to i tak trzeba mu będzie zbudować pomnik jako temu, który w dobie "powszechnej zgody narodowej" był w stanie wygenerować oryginalną i twórczą koncepcję, która może być przedmiotem kontrowersji i która powinna stać się bodźcem dla szerokiej debaty narodowej. Zaistniała sytuacja jest oczywiście wynikiem rozwoju historycznego i smutnym spadkiem wielkiego zrywu narodowego, jakim była "Solidarność". To, co powiem jest oczywiście truizmem, z którego chyba wszyscy zdają sobie sprawę, ale jakoś nikt nie zamierza wyciągnąć praktycznych wniosków. Fakt, że "Solidarność" powstała jako związek zawodowy jest w gruncie rzeczy faktem wtórnym, spowodowanym pewnym zbiegiem okoliczności. Można sobie wyobrazić takie sytuacje (a w ramach KSS "KOR" takie możliwości były rozważane), że to, co okazało się NSZZ "Solidarność" powstałoby jako ruch konsumencki, oświatowy czy wreszcie ruch praw człowieka. Koncepcje teoretyczne, koncepcjami, a społeczeństwo wybrało takie formy jakie uznało za stosowne. Nie zmienia to jednak faktu, że "Solidarność" była wielkim narodowym ruchem antytotalitarnym. Co to oznaczało i jakie były cele "Solidarności"? Bardzo proste - nie siedzieć w więzieniu, mieć możliwość wypowiadania się, zrzeszania, zgromadzania, mieć możliwość wpływania przez społeczeństwo na zarządzanie krajem i propagowania różnorodnych poglądów społecznych i politycznych. W oparciu o te jednoznacznie pozytywne cele "Solidarność" reprezentowała sobą pełne spektrum światopoglądowe, od skrajnej lewicy trockistowskiej poczynając, a na nacjonalistycznej prawicy kończąc. Elementem stabilizującym to tak rozległe spektrum społeczne był na pewno Lech Wałęsa, któremu można stawiać różne zarzuty, którego koncepcje polityczne ulegały rozmaitym często koniunkturalnym zmianom, ale jedna zasada była niezmienna, a była nią zasada równowagi pomiędzy różnymi tendencjami wewnątrz ruchu.

Tego rodzaju front społeczny, skupiony wokół walki o podstawowe prawa człowieka zaczął się kruszyć, gdy przyszło podejmować decyzje polityczne, decyzje określające przyszły kształt Polski. Bo to już nie jest sprawa tak prosta, jak prawo do tego, ażeby za poglądy nie być represjonowanym. Tu można widzieć państwo o silnych rządach prezydenckich, bądź rządy parlamentarne, państwo bardziej lub mniej opiekuńcze w stosunku do obywateli, państwo bardziej samorządne lub bardziej scentralizowane, politykę gospodarczą bardziej interwencyjną lub bardziej liberalną. Można preferować te lub inne grupy społeczne. Na każdą z tych kwestii można mieć bardzo sprecyzowane i bardzo różne poglądy, a ich wyższość nie jest dana a priori a jedynie systematycznie konfrontowana z otaczającą rzeczywistością i weryfikowana w wyborach.

Stąd też piękna postawa narodowej jedności w walce z władzą totalitarną stała się mitem wobec problemów budowy demokratycznego społeczeństwa.

Jednocześnie, aby społeczeństwa nie rozczarować, nadal występowano w imieniu "Solidarności", OKP, Komitetu Obywatelskiego, prezentując często bardzo partykularne poglądy i interesy.

Dość wcześnie, bo już w trakcie formowania parlamentu okazało się, że są równi i równiejsi, a późniejsza praktyka formowania koalicyjnego rządu jeszcze bardziej uwypukliła, że OKP to nie żadna partia polityczna, która rekomenduje do rządu osoby najbardziej kompetentne dla realizacji określonego programu, a jedynie dość przypadkowy zbiór przedstawicieli różnych - bardziej lub mniej wpływowych - grup nieformalnych.

Dokąd jeszcze istniała PZPR, OKP mógł występować jako jej przeciwwaga i to jednoczyło. Dziś, kiedy PZPR się rozpadła , sens i istota OKP wymagają ponownego zdefiniowania.

Próba określenia OKP jako bloku wspierającego rząd nie może się powieść, bo po pierwsze jest to rząd koalicyjny, a po wtóre, różne, jeśli nie orientacje polityczne, to przynajmniej grupy towarzyskie, są w tym koalicyjnym rządzie różnie reprezentowane.

Na koniec warto zauważyć, że stabilność rządu jest na pewno jedną z istotniejszych w obecnych warunkach wartości, tym nie mniej uważanie jej za wartość naczelną, której podporządkowuje się podstawowe funkcje parlamentu, jest na pewno dla tego ostatniego dezawuująca.

