Ulotki
Od wydawców
W pierwszych dniach lipca Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ "Sołidarność" otrzymała kserokopię listu funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa Kazimierza Sulki. Komisja zajmuje się Jego sprawą od momentu otrzymania przez ks. Adolfa Chojnackiego "grypsu" z więzienia, informującego o planach zamachu na życie Księdza.
W związku ze znaczeniem tego tekstu dla oceny działalności resortu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych oraz z uwagi na fakt, iż do chwili obecnej konsekwentnie uniemożliwia się K. Sulce złożenie odpowiednich zeznań, Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ "S" zdecydowała się na ujawnienie tego listu.
Komisja Interwencji i Praworządności
NSSZ "Solidarność"
Małopolski Komitet Walki o Praworządność
Kraków, lipiec 1987
List Kazimierza Sulki
Sucha Beskidzka, 1989
Do Panów:
I Sekretarza KC PZPR
i Przewodniczącego Rady Państwa
Generała Wojciecha Jaruzelskiego,
Ministra Spraw Wewnętrznych
Generała Czesława Kiszczaka
oraz Prokuratora Generalnego PRL
Józefa Żyły.
Pracowałem w ZOMO, Milicji i Służbie Bezpieczeństwa. Byłem świadkiem i wręcz uczestnikiem różnych bezprawnych działań związanych z tym, co się nazywa wykonywaniem obowiązków służbowych. Po rozmaitych perypetiach osobistych związanych ze służbą usiłowałem i usiłuję, w tym zakresie jaki jest mi dostępny i możliwv a zgodny z prawem, wpływać na poprawę sytuacji w organach porządkowych podległych MSW. W związku z tym wystosowałem szereg pism głównie do prokuratur. Wszystko to dokonywałem z narażeniem się na koszty i kłopoty, łącznie z moim uwięzieniem wynikłym z doniesienia o przestępstwie.
Jestem głęboko przekonany, że ogrom bezprawia dzieje się poza wiedzą i wolą Szanownych Adresatów. Dlatego też czuję się z jednej strony bezradny i zaszczuty, a równocześnie zobowiązany z racji mojego poprzedniego życiorysu do przyczynienia się do naprawy.
W tej intencji postanowiłem powiadomić Panów o obszernych fragmentach moich doświadczeń z pracy w organach porządkowych, gdzie pracowałem przez 12 lat, otrzymując cały czas pochwały i nagrody.
Żywię głęboką wiarę i przekonanie, ze załączona do tego listu moja obszerna relacja o stosunkach w organach porządkowych na najniższym szczeblu, ta, z którą styka się przeciętny obywatel, pomogą Panom w pracy i wysiłkach nad naprawą stosunków w Naszej Ojczyźnie.
Z głębokim poważaniem nadal
szczerze oddany
Kazimierz Sulka
Relacja Kazimierza Sulki
Dzieciństwo i służba w ZOMO
Urodziłem się 14 kwietnia 1955 r. w rodzinie robotniczej, do 14 roku życia mieszkałem w Zawoi. Ojciec mój był górnikiem. Pracował na Kopalni Węgla Kamiennego „Boże Dary", dawny powiat Kostuchna. Matka Anna zajmowała się gospodarstwem i zmarła, gdy miałem dwa lata. Matki swojej więc nie pamiętam.
Ojciec ożenił się po raz drugi. Macocha Antonina, która pochodzi z Grzechyni, urodziła ojcu syna Bogdana. Ojciec mój zmarł w 1978 roku, będąc już emerytem. Macocha moja żyje i mieszka nadal w Zawoi. Z pierwszej matki było nas czworo: gdy matka zmarła, najstarszy brat Stefan miał lat szesnaście, siostra Helena miała lat dwanaście, brat Marian lat osiem a ja, jak wspomniałem — dwa lata. Ojciec pił dużo i zaczął prześladować dzieci z pierwszej matki. Dlatego też najstarszy brat Stefan wyjechał do Krzeszowic pod Krakowem, gdzie mieszkał u wuja, brata ojca — Rudolfa. Wuj był bardzo dobrym człowiekiem. Mieszkając tam, mój brat Stefan, ukończył kurs traktorzystów i pracował w Krzeszowicach jako traktorzysta. Później brat przeniósł się na Śląsk, gdzie nadal jako traktorzysta pracował w nadleśnictwie. Brat, gdy się usamodzielnił, zaczął stopniowo wyciągać z domu pozostałe troje rodzeństwa. Siostrze Heli załatwił pracę w kuchni u księży w Krakowie, nie miała ona żadnego wykształcenia. Pracowała początkowo u oo. Paulinów na Skałce i w trakcie tej pracy ukończyła zawodową szkolę gastronomiczną, po czym również przeniosła się na Śląsk i zamieszkała w miejscowości Mszana, koło Wodzisławia Śląskiego. Jest mężatką, ma dzieci. Następnie brat Stefan zabrał z domu Mariana; załatwił mu zawodową szkołę górniczą w Jaworznie oraz internat.
Brat Marian ukończył później średnią szkołę górniczą; mieszka w Knurowie i jest sztygarem na Kopalni „Szczygłowice".
O mnie ojciec ani macocha nie dbali, ojciec nadto często mnie bił. Do czternastego roku życia nie opuszczałem Zawoi ani na jeden dzień. Gdy mając właśnie czternaście lat pasłem latem krowy w lesie, jedna z krów rozdarła wymię o jakiś krzak czy korzeń. Ojciec zapowiedział, że mnie zabije. Wtedy od swojego ojca chrzestnego — Józefa Chwaniaka z Zawoi Zalasu — pożyczyłem pięćdziesiąt złotych. W Makowie Podhalańskim wsiadłem pierwszy raz w swoim życiu do pociągu i pojechałem do swojego wuja do Krzeszowic. Wuj, tak jak pomagał mojemu rodzeństwu, tak pomógł i mnie. Zawiadomił brata Stefana, który wraz z siostrą Heleną przyjechali po mnie do Krzeszowic i zabrali mnie do Kuźni Nieborowickiej koło Gliwic, gdzie spędziłem resztę lata, pracując dorywczo w kółku rolniczym wraz z bratem Stefanem, aby w ten sposób zarobić na buty i spodnie do szkoły. Mieszkałem z bratem, który był człowiekiem samotnym. Szkołę podstawową ukończyłem więc w Nieborowicach. Po wakacjach zapisałem się do szkoły górniczej w Knurowie. Tam też mieszkałem w internacie. Wszelkie koszty mojego utrzymania ponosił brat Stefan. Zasadniczą szkołę górniczą ukończyłem z wyróżnieniem (otrzymałem w nagrodę radio tranzystorowe). Zacząłem pracę w kopalni „Knurów", gdzie moja pierwsza wypłata wynosiła 1900 zł miesięcznie. Ale ponieważ ukończyłem również kurs sióstr PCK, pracowałem następnie w kopalni, na dole, w charakterze sanitariusza oddziału.
To wykształcenie zdobyłem w latach 1970—73. Podjąłem dalszą naukę w wieczorowym liceum ekonomicznym w Zabrzu, ale dyrekcja kopalni nie wyraziła na to zgody, ponieważ nie był to kierunek zgodny z posiadanymi wówczas przeze mnie kwalifikacjami i charakterem zatrudnienia. Do tego czasu nie miałem żadnego kontaktu z milicją, nikt też z mojej rodziny nie miał takiego kontaktu dotychczas. Praca w kopalni nie podobała mi się, choćby ze względu na wulgarność i chamstwo niektórych ze mną pracujących. Jeden z kolegów, trochę ode mnie starszy, powiedział mi, że najlepiej dla mnie będzie, jak podejmę pracę w milicji. Ten kolega zapoznał mnie z inspektorem kadr, który pracował w milicji w Rybniku. Było to pod koniec 1974 roku. Inspektor nazywał się Paweł Szombara, on również odszedł z milicji (na własną prośbę) w 1985 roku. Mieszkał w Knurowie i byłem u niego kilka razy w domu. Przeszkodą przyjęcia mnie do milicji było to, że nie miałem wtedy jeszcze dwudziestu lat i odbytej służby wojskowej. W tej sytuacji inspektor załatwił mi odbycie trzymiesięcznego przeszkolenia wojskowego w Górnośląskiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza, które to przeszkolenie zakończyłem przysięgą wojskową. Przysięgę złożyłem w dniu 9 marca 1975 r. na sztandar GB WOP w Gliwicach, jako wzorowy żołnierz. Ojciec otrzymał list pochwalny. Proponowano mi pozostanie nadal w wojsku, obiecywano nawet, że zostanę sanitariuszem i w ten sposób nie będę wysłany na żadną placówkę nadgraniczną WOP. Byłem jednak zdecydowany na pracę w milicji. Opiszę teraz okres pobytu w ZOMO. Po odbyciu tzw. przeszkolenia unitarnego w Gliwicach przyjechali, tak jak to nazywaliśmy, „kupcy" z branży milicyjnej celem dokonania poboru na kandydatów do odbywania dalszej służby wojskowej w ramach ZOMO, a ściślej biorąc w tzw. Batalionach Centralnego Podporządkowania (BCP), kandydaci wypełniali szesnastostronnicowe kwestionariusze, w których wiele miejsca poświęcono (jedna z podstawowych kwalifikacji) stosunkowi kandydata do religii. Nie muszę przypominać, że było to w czasach, kiedy oficjalnie nie czyniono różnic pomiędzy wierzącymi i niewierzącymi Polakami. Miałem wówczas 19 lat i przyznam szczerze, ze nie posiadałem należytej świadomości ani nikogo, kto mógłbym wpływać na ukształtowanie mojego myślenia. Martwi mnie to, że jest to aktualne w stosunku do dzisiejszych dziewiętnastolatków, którzy w przyszłości mogą jak ja przeklinać swoje poprzednie życie. Wracam jednak do tematu. We wspomnianych kwestionariuszach należało bezwzględnie zadeklarować swój negatywny stosunek do religii chrześcijańskiej, było to warunkiem dostania się do BCP z tym, że ważna była sama deklaracja, a nie jej prawdziwość, o czym informowali nas kadrowcy dokonujący tej rekrutacji.
Z mojego rocznika 1974/75 do ZOMO (BCP) wstąpili ci, co deklarowali na przyszłość chęć pracy w milicji. Bardzo często były wśród nich dzieci oficerów WP, milicji i innych służb. Wszyscy wiedzieliśmy, jak wielka jest różnica w warunkach służby w wojsku i ZOMO na korzyść tej ostatniej. Chodziło nie tylko o to, że gdy żołd w wojsku wynosił 180 zł miesięcznie, to w ZOMO 1500 zł miesięcznie. O ile w wojsku jedzenie było raczej kiepskie, to w ZOMO znakomite. W wojsku dyscyplina, a tutaj pod tym względem zupełny luz. W tych warunkach dużo ludzi decydowało się na służbę w ZOMO. W okresie unitarnym w WOP oficerowie WP, znając nasze zamiary też nie traktowali nas najlepiej, nazywając często zomowcami lub gliniarzami. Prawie cała moja kompania poszła do ZOMO, z tym że w różne części Polski. Podział i dyslokacja polegały na tym, by każdego wysłać możliwie daleko od rodzinnego domu. Ja z częścią kolegów trafiłem do Łodzi. Po przyjeździe do Łodzi stwierdziłem, że jeśli porównać warunki zakwaterowania w ZOMO z warunkami wojskowymi, to tak jakby porównać salony ze stodołami. Odnoszono się do nas bardzo kulturalnie, co robiło na nas, ludziach młodych, bardzo silne wrażenie, szczególnie w porównaniu do tego, co było w służbie wojskowej. Nabieraliśmy pewnej dziwacznej może i trudnej do wytłumaczenia dumy.
W ZOMO w Łodzi cały czas byłem entuzjastą pracy w milicji. Miałem, jak wspominałem 19 lat i przed sobą służbę w niebieskim mundurze, ja wsiowy wygnany z domu chłopak. Rozkład zajęć polegał na tym, że poza pierwszymi tygodniami, gdy nie opuszczaliśmy koszar, podział tygodnia był taki: trzy dni szkoleń i trzy dni patroli ulicznych po mieście. Oceniając same szkolenia to muszę powiedzieć, że mniej więcej 80% to była indoktrynacja, a 20% to przygotowania do zawodu milicjanta. Kontakt ze światem zewnętrznym był bardzo ograniczony. Krótkie przepustki, odległość od domu uniemożliwiały praktycznie kontakt z rodziną. Był bezwzględny zakaz posiadania, a więc i słuchania radia. Tylko wieczorami i to niezbyt często mogliśmy oglądać dziennik TV. Wódkę wieczorami wolno było pić i robiliśmy to za wiedzą kadry. Butelka wódki kosztowała 56 zł, a my nie mieliśmy potrzeby żadnych innych wydatków.