Słynne Ustawy Sylwestrowe, czyli zespół 13 ustaw gospodarczych, które zaczęły wpływać do Senatu 20-go grudnia, a były głosowane 28-go, jest chyba tego najlepszym przykładem.

Na pewno nie jestem najgorzej przygotowanym do pełnienia swych funkcji senatorem, a nie tylko nie zdążyłem się nad nimi zastanowić i wyrobić na ich temat zdania, ale nawet nie wszystkie zdążyłem przeczytać. Głosowałem więc tylko w 5 przypadkach. Ostatecznie wszystkie ustawy zostały na czas przyjęte, ale czy nie rozsądniej było, tak jak to proponował Wałęsa, przyjąć zamiast tego epizodyczną ustawę o szczególnych uprawnieniach dla rządu i przegłosować ją jeden raz, zamiast trzynaście razy głosować w gruncie rzeczy to samo - votum zaufania dla rządu.

Różnica jest tylko jedna, że parlament przyjął odpowiedzialność za ustawy, których faktycznie nie znał i że w ten sposób została złamana jego konstytucyjnie dominująca w stosunku do rządu rola. Został przekreślony jego autorytet. A to jest bardzo niebezpieczny eksperyment. Bo rządów możemy powołać jeszcze kilka (od czego zresztą chroń nas Boże), ale jeśli poderwiemy zaufanie społeczeństwa do parlamentu, jeśli poderwiemy jego autorytet, ośmieszymy go, wtedy w przypadku niepowodzenia reform, pozostanie nam tylko jedna droga: autorytaryzm. Pamiętajcie o tym panowie demokraci, gdy piłujecie gałąź na której siedzicie, bo Wałęsa wybrany w demokratycznych wyborach będzie przy silnym parlamencie stał na straży demokracji, natomiast Wałęsa wyniesiony w politycznej próżni przez zamieszki będzie niewątpliwie autokratą.

Sądzę zresztą, że nasz parlament w jakiś sposób zasłużył na utratę autorytetu nie podejmując trudu zreformowania całej swojej struktury organizacyjnej. Wszyscy doskonale wiedzą, że struktura gospodarki, MSW, sądu, prokuratury - wszystko to nie pasuje do demokratycznego rozwoju kraju. Nikt jednak nie zauważył, że struktura parlamentarna, wzbogacona co prawda o drugą izbę, niczym nie odbiega od struktury sejmów niesławnych kadencji. Kleiffowskie :Stuk, stuk laską w podłogę, Sejm, Sejm wyraża zgodę" to nie tylko wynik braku charakteru, cech osobniczych ludzi zasiadających w ławach poselskich, to również struktura organizacyjna, która nawet przy najlepszej woli nie pozwalałaby im na zajęcie stanowiska merytorycznego. No i cóż, ludzie się zmienili, założenia ustrojowe również, a parlament jak nie mógł działać tak dalej nie może i pozostaje mu smętne "Stuk, stuk laską w podłogę". No bo jak tu działać skoro zadania przerastają każdego parlamentarzystę nie dwu- a dwudziestokrotnie.

Jest to na pewno przykład ekstremalny, ale w USA każdy kongresman ma przeciętnie 8-12, a senator 20-30 osób obsługi wyposażonej w najnowsze środki informatyczne. Do tego dochodzi Biblioteka Kongresu, pewnie ze dwa tysiące osób oraz parę instytutów zajmujących się analizą i kontrolą budżetu. W Europie Zachodniej nie jest już tak bogato, ale tam za to istnieją partie polityczne dysponujące całymi biurami i instytutami przygotowującymi dla swych deputowanych opinie. Tam tworzy się programy. Te konkretne programy, których od nas domagają się wyborcy, których od nas domaga się rząd, gdy próbujemy kwestionować jego opinie.

Natomiast nasz parlamentarzysta pozostaje sam jak palec. Nawet własna sekretarka mu nie przysługuje, nie mówiąc już o doradcach. Tydzień wcześniej, a i niekiedy wprost na posiedzenie dostaje tekst "ustawy nowelizującej ustawę z dnia", w której czyta, że "w art.2, ust.3 w zdaniu drugim zamienia się "lub" na "albo" a część zdania po przecinku skreśla się". Kolega z odpowiedniej komisji próbuje coś wyjaśnić i proponuje dalsze poprawki, ale generalnie ustawę przygotował "nasz" rząd i trzeba go poprzeć, a ponieważ i tak nie bardzo wiesz o co chodzi, więc masz do wyboru: albo głosować tak jak chce komisja, albo bez poprawek tak jak chce rząd Mazowieckiego. Tertium non datur.