Radom 1976
Gdzieś wiosną 1976 r. na szkoleniach zaczęto przebąkiwać o wrogach socjalizmu, a my zaczęliśmy intensywnie ćwiczyć kordony i dwukordony z oskrzydleniem oraz inne zadania przygotowujące do rozpraszania tłumów ulicznych. Pierwszą prawdziwą akcję mieliśmy w Łęczycy, gdzie nastąpiły jakieś zamieszki między Cyganami a ludnością miejscową. W gruncie rzeczy jednak nasze działania tam sprowadziły się do przeprowadzenia masowych aresztowań oraz kradzieży pomidorów z prywatnych plantacji. Inne akcje polegały na tym, że gdy były w Polsce wizyty różnych dostojników, to ubrani po cywilnemu robiliśmy tzw. ruchomy tłum lub kolumnami jechaliśmy równoległymi ulicami. Dla nas sygnałem do każdej akcji było podniesienie i tak wysokiego standardu żywieniowego. Najważniejszą akcją podczas mojej służby w ZOMO były wydarzenia w Radomiu. O tym, że coś się dzieje w Polsce czy w Radomiu nie mieliśmy zielonego pojęcia. Brak było jakichkolwiek informacji z zewnątrz — tylko raz na parę dni dziennik TV i szkolenia polityczne. Zupełna izolacja. Do Radomia kompanie odjechały z taką wiedzą, jak zawsze - to znaczy nikt nie wiedział gdzie jedzie i po co. Było to między innymi rezultatem tego, że ZOMO traktowane jest jako żywa siła fizyczna. Na rozwój umysłowy nie zwraca się żadnej uwagi. Jak się okazało pojechaliśmy w lasy koło Radomia. Tam powiedziano nam, że jacyś groźni kryminaliści i więźniowie napadli na miasto, palą i rabują ludność, która wzywa pomocy. Naprawdę w to wszystko wierzyliśmy i byliśmy przekonani, że musimy chronić ludność przed tymi kryminalistami. Do miasta wjechaliśmy ciężkimi wozami, które były obrzucane płytami chodnikowymi. Prawie we wszystkich wozach były stłuczone szyby. Nie znaliśmy miasta, wszędzie widać było pożary. Wszystko to wywoływało wśród nas atmosferę grozy. Wiedzieliśmy, że musimy walczyć wręcz o nasze życie, a przed sobą mamy po prostu wroga. Potwierdzało się więc to, co mówiono nam na szkoleniach — że jesteśmy przygotowywani do walki z wrogiem. Bardzo wielu kolegów zostało rannych i znalazło się w szpitalach. Dla nas była to więc prawdziwa wojna. Chcę przy okazji powiedzieć, ze nieprawdziwe są plotki, że ZOMO walczy po użyciu środków odurzających i podniecających. To nieprawda. Spaliśmy w samochodach na skrzyniach zawierających pociski gazowe i przesiąkniętych tym gazem. Z tego powodu mieliśmy bardzo czerwone oczy i wielu doznało wysypki na skórze. Wszystko to plus niewyspanie, nerwy a także, co tu gadać, strach — powodowało, że mogliśmy wyglądać na odurzonych. Cały czas mówiono nam, że jesteśmy zbrojnym ramieniem partii, że jeśli my sami nie poradzimy, to przyjdzie nam z pomocą wojsko zawodowe, które na takim samym wózku jedzie jak milicja, a jeśli i to nie pomoże, to przyjdą sąsiedzi ze Wschodu. Ja liczę 187 cm. wzrostu a byłem jednym z mniejszych w mojej kompanii. Kompania to rośli i silni mężczyźni. Według specjalnego licznika, moje uderzenie pałą szturmową miało siłę 350 kg, inni koledzy osiągali wynik ponad 400 kg siły uderzenia.
W pierwszą noc w Radomiu walczyliśmy na ulicach Świerczewskiego i 1-go Maja, co trwało około sześciu godzin. Później wielkimi kolumnami samochodowymi jeździliśmy długo po mieście, by wywołać atmosferę grozy. Po kilku dniach, gdy się trochę uspokoiło chodziliśmy dwunastoosobowymi patrolami. Było polecenie, że jeśli zobaczymy gdziekolwiek, choćby na przystanku autobusowym grupę co najmniej 3 osób, to bez względu na ich wiek, bez żadnego ostrzeżenia należy ich bić. Po tygodniu miasto Radom zamarło. Nie wiem nic o biciu na komendach, ale my przy wprowadzaniu do aut robiliśmy szpaler. Zatrzymany musiał iść przez szpaler i był bity pałkami. Nie było wypadku, aby po przejściu przez szpaler mógł wejść o własnych siłach do samochodu. Wiem, że później w Pionkach koło Radomia został na stałe zorganizowany garnizon ZOMO. Po Radomiu wracaliśmy do Lodzi jako bohaterowie i zwycięzcy. Wszyscy dostali odznaczenia za „utrzymanie ładu i porządku". Jest to medal. Wszyscy dostali medale brązowe, a ci co byli ranni — srebrne. Nadto otrzymaliśmy nagrody pieniężne i urlopy. Jeszcze później staliśmy w lasach koło Płocka, ponieważ SB rozgłosiła, że istnieje zamiar spalenia Petrochemii w Płocku. Do niczego tam jednak nie doszło. Wskutek tych doświadczeń, wśród moich kolegów, wytworzyła się taka atmosfera, że wszyscy właściwie wyczekiwaliśmy okazji do bijatyki. Znajdowało to, między innymi, wyraz podczas patroli w Łodzi. Zdarzyło się kilka wypadków pobicia funkcjonariuszy. Zaczęliśmy prywatnie, na własną rękę wychodzić nocami, głównie do parków, by bić kogo tylko udało się dopaść. Kadra o tym wiedziała, ale nikt nas nie powstrzymywał. Innym rodzajem przestępstw były kradzieże dokonywane przez ZOMO—wców podczas nocnych patroli. Doszło do tego, że gdy ktoś z kadry potrzebował np. wiertarkę lub inny przedmiot, wówczas zlecano nocnemu patrolowi, aby podczas sprawdzania piwnic, komórek lub innych pomieszczeń zabrał taki przedmiot dla zleceniodawcy. A przecież wielu chciało się przypodobać swoim dowódcom, więc zaopatrywali ich w rożne przedmioty. Ja pamiętam, że dla mojego dowódcy plutonu, sierżanta Włodzimierza Białeckiego, ukradłem z piwnicy na terenie Łodzi — wiertarkę. Ponadto dla kierowcy—funkcjonariusza zawodowego ZOMO z mojego plutonu ukradłem z izby chorych II Batalionu ZOMO w Łodzi kilka kompletów pościelowych. Ponadto kadra zawodowa ZOMO systematycznie chodziła do mnie na izbę chorych, gdzie byłem sanitariuszem batalionowym i wyłudzała ode mnie spirytus medyczny, który po rozpuszczeniu z syropem „Tussipect" smakował jak koniak. Należy przy tym pamiętać, że wszyscy ci młodzi ludzie mieli później na stałe podjąć pracę w milicji.
Służba w milicji na kolei
Dla mnie służba w ZOMO zakończyła się ukończeniem podoficerskiej szkoły milicyjnej. Szkołę ukończyłem z wyróżnieniem. To wyróżnienie dawało mi możliwość wybrania miejscowości w której chciałbym pracować. A ponieważ cała moja rodzina była na Śląsku, wybrałem Rybnik. Tak więc 5 stycznia 1977 roku pojąłem pracę w Komisariacie Kolejowym MO w Rybniku. Przez kilka miesięcy pracowałem jako zwykły funkcjonariusz patroli pieszych. Po tych kilku miesiącach zaproponowano mi pracę w charakterze referenta operacyjno—dochodzeniowego, co było już pracą o charakterze agenturalnym. Pracowałem w cywilnym ubraniu i miałem pod sobą trzech referentów.
W Batalionach Centralnego Podporządkowania otrzymywaliśmy poza zakwaterowaniem, umundurowaniem i bardzo dobrym wyżywieniem — 2 tysiące złotych miesięcznie. Tak było, gdy się znalazłem w tych batalionach z dniem 17 kwietnia 1975 roku. Gdy z kolei podjąłem pracę w komisariacie kolejowym, co nastąpiło w styczniu 1977 roku, moja pierwsza podstawowa pensja wynosiła 4600 zł miesięcznie, do czego dochodziły rozmaite dodatki. Bardzo poważną pozycję w zarobkach zajmowały nagrody oparte o współzawodnictwo pracy. Rozmaite czynności były odpowiednio punktowane. I tak za ukaranie kogoś mandatem należało się 0,5 punkta, za doprowadzenie pijanego do izby wytrzeźwień 1 punkt, za sporządzenie wniosku do Kolegium d/s Wykroczeń 2 punkty. Inne czynności były wyżej punktowane i tak za schwytanie sprawcy np. włamywacza do wagonu towarowego przyznawano 100 punktów. Każdego miesiąca sumowano punkty, ustalając, który z funkcjonariuszy zdobył ich najwięcej, w ten sposób ustalono, kto zdobył pierwsze miejsce, drugie, trzecie itd. W zależności od tego ustalano premię. W moim przypadku było różnie, ale na ogół znajdowałem się na szczycie listy premiowej. Bywało, że premia ta była trzykrotnie wyższa niż moja pensja podstawowa, czyli te 4600 zł. Ale bywało też, że w gorszych miesiącach uzyskiwałem nagrodę tylko w wysokości np. 2 tys. zł. Nadto pod koniec kwartału sumowano wszystkie nagrodzone już punkty ponownie i wypłacano niejako po raz drugi premię kwartalną. Były także pieniężne nagrody okazjonalne — np: 1 Maja, 22Lipca, Święto Milicji, zabezpieczenie wizyty Papieża w Polsce i inne.