Jeśli chodzi o takie rzeczy, jak oświata, zdrowie, wymiar sprawiedliwości, to jeszcze łapiesz sens, ale gospodarka, analiza budżetu!? Możesz co najwyżej wierzyć lub nie wierzyć ministrowi Kuczyńskiemu, kiedy przekonuje nas, że 30% spadek produkcji to bardzo dobrze, bo wyeliminuje wytwarzanie bubli. Skąd on to wie, jakby to można sprawdzić? A jeśli nie możesz, jeśli nie masz po temu żadnych warunków, to miejsce merytorycznej dyskusji musi zająć stosunkowo łatwo dostępna analiza układów personalnych.

To, że tak jest, to naprawdę nie wina rządu, bo parlament może sobie uchwalić budżet jaki chce i strukturę organizacyjną jaka mu się podoba. Polecam to uwadze naszych marszałków i prezydiów. Bo albo parlament zdoła się zreformować i stanie się na wskroś nowoczesną instytucją demokratyczną, albo jeśli zamierza kontynuować swą rolę fasady czeka go dola nieszczęsnych "fajtałów" z dwudziestolecia, z brzeskimi konsekwencjami dla niektórych.

Warto jeszcze zauważyć, że autorytetu nie zapewni nam nadymanie się, bądź obrażanie, a jedynie takie zorganizowanie pracy, które pozwoli na rzeczywiste i skuteczne wypełnianie obowiązków.

Tyle uwag na temat pracy parlamentu, ale powróćmy do sprawy organizacji życia politycznego kraju.

W ostatnim okresie w Polsce powstało około 60-ciu, a jak niektórzy chcą — 120 partii politycznych. Mam poważne wątpliwości, czy wybory samorządowe są najlepszą okazją do zaprezentowania koncepcji programowych partii i skonfrontowania ich z wyborcami. W każdym bądź razie pewna ilość partii zdecydowała się tę próbę podjąć, a osiągnięty efekt okazał się dla nich dość katastrofalny. Nie piszę tego aby kogoś pognębić, gdyż rozwój partii nawet tych najdalszych mnie ideowo śledzę z dużą sympatią jako wyraz kształtowania się demokracji wokół postaw światopoglądowych, ale po to, aby jasno skonstatować jak dalece niepodatnym jest grunt na którym partie powstają. Bezapelacyjne zwycięstwo Komitetów Obywatelskich to wyraz pewnej świadomości społecznej, która jest nam dana i której zmiana wymagać będzie szerokiej pracy edukacyjnej.

W tej sytuacji znacznie większym powodzeniem i zrozumieniem będą cieszyły się partie dworskie, stanowiące oparcie elekcyjne dla tych lub innych prominentnych kandydatów. (Przypis autora: Różnica pomiędzy partią polityczną a partią dworską polega na tym, że o ile w partii politycznej elementem pierwotnym jest program społeczno-polityczny, a wybrany przywódca jest zobowiązany go realizować pod rygorem wycofania poparcia, o tyle w partii dworskiej program jest elementem wtórnym, natomiast elementem pierwotnym jest przywódca. W obu przypadkach przywódca ma za zadanie zdobycie władzy dla swojej partii, jednakże w pierwszym przypadku zdobycie władzy ma służyć realizacji programu, natomiast w drugim dobór programu ma służyć zdobyciu władzy. Ten lub inny sposób tworzenia ugrupowań politycznych trudno poddaje się wartościowaniu, bo oczywiście można przeciwstawiać pryncypialność postawy jednej, koniunkturalizmowi drugiej, ale równie dobrze można mówić o dogmatyzmie postawy politycznej w przeciwieństwie do elastyczności koncepcji dworskiej.)

Powstała sytuacja jest wynikiem pewnego tradycjonalizmu społeczeństwa, zastanych zahamowań w obiegu informacji, jak również stałej bolączki naszego życia społecznego, czyli braku środków materialnych.