Funkcjonariusze MO zakładali tzw. „spółdzielnie produkcyjne" między sobą, polegające na tym, że jeden funkcjonariusz w danym miesiącu swoje wyniki pracy przekazuje na rzecz drugiego funkcjonariusza, swojego kolegi — który tym sposobem jest pierwszy we współzawodnictwie. W następnym miesiącu ten drugi wyniki przekazuje temu, który odstąpił mu wcześniej, a zatem ten zdobywa pierwsze miejsce oraz nagrodę pieniężną. Nikt w tym przypadku nie myśli o poprawie spokoju i porządku w rejonie, tylko o poprawie swojej kieszeni. Sam stopień w tym okresie (tj. 1977 roku) nie odgrywał większej roli. Różnica jednego stopnia służbowego w wynagrodzeniu wynosiła 50 zł. Zmiana nastąpiła w 1981 roku, kiedy za stopień płacono już 450 zł, ale i to nie odgrywało większej roli, bo zaczęty być przyznawane podwyżki, często przekraczające 100 procent poprzedniego wynagrodzenia. Na krótko przed wprowadzeniem stanu wojennego podniesiono wszystkim zarobki o 100 procent. Pod koniec 1981 roku zarabiałem już ponad 20 tys. zł miesięcznie. Nadto wówczas bezpośrednio po wprowadzeniu stanu wojennego przyznano nam tzw. dodatek wyżywieniowy, w wysokości 4600 zł miesięcznie. Aby uniknąć przecieków informacyjnych, kwoty te byty wypłacane z odrębnej listy i oficjalnie nie wchodzi ty w skład naszych zarobków. W stanie wojennym mieliśmy również za darmo wyżywienie w kasynach milicyjnych, na które otrzymywaliśmy specjalne bony. Jedzenie w kasynie było bardzo dobre. W tym czasie żywili się tam również: ORMO(Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej), ROMO (Rezerwowe Oddziały Milicji Obywatelskiej), NOMO (Nieetatowe Oddziały Milicji Obywatelskiej). (Przypis redakcji: Tu znajdziesz szersze objaśnienie treści tych skrótów)
Służba w SB
Na początku lat 80—tych starałem się przejść do pracy w Służbie Bezpieczeństwa. Początkowo jednak, przez dłuższy okres czasu sprzeciwiał się temu komisariat kolejowy, który nie mógł mnie zastąpić z dnia na dzień innym funkcjonariuszem, ponieważ praca milicyjna na kolei wymaga specjalnego przeszkolenia i przygotowania. Do 15 kwietnia 1985 roku pracowałem w tymże komisariacie kolejowym. Jesienią 1984 roku pojechałem do Bielska Białej, do WUSW, by zorientować się w możliwościach zatrudnienia w SB, na terenie Suchej Beskidzkiej, a więc w moich rodzinnych stronach — tym bardziej, że w Suchej Beskidzkiej mieszkała kobieta, która jest teraz moją żoną i matką mojej dwuletniej córki. Najpierw powiedziano mi, że jest wolne miejsce posterunkowego MO w Zawoi, ale to mi nie odpowiadało. Byłoby to degradacją, ponieważ od paru lat pracowałem już na etacie inspektora i chodziłem w cywilnym ubraniu. Po Świętach Bożego Narodzenia, w tymże roku 1984, poszedłem do Urzędu Rejonowego Spraw Wewnętrznych w Suchej Beskidzkiej. Tam powiedziano mi, że mają wolne stanowisko inspektorskie w miejscowej Służbie Bezpieczeństwa. Po tej rozmowie pojechałem do WUSW w Bielsku - Białej, gdzie odbyłem rozmowę z naczelnikiem kadr — podpułkownikiem Batelem. Pułkownik wyraził zgodę na zatrudnienie mnie w SB na tym terenie, tym bardziej, że niedługo przedtem, jeszcze pracując w Rybniku, ukończyłem szkołę chorążych. Następnie pojechałem na powrót do Suchej Beskidzkiej w celu odbycia rozmowy z zastępcą szefa RUSW d/s Służby Bezpieczeństwa — kpt. Baścikiem. Na Baściku wywarłem dobre wrażenie. Zapytał mnie, czy zgadzam się, że moim głównym zajęciem będzie kontrola i nadzór miejscowego kleru. Wyraziłem wówczas wątpliwość czy podołam, ponieważ nigdy dotąd nie zajmowałem się sprawami Kościoła. Baścik uspokoił mnie mówiąc, że jako inspektor MO zajmowałem się sprawami agenturalnymi i utrzymywaniem odpowiednich kontaktów z informatorami i że obecne moje zajęcie pod względem technicznym będzie podobne do poprzedniego. Powiedział, że agentura tutaj istnieje wśród księży, zakonnic i tzw. aktywu kościelnego, ze moim zadaniem będzie utrzymywanie z nimi kontaktu oraz pozyskiwanie w tym środowisku nowych agentów. Komisariat w Rybniku nadal początkowo nie wyrażał zgody na moje odejście. Wówczas napisałem raport, że właśnie na tym terenie mieszka moja macocha, która jest już w podeszłym wieku, ma gospodarstwo rolne, że wymaga mojej pomocy i opieki. Dopiero wskutek tego raportu wyrażono zgodę na moje przejście do SB w Suchej Beskidzkiej. Pracę w Suchej Beskidzkiej zacząłem od 16 kwietnia 1985 roku. Z punktu widzenia zarobków nie było właściwie żadnej różnicy, ponieważ w Rybniku miałem bardzo wysoki dodatek operacyjny. Tak więc w tym okresie łącznie z premiami zarabiałem ponad 40 tys. zł miesięcznie. Zarobki w tej służbie są zresztą dodatkowo zróżnicowane w zależności od kategorii województw. Za województwa najbardziej zagrożone uważa się: krakowskie, katowickie, gdańskie, szczecińskie, warszawskie, wrocławskie i tam wynagrodzenia są odpowiednio wyższe. Nie obejmowało to oczywiście tak małej mieściny jak Sucha Beskidzka.