Tradycjonalizm, to 45-letnia historia monopartii posiadającej jedyny słuszny program. Program ten nie zakorzenił się, został zanegowany przez całe społeczeństwo, ale pogląd, że program to w gruncie rzeczy fasada, natomiast prawdziwa polityka to dość brudna walka o władzę pomiędzy różnymi układami personalnymi — ostał się na długie lata. Stąd ogromne zniecierpliwienie wszelkimi walkami politycznymi i nawoływanie do jedności. Jakiej? Wokół czego? 0 to mało kto pyta. Jest to również wyraz jakiejś pasywności politycznej społeczeństwa. Bo zrozumieć treść sporu, wyrobić sobie na ten temat pogląd i zająć stanowisko, to oznacza przyjęcie odpowiedzialności, a tak - "oni" się kłócą. Znowóż niepoprawni "oni". Ja jestem dużo lepszy — to "oni" się kłócą - a że w ogóle nie wiem o co chodzi i nie mam zamiaru poświęcać swojego czasu i wysiłku na tego rodzaju zajęcie, to już moja prywatna sprawa. "Oni" powinni się przestać kłócić i dać mi to, czego aktualnie potrzebuję. Myślę, że jest to bardzo częsty przejaw społecznej apatii i roszczeniowośći. Inna sprawa, że kamuflaże programowe sięgają tak daleko, iż nawet najbardziej biegli nie bardzo są w stanie połapać się o co naprawdę chodzi i wszelkie spory największą klarowność uzyskują w kwestiach personalnych, symbolicznych i odwołaniu się do tych lub innych tradycji, a to dla osoby spoza sporu jest rzeczywiście mało zajmujące.

W ostatnim okresie wielką popularność uzyskuje spór: lewica -prawica, przy czym oba terminy używane są w dość dowolny sposób w charakterze inwektywy. I tak "prawica" utożsamia lewicę z panującym dotychczas systemem i hojnie obdarza tym terminem zarówno partie powstałe z PZPR, środowisko warszawskie skupione wokół Bronisława Geremka, Adama Michnika i Jacka Kuronia, jak również — choć z pewną konsternacją — PPS Jana Józefa Lipskiego.

W odpowiedzi "lewica" utożsamia "prawicę" z antysemityzmem, ksenofobią i klerykalizmem i z dużą satysfakcją zalicza tu wszystko, co nie jest z nią związane. Żaden z tych terminów nie ma odniesienia do aktualnej polityki rządu, który wszyscy na ogół popierają, choć równocześnie panuje przekonanie, że rządzi lewica a w opozycji jest prawica, mimo iż działania skutecznie przeciwstawiające się polityce rządu pochodzą od umownych 65% zaliczonych poprzednio do lewicy.

Przedstawione paradoksy dość jasno uzmysławiają, że nie chodzi tu o lewicę i prawicę. Przeciętny Polak zaczyna się denerwować, ponieważ przestaje już cokolwiek rozumieć. Toczone spory nie mają żadnego odniesienia do otaczającej go empirycznie poznawalnej smutnej rzeczywistości dnia codziennego. Podobnie przeciętny Polak, w tym piszący powyższe słowa, nie jest sobie w stanie wyobrazić 60—ciu opcji politycznych, wokół których mogło by się tworzyć 60 partii. Skłonny jestem uważać, że jest to raczej smutny wynik porwania komunikacji społecznej, relikt istniejących i działających w okresie stanu wojennego grup nieformalnych , niż przejaw bogactwa myśli politycznej.

I tu trzeba sobie bardzo jasno powiedzieć: 60-cio partyjna demokracja nie powstanie, ponieważ byłaby wyrokiem śmierci dla kraju i społeczeństwo tego nie zaakceptuje, a ci którzy tworzą kilkunasto— czy kilkudziesięcioosobowe partie skazują się od razu na marginalizację.

Każda partia, która chce uczestniczyć w życiu politycznym kraju musi sobie uświadomić nie tylko czego chce, ale również jakimi środkami AD 1990 będzie się tego domagać. Dziś ulotka i wałek nie wystarczą; że środki te zostały rozdzielone niesprawiedliwie, to pewne, ale skuteczne podważenie tego rozdziału też wymaga środków, których nie posiadają rozdrobnione i nieskoordynowane w swym działaniu grupy polityczne.

Tego typu działania są traktowane przez społeczeństwo jako wyraz ambicji i partyjniactwa i nie spotykają się ze społecznym zrozumieniem.

O ile powstające spontanicznie poza Komitetami Obywatelskimi partie miałyby odegrać istotną polityczną rolę w nadchodzących wyborach, to musiało by dojść do wyartykułowania wspólnoty programów i stworzenia kilku, dosłownie kilku porozumień wyborczych.

Rozdrobnione partie polityczne rywalizują z Komitetami Obywatelskimi i w konfrontacji tej przegrywają. Ta część jest jasna. Natomiast daleko trudniej jest odpowiedzieć na pytanie kto wygrywa, a w szczególności co wygrywa.

Bezsprzecznie demokracja, której sfera ulega systematycznemu poszerzeniu. Dzisiaj jednak taka odpowiedź nie zadawala społeczeństwa, które wolałoby wiedzieć, co naprawdę reprezentują sobą Komitety Obywatelskie. Społeczeństwo zrozumiało już, że program bycia zdrowym i bogatym, nie jest programem politycznym i że poszczególne cele osiąga się rezygnując z innych. Dlatego też wolałoby wiedzieć z czego rezygnujemy na rzecz czego i w jakim stopniu.

24 czerwca sytuacja uległa dalszej komplikacji, ujawniając głębokie podziały wewnątrz Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Graniczące z szokiem zaskoczenie opinii publicznej, jest wyrazem tego, jak niekompletne informacje docierają do społeczeństwa i jak fałszywy obraz naszych problemów jest kształtowany w środkach masowego przekazu.

Podjęta w Krakowie idea stworzenia politycznego oparcia dla rządu premiera Mazowieckiego sama w sobie nie zawiera niczego zdrożnego poza tym, że zamierza zawłaszczyć cały bogaty dorobek "Solidarności" i Komitetów Obywatelskich na rzecz jednego z reprezentowanych w nich ugrupowań. Rząd można i należy popierać o ile zgadzamy się z jego programem. Tu jednak, mimo licznych zapewnień, że jest to program jedyny, stanowiący kontynuację idei "Solidarności", mam bardzo poważne wątpliwości, czy rzeczywiście taki całościowy program istnieje, a tam gdzie on istnieje, daleki jestem od bezkrytycznej jego aprobaty.

Bezsprzeczne sukcesy programu Balcerowicza polegające na stabilizacji pieniądza i zdławieniu inflacji muszą po pierwsze przejść ogniową próbę lipcowych podwyżek cen, a poza tym muszą zostać skonfrontowane z kilkoma dość poważnymi mankamentami. Aprobata i uznanie, jakie towarzyszą programowi Balcerowicza ze strony takich instytucji jak: Fundusz Monetarny, Bank Światowy czy rządy krajów zachodnich - znajduje swój wyraz bardziej w werbalnych pochwałach niż materialnej pomocy. W tej sytuacji argumentacja, że krytyka programu Balcerowicza i rządu Mazowieckiego godzi w nasze szansę uzyskania pomocy zagranicznej jest chybiona. Bo jeśli naprawdę sytuacja w Polsce jest tak stabilna, jeśli naprawdę społeczeństwo polskie jest w stanie przyjąć dowolne obciążenia związane z przebudową systemu, to po co miałyby tu być kierowane dodatkowe środki materialne. Potrzeb finansowych i to bardzo pilnych jest w polityce międzynarodowej niezmiernie dużo. Integracja Niemiec, 20 mld $ na stabilizację Związku Radzieckiego, to dla Zachodu niezmiernie poważne kwestie, a jak Polacy tak dobrze sobie dają radę, to należy ich pochwalić i oby tak dalej.

I może właśnie dlatego należy ten mit zburzyć. Może właśnie dlatego zamiast kolejnych pochwał i uznania rząd uzyska realne środki, które pozwolą mu na ożywienie gospodarki i uchronią państwo przed całkowitą destabilizacją.

Jeśli Wałęsa bije na alarm, to z całą pewnością godzien jest na Zachodzie potępienia, bo buduje nowy problem, bo podważa ustalony już, niestety, porządek rzeczy. Ale jest nadzieja, że uświadomi nareszcie, że problem Polski nie przestał istnieć, bo problem Polski naprawdę istnieje.

30- lub więcej procentowy spadek produkcji i to przede wszystkim w dziedzinach bezpośrednio związanych z rynkiem, to wbrew przekonaniu p. Kuczyńskiego nie likwidacja produkcji bubli, ale wręcz zagrożenie sensu reformy.

30- lub więcej procent spadku płacy realnej, to nie tylko oderwana liczba odnotowywana z ubolewaniem przez rządowych planistów, ale bardzo poważny problem społeczny, który może przekreślić nawet najdoskonalsze koncepcje monetarne (Fundusz Monetarny ma już na swoim koncie parę efektownych rewolucji w Trzecim Świecie).

A wolny rynek, jak dotychczas, dotyczy wyłącznie cen, nie dotyczy kapitału, nie dotyczy płacy. Prywatyzacja ugrzęzła w martwym punkcie i dopiero w połowie lipca uchwalono ustawę, a udział budżetu państwa w dochodzie narodowym tradycyjnie wzrasta utrwalając sytuację scentralizowanego państwa ubogich obywateli.

I co jeszcze poza "grubą kreską" zawiera program, wokół którego mają się zorganizować Komitety Obywatelskie?

1,5 mln bezrobotnych pod koniec roku — a co z nimi zrobić? Rolnictwo, kultura, służba zdrowia, oświata, środowisko - to wszystko pytania i ani jednej odpowiedzi.

Doskonale zdajemy sobie sprawę jakie dziedzictwa objął rząd premiera Mazowieckiego, ale rząd powinien sobie również zdawać sprawę tego, jakie koszty jest w stanie ponieść społeczeństwo.