Tak w czasie służby w milicji jak i później w SB trwają ciągłe szkolenia. Każdy rok jest rokiem szkoleniowym. Te szkolenia są zróżnicowane w zależności od specjalności funkcjonariuszy. Ponieważ ja byłem początkowo pracownikiem operacyjno—dochodzeniowym, to moje szkolenia obejmowały zagadnienia kryminalistyki, prawa karnego, materialnego, a szczególnie procesowego, także szkolenia z zakresu prac agenturalnych. Pamiętam, że ostatnio na szkoleniach w SB zawsze wpajano nam, że największym zagrożeniem wewnętrznym w naszym kraju był i jest kościół, a później dopiero ekstrema „Solidarności". Obecnie z całą stanowczością mogę stwierdzić, że byłem okłamywany przez swoich przełożonych w tym zakresie. Do PZPR wstąpiłem w roku 1978 pracując w Komisariacie Kolejowym MO w Rybniku.
W milicji do partii należy około 90 procent funkcjonariuszy. Te pozostałe 10 procent to są nowo przyjęci — stąd też zawsze jest jakiś niewielki procent bezpartyjnych. Zebrania partyjne i tzw. praca partyjna nie różni się niczym od odpraw służbowych, na których omawiane są zagadnienia służbowe. Dlatego też najczęściej zebrania partyjne były połączone z takimi odprawami. Pewna różnica występowała pod tym względem między Śląskiem a Suchą Beskidzką. Na Śląsku czasem przychodził jakiś lektor z Komitetu Wojewódzkiego i wygłaszał odczyt. Zebranie kończono odśpiewaniem Międzynarodówki. W Suchej Beskidzkiej naturalnie nie śpiewa się. Wielkie podobieństwo między partyjnością a służbą polega na tym, że wydalenie z partii jest równoznaczne z wydaleniem ze służby i odwrotnie. Opiszę teraz choćby tylko początek stanu wojennego w moim komisariacie. W 1981 funkcjonariusze MO, w tym i ja, mieli średnio 3—4 razy w tygodniu alarmy, by osiągnąć doskonałość w szybkości mobilizacji. W tym czasie przydzielono wszystkim funkcjonariuszom stalowe hełmy, maski gazowe i długą broń, czego wcześniej w jednostkach nie było. Przygotowano również worki z piaskiem, kratowano okna oraz robiono metalowe osłony na te okna. Posterunkom przydzielono również broń maszynową. Jest to chyba oczywiste, jaką atmosferę wytworzyły te przygotowania wśród funkcjonariuszy i jakie to spowodowało nastawienie funkcjonariuszy do społeczeństwa.
Początek Stanu Wojennego
W drugim półroczu 1981 roku obowiązywał nieustanny stan gotowości, polegający między innymi na tym, że dana komenda czy posterunek musiały znać cały czas miejsce pobytu każdego funkcjonariusza. 12 grudnia o godzinie 17.00 ogłoszono alarm i zgromadzono nas w RUSW w Rybniku.
O godzinie 22.30 zgromadzono nas w jednym pomieszczeniu z bronią i latarkami. Przedtem widzieliśmy samochody wojskowe, których kierowcy pytali o Urząd Pocztowy.
Dokładnie jednak nic nie wiedzieliśmy. O godz. 23.00 przyjechali do nas funkcjonariusze SB wtedy pobraliśmy z piwnicy siekiery i kilofy. Panowało ogromne zdenerwowanie. Utworzono 3—osobowe grupy: kierowca, mundurowy i funkcjonariusz SB, lub pracownik operacyjny MO. Było to o godz. 23.30. Zatankowano do pełna samochody — służbowe i prywatne. Każda z grup otrzymała jedną kopertę. W kopercie, jak się okazało, był nakaz internowania z adresem i szkicem domu, gdzie mieliśmy znaleźć człowieka. Trójki dobierano tak, by jechano w tym kierunku, gdzie raczej nie mogły spotkać znajomych. W razie odmowy otwarcia, drzwi mieliśmy używać siekier i kilofów, wolno było również przestrzeliwać zamki z broni palnej. Każda ekipa po wykonaniu zadnia otrzymywała następną kopertę z zawartym, w środku adresem. Grupa w której byłem dokonała tej nocy zatrzymań 3 osób. Chodziło o szybkość. Przywoziliśmy więc do aresztu ludzi nawet w majtkach. Wielu funkcjonariuszy nie wiedziało, co oznacza internowanie, niektórzy mówili, że to oznacza wysłanie na Sybir do ZSRR. Od dnia 13 grudnia 1981 roku wszyscy funkcjonariusze MO zostali skoszarowani.
Naduzycia i przestepstwa milicyjne
W czasie pracy w milicji na Śląsku zetknąłem się z wielką liczbą rozmaitych nadużyć i przestępstw popełnionych przez funkcjonariuszy. Dokąd byłem funkcjonariuszem, oczywiście milczałem, Jeśli ktoś pracuje w milicji czy w SB, to nawet nie przyjdzie mu do głowy aby ujawnić jakieś przestępstwo milicyjne czy esbeckie. Zresztą przełożeni by do tego nie dopuścili. Dopiero, gdy znalazłem się w więzieniu i doszedłem do wniosku, że nie mam już nic do stracenia, z więzienia w piśmie z dnia 3 maja 1987 roku, a więc po sześciu miesiącach przebywania w zamknięciu — ujawniłem około 50 milicyjnych przestępstw i nadużyć. Zanim to nastąpiło, byłem parokrotnie przesłuchiwany w więzieniu i powiedziałem, że jak mnie nie wypuszczą to ujawnię te przestępstwa. Ostatnie takie przesłuchanie przed sporządzeniem tego pisma przeprowadził prokurator wojewódzki w Katowicach — Edmund Nakonieczny. Prokurator powiedział żebym napisał, a oni sprawdzą, jak się nie potwierdzi to zostanę oskarżony o pomówienie. Dlatego też napisałem tylko o tych przypadkach, co do których nie miałem żadnych wątpliwości, pamiętając nazwiska świadków, poszkodowanych, miejsca i daty tych wydarzeń oraz inne okoliczności. Słowem napisałem o takich przestępstwach, które bez żadnych trudności mogłem udowodnić. Popełnienie tych przestępstw dotyczyło funkcjonariuszy milicji, SB i prokuratorom nadzorujących śledztwa. I tak na przykład w 1985 roku, w święto milicji do komisariatu przyszły dwie pielęgniarki z kwiatami złożyć milicjantom życzenia. Gdy rozmawiałem z tymi kobietami do komisariatu wszedł nieumundurowany, pijany funkcjonariusz, zatrudniony w tym komisariacie — Sergiusz Kurpierz. Nie zorientował się, co do charakteru wizyty tych kobiet w komisariacie. Myślał, że są to zatrzymane. Podszedł nagle do jednej z nich i uderzył silnie pięścią w szczękę tak, że poszkodowana doznała skomplikowanego złamania szczęki i spędziła pół roku w szpitalu. Na drugi dzień po tym wydarzeniu, które miało miejsce po południu, zaraz rano poszedłem do komendanta komis. kpt. Helmuta Kokota i o tym wszystkim zameldowałem. Komendant powiedział, że nie można robić z tego żadnego użytku, bo to byłoby na szkodę milicji. Kobieta ta po wyjściu ze szpitala próbowała wnieść sprawę i uzyskać odszkodowanie, ale bez skutku. Funkcjonariusz Sergiusz Krupierz był znany w naszym komisariacie z tego, że na służbie był często pijany oraz że lubił bić zatrzymanych, a szczególnie kobiety. Znęcał się nawet nad swoją żoną, która była porządną kobietą. Inna sprawa. W 1984 roku byłem na jakiejś uroczystości domowej u funkcjonariusza MO Adama Rybińskiego w Rybniku, przy ulicy Westerplatte. W trakcie tej uroczystości A. Rybiński (żonaty, troje dzieci), który prawdopodobnie chciał nam — pozostałym gościom — zaimponować, wyszedł z mieszkania i zszedł dwa piętra niżej do kobiety, której mąż właśnie udał się do pracy, a ona została z małym dzieckiem. Zadzwonił do jej mieszkania, wszedł i zgwałcił ją. A. Rybiński wyszedł od tej kobiety cały podrapany, ale z dumą twierdził, że była dobra w tych sprawach. Świadkiem tych wydarzeń, jak powiedział, był Ryszard Kaiiszewski — zamieszkały: Rybnik — Chwałowice ul. Dzierzyńskiego 11/9. Nam — funkcjonariuszom na drugi dzień komendant Kokot powiedział — „mordę w kubeł" i całą sprawę ukręcone mimo, ze poszkodowana złożyła wniosek o ściganie. W milicji pracują ludzie na ogół nie posiadający zacnego innego zawodu. Mają wysokie uposażenie.