W tych warunkach, kiedy system podatkowy, system kredytowy, bariery celne uniemożliwiają rozwijanie się inicjatyw gospodarczych, nie dziwmy się, że jest ich tak mało. Kiedy drenujemy społeczeństwo podatkami od fundacji, stowarzyszeń, partii - nie dziwmy się, że są one bardzo słabe i nie organizują życia społecznego kraju, bo różnica pomiędzy ideami, których jest bardzo dużo, a zrealizowaną społeczną inicjatywą zawiera się właśnie w środkach materialnych.

Jeśli przy konstruowaniu budżetu państwa wszystko zagarnie budżet centralny, a samorządom zostaną odjęte środki finansowe, to również nie dziwmy się, że pozostaną one literą w Dzienniku Ustaw, a nie realną siłą ustrojową.

Nie narzekajmy wtedy na marazm i apatię społeczeństwa, tylko doliczmy to do kosztów stabilizacji monetarnej.

I na koniec, przestańcie państwo nas przekonywać, że to nasz rząd. Bo myśmy jeszcze nie zapomnieli, że jest to rząd koalicyjny, rząd będący wynikiem określonych kompromisów. Dlatego nie bardzo lubię, gdy we mnie wmawiają, że jest to jedyny, idealny układ stabilizujący sytuację w Polsce.

Kiedy profesor Geremek pyta, jak urzeczywistnić przyspieszenie, jak zmienić istniejące status quo, kiedy pokazuje trudności w realizowaniu postulowanych przemian, to rozumiem i przyznaję, że nie na wszystkie pytania znajduję odpowiedzi. Ale odpowiedzi należy szukać.

Natomiast jeśli ktoś mówi, że nie wie, co to jest przyspieszenie, że nie rozumie o co chodzi, to albo udaje, albo mówi innym językiem niż reszta społeczeństwa.

Napisałem wiele bardzo ostrych i bardzo krytycznych uwag pod adresem rządu premiera Mazowieckiego. Ale kiedy słucham rzecznika rządu, kiedy oglądam telewizję i słyszę ciągle "byczo jest", kiedy przekonują mnie, że wybrana droga jest jedyną słuszną, kiedy kolejarzy i rolników traktuje się tak, jak ich potraktowano, kiedy nie rozumie się co znaczy przyspieszenie, to potrzeba lodowatego prysznicu wydaje się konieczna. Jerzy Urban odszedł, ale duch arogancji pozostał. To już chyba ostatnia uwaga do rządowego sztambucha.

A tak naprawdę to najbardziej bym sobie życzył, żeby rząd uzyskał środki na ożywienie gospodarki i żebyśmy choć przez chwilę mogli odetchnąć. Udawanie natomiast przed sobą i przed Zachodem, że istniejący stan jest wieczyście trwały i zadowalający, to naprawdę nieporozumienie maskujące głębokie trudności z którymi zmaga się polskie społeczeństwo.

Tak więc przynajmniej dla mnie, ale sądzę, że również dla wielu, idea przekształcenia Komitetów Obywatelskich w partię popierającą rząd jest nie do przyjęcia. Mnie podział, który zarysował się na posiedzeniu 24.06. napawa nawet pewnym optymizmem. Gdyby zaowocował on wyartykułowaniem konkretnych programów, charakteryzujących stanowiska obydwu grup, to można by go nawet uznać za przełomowy moment w dziejach polskiej demokracji.

Ale to tylko nadzieje, które dopiero należy urzeczywistnić. Podział ten świadczy tylko o tym, że się różnimy i było by chyba źle, gdyby usiłować go w sztuczny sposób zacierać. W dniu dzisiejszym chyba wszyscy jesteśmy za odbudową polskiej demokracji i nie usiłujemy przeciwnikom imputować, że chcą nas wsadzać do więzienia i dążą do rozprawy.

Spróbujmy raczej wyjaśnić społeczeństwu na czym te różnice polegają i jak tę demokrację zamierzamy budować. Niech o tym, kto z nas ma rację, zadecyduje społeczeństwo. I nie próbujmy się obrzucać inwektywami lewica, prawica, posiadającymi jakieś dość anachroniczne odniesienie do tradycji, jednym bliskich, innym dalekich.

Adam Bień, ostatni z żyjących uczestników moskiewskiego procesu "Szesnastu" powiedział na sejmiku województwa tarnobrzeskiego, że w dniu dzisiejszym podziału na lewicę i prawicę zupełnie nie pojmuje i nie widzi odniesienia tego sporu do otaczającej rzeczywistości. Muszę przyznać, że go bardzo głęboko rozumiem, ponieważ nie jestem w stanie odszukać się wewnątrz insynuowanego podziału. Bezsprzecznie swój rodowód polityczny wiążę z KSS"KOR" i paryską "Kulturą". Jerzy Giedroyć, prof. Lipiński, Mikołajska, ks. Zieją, dr Rybicki, prof. Kielanowski, prof. Szczypiorski - czy to lewica czy prawica?

Myślę, że szukanie odpowiedzi w historii to nonsens. Odnajdywać się musimy w naszym stosunku do problemów, które rozwiązać musimy tu i teraz.

A więc bezsprzecznie gospodarka wolnorynkowa i to nie tylko w odniesieniu do cen, ale również wolnego rynku kapitału i pracy. Sądzę, że tylko w tych warunkach możliwa jest normalna ekonomia, tylko w tych warunkach możliwa jest ocena efektywności gospodarczej różnych przedsiębiorstw, tylko w tych warunkach możliwe jest odciążenie budżetu państwa od działalności charytatywno-gospodarczej. Dla tego celu niezbędna jest prywatyzacja przeprowadzona z pełną energią. Ale równocześnie uważam, że nie jest możliwe przeprowadzenie prywatyzacji bez uwłaszczenia społeczeństwa. Pomysł, że majątek państwowy na. rzecz którego byli okradani wszyscy obywatele miałby zostać oddany za bezcen w ręce obcego kapitału, bądź też tych, którzy pozostając częstokroć w dwuznacznych układach z dotychczasową władzą zdołali kapitał zgromadzić, jest być może gospodarczo efektywniejszy, ale jest społecznie nie do przyjęcia.

Nie mam żadnej wątpliwości, że po uruchomieniu wolnego rynku kapitałowego dojdzie do akumulacji kapitału, ale na starcie ci, którzy tę własność państwową tworzyli muszą być równi. Dlatego też popieram wszelkie rozsądne formy akcjonariatu jako umożliwiające przeprowadzenie procesu prywatyzacji zgodnie z poczuciem sprawiedliwości społeczeństwa.

Uważam, że spokojne godzenie się na 1,5 mln bezrobotnych pod koniec 1990 roku jest niedopuszczalne i może doprowadzić do sytuacji, która raz na zawsze przekreśli nasze aspiracje demokratyczne. Istnienie bezrobocia w granicach 2-3% na pewno sprzyja poprawieniu etosu pracy, który został zdewastowany podczas 45 letnich rządów komunistów. Jednakże bezrobocie jako zjawisko masowe jest nie do przyjęcia i będzie w oczach społeczeństwa dezawuowało rząd, który do tego dopuści. Nie wspominam tu o anarcho- i kryminogennych skutkach tak powszechnego bezrobocia.

Uważam również, że w procesie przegrupowania siły roboczej zasadniczą rolę powinny odegrać związki zawodowe. Odnalezienie się NSZZ "Solidarność" w tym procesie pozwoliłoby na sformułowanie programu, który nie miałby roszczeniowego bądź gloryfikującego odniesienia do rządu, ale stanowiłby bardzo ważną podstawę dla zabezpieczenia interesów pracowniczych. Koncepcję takiego Funduszu Ochrony Pracownika, który w oparciu o uwłaszczenie zwalnianych pracowników oraz dogodne kredyty i ulgi podatkowe tworzyłby nowe miejsca pracy w sektorze prywatnym, przedstawiłem już rok temu i uważam, że koncepcja ta nie straciła niczego ze swej aktualności.

Odbudowywanie warstwy średniej w miejsce poszerzania marginesu społecznego to rzecz chyba godna zastanowienia.

Uważam także, że niezbędne jest ograniczenie centralnego aparatu władzy na rzecz instytucji samorządowych. Powinno to znaleźć odbicie przede wszystkim w przygotowywanym budżecie i w odpowiednim systemie podatkowym. Władza centralna powinna być na pewno silna, ale jej udział w organizowaniu życia społeczno-gospodarczego kraju winien ulegać systematycznemu ograniczaniu. Jest to jedyny sposób zahamowania roszczeniowości i rozbudzenia aktywności społecznej. Dalsza rozbudowa i powoływanie nowych instytucji biurokracji centralnej stoi w oczywistej sprzeczności z tymi założeniami.

Na obecnym etapie interwencjonizm państwowy jest na pewno niezbędny. Jak szkodliwym by nie był mecenat państwowy, przekształcający automatycznie kulturę w instrument propagandy, to w obecnej sytuacji niedorozwoju infrastruktury demokratycznej (fundacje, stowarzyszenia), jest on niezbędny i poddanie kultury regułom wolnego rynku wydaje się być nieporozumieniem.