Brak dyscypliny wobec przełożonych jest rzeczą wykluczoną, a rzeczą całkiem nie do pomyślenia jest, by jeden funkcjonariusz składał zeznania obciążające drugiego. Istnieje zresztą w milicji specjalna struktura, której zadaniem jest niedopuszczenie do ujawnienia jakichkolwiek konfliktów między funkcjonariuszami. Na szczeblu centralnym istnieje Inspektor Ochrony Funkcjonariuszy (I.O.F). Prostuję, na szczeblu centralnym istnieje Zarząd Ochrony Funkcjonariuszy, a na szczeblu wojewódzkim inspektorat. Własne funkcjonariusze z inspektoratu w Bielsku - Białej starali się w trakcie mojego tymczasowego aresztowania przekonać, ze nie warto wywlekać brudów o funkcjonariuszach, gdyż oni nadal będą tam pracowali, a ja po wyjściu na wolność zostanę przez nich zniszczony i to się potwierdza! Jeszcze inna sprawa. Funkcjonariusz MO, Stanisław Błaszczyka z Komisariatu Kolejowego w Rybniku zatrzymał i doprowadził na komisariat stosunkowo młodego człowieka — jak się potem okazało, syna sekretarza partii z Raciborza. Funkcjonariusz ten, bez żadnych powodów, tak go skatował w komisariacie, ze wszystko było zalane krwią. Ojciec poszkodowanego miał mocną pozycję i robił wiele szumu, ale i tak całej sprawie „ukręcono łeb". Funkcjonariusz St. Błaszczyk na ogół w pracy był pijany. Pijani funkcjonariusze są szczególnie agresywni, a na komendzie, gdzie pracowałem (tj. w Rybniku i Suchej Beskidzkiej) zwykle byli pijani. Podobnie zresztą, jak współpracujący z nami funkcjonariusze Służby Ochrony Kolei, którym osobiście prowadziłem postępowanie przygotowawcze o pijaństwo na służbie i różnego rodzaju kradzieże. W sprawy te było zamieszane ścisłe kierownictwo SOK, łącznie 8 funkcjonariuszy. Przypominam sobie, że nasi członkowie ORMO z komisariatu, wspólnie z aktywem Komitetu Zakładowego PZPR przy Rejonie Przewozów Kolejowych w Rybniku w kotłowni dyrekcji przechowywali bimber, który rozprowadzany był wśród kolejarzy. Działo się to w stanie wojennym, gdzie miesięcznie na obywatela przypadała na kartkę jedna butelka wódki.
W trakcie rozmaitych szkoleń i instruktaży, zawsze kładziono nacisk na zabezpieczenie milicji przed ewentualnym dochodzeniem ze strony pokrzywdzonego, stale nam mówiono, że jeśli kogoś zatrzymamy, pobijemy lub wyrządzimy inną szkodę obywatelowi, należy niezwłocznie sporządzić notatkę służbową i udokumentować ten fakt w notatniku służbowym funkcjonariusza MO, że osoba taka np. stawiała czynny opór i że była pijana, a funkcjonariusz postąpił zgodnie z przypadkiem przewidzianym prawem. Jeżeli chodzi o osoby w stanie nietrzeźwym to na takie osoby w każdym przypadku należało sporządzić wniosek o ukaranie, mimo iż w rzeczywistości nie popełniły wykroczenia. Po dokonaniu takich czynności i posiadaniu stosownych notatek, praktycznie obywatel nigdy nie miał racji i nie wygra z milicjantem, mimo iż ten postąpił bezprawnie, zawsze wiarę przyznaje się funkcjonariuszowi. Jeżeli wykazano, że kogoś umieszczono w izbie wytrzeźwień, lub że miał sporządzony wniosek do kolegium, to cokolwiek by się nie stało, milicja zawsze wychodziła obronną ręką, a obywatel otrzymywał odpowiedź na skargę, lub zażalenie, ze po wnikliwym postępowaniu sprawdzającym skarga nie potwierdziła się. Te notatki i czynności nie tyle służyły wymierzeniu sprawiedliwości, ile zabezpieczeniu milicji przed ewentualnymi roszczeniami osoby poszkodowanej.
Działania tego rodzaju były dokonywane w ścisłej współpracy z prokuraturą. Po prostu prokurator w wypadku jakiejś skargi obywatelskiej przesłuchiwał w charakterze świadków — dwóch, trzech funkcjonariuszy i na tej podstawie wydawał postanowienie o zbadaniu sprawy i niedopuszczeniu się w niej niewłaściwego postępowania ze strony milicji. Te postanowienia są też sposobem na zabezpieczenie milicji przed zarzutem o naruszanie prawa. W sprawach poważniejszych zabezpieczenie to polegało na odpowiednio wcześniejszym wystąpieniu prokuratora o czynną napaść na funkcjonariusza lub o znieważenie go w trakcie pełnienia obowiązków służbowych. Wszystko to, jak powtarzam, służyło osłabieniu pozycji prawnej obywatela przy równoczesnym zabezpieczeniu milicji. Poza tymi środkami prawnymi, szczególnie gdy ktoś był bardzo uparty i chciał dojść swego, zawsze można go jeszcze zaszantażować i zagrozić. Wrócę jeszcze do sierżanta MO — St. Błaszczyka. Przypominam sobie że Stanisław Błaszczyk w nocy z dnia 19/20 lutego 1985 r. wracał z zabawy tanecznej w Rybniku mocno pod gazem i zaczepił bez powodu dwóch mężczyzn na ulicy W. Piecka w Rybniku. Mocno ich pobił. Wówczas ci myśląc, że mają do czynienia ze zwykłym chuliganem, zaczęli się bronić. Funkcj. Stanisław Błaszczyk rzucił się na nich z pięściami w czym sekundowała jego żona Zofia, lecz ci młodzi ludzie dzielnie się bronili. Wówczas St. Błaszczyk pobiegł do Komisariatu po słynnego „kata" funkcjonariusza Sergiusza Kurpierza, który natychmiast przyszedł mu z pomocą. Chłopcy zostali leżąc na ziemi, a ciała mieli granatowe od pał. Rano stanęli przed Kolegium d/s Wykroczeń w Rybniku i przykładnie ukarani. Nazwiska tych młodych ludzi łatwo ustalić w rejestrze wniosków sporządzanych do Kolegium d/s Wykroczeń. Napewno pamiętają te pały jakie niesłusznie zebrali, a tych pał sierż. Stanisław Błaszczyk nie był w stanie odnotować w notatniku służbowym bo wracał po zabawie do domu. Działo się to wszystko około 3.00 w nocy. Z tej nocy dołączam również do moich wspomnień dedykację, którą wyrwałem dziś z książki, pisząc te swoje wspomnienia, którą napisał mi odręcznie Jan Maniara na libacji alkoholowej w Klubie „Hades" w Rybniku, jest to klub młodzieżowy ZSMP w którym zgodnie z „Ustawą o wychowaniu w trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi" nie powinien na swoich imprezach serwować wódki. Tego faktu może nie pamiętają prokuratorzy którzy byli ha tej libacji, bo byli zapici na śmierć, może po okazaniu im tego dokumentu, przypomina sobie, że było coś takiego. Informacyjnie podaję, że Jan Maniara w tym czasie był Z—cą Prokuratora Rejonowego w Rybniku, obecnie jest szefem Prokuratury Rejonowej w Wodziasławiu Śl.
Jest to ten Pan Prokurator, który w roku 1981 wydał postanowienie o tymczasowym aresztowaniu przewodniczącego „Solidarności" z KWK „Szczygłowice" Pana Tadeusza Arentayza rzekome wywiezienie na taczkach przewodniczącego związku zawodowego ob. Mateńki.
Osobnego omówienia wymaga sprawa „walki z alkoholizmem" szczególnie gdy w życie weszła „Ustawa o Wychowaniu i trzeźwości i przeciwdziałaniu alkoholizmowi" oraz ustawa o nielegalnym wyrobie bimbru. Funkcjonariusze zostali tym zainteresowani materialnie. Za samo tylko doniesienie, gdzie i kto produkuje bimber, już funkcjonariusz czy osobą, zaufana, lub też tajny współpracownik otrzymywał nagrodę w wysokości 3.000 zł. Nadto wypłacane były nagrody z tego tytułu przez państwowe zakłady spirytusowe, które na ten cel posiadały specjalny fundusz. Żeby przedstawić pazerność niektórych funkcjonariuszy i stosowane niekiedy metody, opiszę jeden wypadek. Pewnego dnia funkcjonariusz MO Adam Rybiński złożył na ręce Komendanta H. Kokota meldunek o odkrytej bimbrowni w jednym z bloków mieszkalnych. W tym meldunku Rybiński narysował nawet na papierze dość dokładny wygląd urządzenia do pędzenia alkoholu, które we wskazanym przez niego mieszkaniu miało się znajdować. Ponieważ byłem wówczas na dyżurze, poszedłem pod wskazany adres wraz z Rybińskim i trzecim jeszcze funkcjonariuszem. Żadnego nakazu przeszukiwania nie miałem. Większość wszystkich przeszukań przeprowadziliśmy, okazując legitymację służbową, a dopiero później uzyskaliśmy zatwierdzenie przeszukania przez prokuratora. Tak było i tym razem. Bimbrownia miała być w mieszkaniu ob. Eugeniusza Suligowskiego zam. Rybnik, ul Dworcowa. Podejrzanego zastaliśmy w mieszkaniu. Przeszukaliśmy dokładnie mieszkanie i należące do niego pomieszczenia i ani śladu urządzeń do pędzenia bimbru. Trochę byłem niespokojny, zrobiliśmy przeszukanie, jak wyglądało bez żadnych podstaw wziąłem na bok A. Rybińskiego i zrugałem go. Rybiński zaczął się przysięgać, że jego informacje są prawdziwe. Poszliśmy jeszcze do kuchni, gdzie Rybiński znalazł krótki, dziesięciocentymetrowy wężyk gumowy, służący do zakładania na kran. Zaczął twierdzić, że jest to część urządzenia destylacyjnego. Była to nieprawda, ale nie mogłem się z nim kłócić w obecności podejrzanego. Spisałem odpowiedni protokół i zabrałem Suligowskiego do aresztu, tam przesiedział całą noc. Tam przesłuchałem go dokładnie. Okazało się, że Suligowski pracuje razem ze szwagrem funkcjonariusza Rybińskiego. Obaj, funkcjonariusz Rybiński i jego szwagier w dniu poprzednim pożyczyli od Suligowskiego tę aparaturę, ponieważ sami pędzili bimber na własny użytek. Stąd też funkcjonariusz Rybiński znał dokładnie wzgląd tej aparatury i mógł ją narysować. W międzyczasie kpt. Helmut Kokot przygotował już raport i sprawę wniesiono do prokuratury w trybie doraźnym. Gdy rano następnego dnia powiedziałem Kokotowi, że ten bimber to pędził również A. Rybiński ze szwagrem i że ich trzeba by też oskarżyć to Kokot kazał mi załatwić sprawę z prokuratorem Maniarą. Z Maniarą można było załatwić wszystko za wódkę i nie tylko z nim z Prokuratury Rybnickiej. Było to kłopotliwe bo sprawa była już zarejestrowana w Prokuraturze i rano na godz. 10.00 Suligowski miał być doprowadzony do Sądu Rejonowego w Rybniku na tryb doraźny. Sprawa została załatwiona za dwie butelki wódki. Tego dnia słychać było śpiewy w pomieszczeniach prokuratury, ale w libacji przeszkodził mi mój kolega Staszek Baron z Jastrzębia, który przyjechał do mnie z kolegami. Sprawa została ostatecznie umorzona z uwagi na brak dowodów winy. Suligowski został zwolniony do domu i później gdzie mnie spotkał to mi dziękował i chwalił mnie jaki ja to jestem porządny milicjant.
Inwigilacja Kościola Katolickiego
Jak już wspomniałem pracę w SB w Suchej Beskidzkiej podjąłem 16 kwietnia 1985 r. W tym samym czasie zmienił się również szef tamtejszego SB, został nim por. Marek Kęcki, który na tym stanowisku zastąpił Baścika, który z kolei został przeniesiony do Bielska—Białej na stanowisko naczelnika jakiegoś wydziału SB. Dopiero wtedy zostałem zapoznany z rozmaitymi instrukcjami i materiałami. Chcę powiedzieć, że jako funkcjonariusz milicji nie znałem zupełnie specyfiki pracy w SB, jest ona ściśle utajniona i milicjanci niezależnie od stopnia oficerskiego nie mają o niej pojęcia ani dostępu do informacji SB. Kęcki wiedział oczywiście jako mój bezpośredni szef, że ja mam się zajmować sprawami Kościoła. Powiedział nawet, że powinno mi być łatwo ponieważ jestem w tym terenie osobą nieznaną i powinno mi być łatwiej wejść w różne środowiska katolickie. Kęcki zapoznał mnie z posiadanymi materiałami. Na początku dano mi wielką metalową szafę w której były teczki personalne wszystkich duchownych z terenu podległego Urzędowi. Każdy ksiądz a nawet osoba wstępująca do seminarium duchownego posiada swoją teczkę. Teczka ta nazywa się „Teczką Ewidencji Operacyjnej Księdza". W takiej teczce zbierane są wszystkie możliwe informacje o danym księdzu. Jest tam jego fotografia, którą pobiera się z Urzędu meldunkowego z kartotek. W TEOK zbiera się tam ewentualne zainteresowania księdza, lub choćby tylko plotki o takich zainteresowaniach. Przede wszystkim chodzi o zainteresowanie kobietami, alkoholem i dobrami materialnymi. W teczce znajduje się wykaz rzeczy, które posiada ksiądz, są tam nawet takie pozycje jak radio czy motocykl. Szczegółowo zbiera się informacje o konfliktach, w których dany ksiądz bierze udział lub z którymi ma cokolwiek do czynienia. Bardzo ważnym jest zbieranie plotek o każdym księdzu. W teczce znajdują się stenogramy kazań księdza, kiedy, co i na jaki temat powiedział. W wypadku gdy ksiądz zostaje przeniesiony do innej parafii na terenie innego Urzędu SB teczka zostaje przekazana do tego drugiego urzędu. W wypadku śmierci księdza teczka zostaje przekazana do archiwum Wydziału „C".