Interwencjonizm ten dotyczy szeregu dziedzin życia społeczno-gospodarczego z nabrzmiałym problemem rolnictwa na czele. Brak konkretnego programu rządowego dla rolnictwa w połączeniu z demagogią spadkobierców Związku Kółek Rolniczych doprowadził do godnych ubolewania zajść. Program taki powinien zaistnieć od zaraz, ale rozwiązując istniejące problemy powinien stymulować rozwój racjonalnych metod gospodarowania. W zaistniałych warunkach wolnego rynku rolnictwo polskie się nie utrzyma, ale nie może być celem państwa petryfikowanie poprzez nadmierny protekcjonizm zastanego stanu polskiego rolnictwa, produkującego nieefektywnie towary złej jakości (W woj. tarnobrzeskim 97% skupowanego mleka znajduje się poniżej wszelkich norm kwalifikacyjnych. Obciąża to oczywiście nie tylko rolników, ale cały system skupu i przetwórstwa.).

Uważam za niezbędne znalezienie formuły godzącej silną władzę wykonawczą z silnym parlamentem sprawującym funkcje ustawodawcze i kontrolne.

W okresie przejściowym, gdy zasadniczym zmianom podlega całe ustawodawstwo, jestem zwolennikiem przekazania specjalnych uprawnień rządowi, celem zlikwidowania fikcji rzekomego parlamentaryzmu, w którym ustawy przyjmowane są bardziej ze względu na termin i problemy władzy wykonawczej niż ze względu na ich obiektywną słuszność.

Wyobrażam sobie, że powinny istnieć sfery życia, prawa obywatelskie, prawa człowieka, przemiany ustrojowe, w których wyłączność parlamentu, jako ciała stanowiącego ustawy, winna być zagwarantowana. Równocześnie rząd powinien dysponować możliwością wydawania "dekretów" (za co tak krytykuje się Lecha Wałęsę), wchodzących w życie z dniem ogłoszenia, które byłyby w ciągu, powiedzmy, pół roku badane przez parlament i odpowiednio nowelizowane, bądź pozostawione bez poprawek stawałyby się ustawami. Tego rodzaju procedura wymagałaby oczywiście stworzenia instytucji badającej reakcję życia społeczno-gospodarczego na wprowadzone "dekrety".

Wyobrażam sobie, że tę rolę mógłby spełniać NIK. W moim przekonaniu instytucja ta, która w ramach obowiązującego systemu wypełniała swe funkcje dość przyzwoicie, uległa w ostatnim okresie pewnej alienacji. Wydaje się celowe bardziej ścisłe zintegrowanie jej z pracą parlamentu i stworzenia w ten sposób dla Sejmu i Senatu efektywnego narzędzia kontrolno-studyjnego. Wymagałoby to oczywiście istotnych zmian organizacyjnych, ale jednocześnie wzmacniałoby pozycję i umożliwiało racjonalną pracę parlamentu.

Reasumując, uważam, że jedną z najpilniejszych ustaw, która pozwoliłaby na uporządkowanie prac legislacyjnych jest ustawa o stanowieniu prawa przewidująca w ściśle określonym okresie przejściowym szczególne uprawnienia dla rządu.

Mówiąc o przemianach ustrojowych i przyspieszeniu powinniśmy sobie również uświadomić, że nie jest to możliwe bez przeprowadzenia w parlamencie nowej ordynacji wyborczej. Z żalem muszę stwierdzić, że niezależnie od krytyki pod adresem parlamentu, że jest niedemokratycznie wybrany, żadne z ugrupowań politycznych nie przedstawiło dotychczas zwartego projektu ordynacji wyborczej, którą uznałoby za w pełni demokratyczną. Wszyscy czekają aż zrobi to rząd lub parlament, aby poddać ją druzgocącej krytyce. A może by jednak, zamiast toczyć niekończące się dyskusje, co jest demokratyczne, a co nie, spróbować podsumować je w formie projektów ustaw. Łatwiej było by wtedy wykazać, że toczące się debaty to nie tylko przelewanie z pustego w próżne, ale praca dająca pozytywne rezultaty.

To samo zresztą dotyczy prac nad nową konstytucją. Kto ją ma uchwalić i kiedy - to problem na pewno ważny, ale może nie najważniejszy i dla mnie osobiście było by ciekawe wiedzieć, co różne ugrupowania sądzą o przyszłości ustrojowej kraju.

Warto pamiętać, że mgliste poglądy skonfrontowane z wypracowanym dokumentem zawsze muszą przegrać, ponieważ ich rola ograniczy się co najwyżej do bardziej lub mniej znaczących poprawek.

Tak więc generalnie zachęcam do pracy. Jest nad czym. Dyskusje będą wtedy może mniej namiętne, ale kultura polityczna sporu wzrośnie i ludzie zaczną wreszcie rozumieć o co nam właściwie chodzi.

Senator Zbigniew Romaszewski
Warszawa, maj - lipiec 1990 roku