Osobno są teczki posiadające informacje co do parafii jako całości. Taka teczka poza aktualnymi danymi co do księży zatrudnionych w parafii, zawiera wykazy tzw. aktywu kościelnego, a więc osób biorących żywszy udział w życiu kościoła. Osoby takie po ustaleniu są szykanowane na bieżąco przez SB np. z terenu Juszczyna zatrzymaliśmy bezpodstawnie ludzi, którzy społecznie pomagali przy budowie plebanii, byli to głównie mężczyźni, ale i też kobiety, pamiętam nazwisko Krystyny Mosor z Juszczyna, na którą to Wojciech Mizia, obecnie z—ca szefa d/s politycznych w Suchej Beskidzkiej sporządzał anonimy, a później ją wzywał do Rejonu i szantażował nimi. Szantażowane były w ten sposób i inne osoby, było ich bardzo wiele. W teczce parafii znajdowała się również dokumentacja fotograficzna budowli i nieruchomości parafii. Dokumentacja przebudowy i remontów w tych budynkach, a także analizy co do sposobów technik zbierania pieniędzy oraz kto to robi. Moim poprzednikiem na tym stanowisku był porucznik Wojciech Mizia. Władze z SB nie były jednak z niego zadowolone, ponieważ był on na tym terenie zbyt znany. Poprzednio był I sekretarzem KM PZPR w Makowie Podhalańskim, potem zaczął pracować w milicji w przestępstwach gospodarczych a w końcu przeniósł się do SB w Suchej Beskidzkiej, gdzie miał się zajmować kościołem. Z przyczyn o których wspomniałem, władze nie były z niego zadowolone. Po moim przyjęciu do SB w Suchej Beskidzkiej Wojciech Mizia nadal aktywnie włączał się w działania Wydziału IV i on między innymi realizował punkt po punkcie przeciwko księdzu Adolfowi Chojnackiemu. Między innymi napisał odręcznie widokówkę do księdza Adolfa Chojnackiego że pisze to kobieta, która z księdzem ma dziecko.
Wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie tej nowej pracy z Bielska - Białej na polecenie Naczelnika Wydziału IV SB pułkownika Stanisława Kalata do Suchej Beskidzkiej przyjechał por. Wiesław Wiewióra zatrudniony również w tym wydziale, który zajmuje się klerem. Wiewióra przyjechał celem przekazania mi miejscowej agentury a więc tych wszystkich osób, które współpracują z SB i są jego głównymi informatorami. Wprowadzenie w agenturę było dość proste, jechaliśmy na plebanię gdzie mieszka współpracujący z nami ksiądz i Wiewióra zwyczajnie mnie przedstawiał jako pracownika SB. Współpracownikami na tym terenie wśród księży byli i to mi się w głowie nie chciało pomieścić (nazwisko i adres znane KliP NSZZ "S") ..., który zawsze przyjmował mnie na plebanii i częstował wyciągiem ze spirytusu i sosny. Na plebanii była zawsze ..., której wybudował piękny domek obok kościoła, ona chyba nie orientowała się w prawdziwej roli księdza. Tutaj uwaga o której zapomniałem wcześniej. Każdy ksiądz współpracownik posiada nadto dwie teczki: jedna nazywa się teczką personalną, a druga teczką pracy. W tej ostatniej teczce notowane są wszystkie informacje i materiały pochodzące od tego księdza. Z tego co wiem ksiądz ... współpracował z UB i jak tu mówić, że czasy stalinowskie minęły. Następnie ... to jest stary agent, który również współpracował za czasów UB. Dalej ksiądz ..., który w sposób pośredni stał się przyczyną mojego uwięzienia i tego, że teraz wszystko mówię. Już na początku mojej pracy osiągnąłem duży sukces pozyskując nowego agenta w osobie .... Wykorzystałem fakt, że był on w konflikcie z częścią parafian która podejrzewała go o utrzymywanie bliższych stosunków z .... Parafianie przebijali opony w jego samochodzie parkującym pod domem tej .... Na czele grupy tych oburzonych na księdza parafian stała Pani .... Udało mi się spacyfikować panią ... i w ten sposób zyskałem wdzięczność księdza z którym się zaprzyjaźniłem. U ... bywałem osobiście w jego domu w .... Innym agentem SB był ... z ... teraz jest chyba w ... u sióstr, jego matka mieszka w Krakowie. Był on zdolny wykonać wszystkie moje polecenia. Gdybym mu kazał żeby ukradł i przyniósł do SB buty księdza Kardynała to na pewno by to zrobił. Jeszcze wcześniej Wiesław Wiewióra usiłował nakłonić do współpracy księdza ... z ..., ale mu się nie udało. Po prostu ksiądz ... zorientował się w czym rzecz i odmówił odebrania paszportu z RUSW w Suchej Beskidzkiej. Po prostu SB szantażem pozyskiwała osoby do współpracy. Chciałbym tu powiedzieć o jednej sprawie ogólnej. Wielu księży nie wie, że są współpracownikami SB. Jeżeli funkcjonariuszowi SB uda się zawrzeć bliższy kontakt z jakimś księdzem to ksiądz ten zostaje zarejestrowany jako współpracownik mimo, że sam o tym nie wie. W ten sposób okłamuje się nawet swoich, przełożonych, wskazując ilu to się ma na stanie agentów. Dla funkcjonariusza czwórki jest to bardzo ważne bo jeżeli rozmawia z danym księdzem przez trzy godziny to jest w stanie dowiedzieć się wiele rzeczy o których inaczej by nie wiedział. Dowie się np. kiedy w parafii jest wizytacja kanoniczna, jaka jest treść listu pasterskiego, który dopiero ma być odczytany. Są więc rozmaite sposoby. W Wadowicach np. była jakaś konferencja regionalna kościelna to dałem księdzu ... magnetofon aby nagrał jej przebieg. Bardzo cenne dla SB są komunikaty duszpasterskie — kurialne, notyfikacje, które dostarczali mi księża. Współpracowników wykorzystywaliśmy do śledzenia członków aparatu partyjnego czy innych władz np. o tym, że ktoś z tego aparatu albo jakiś oficer ochrzcił dziecko informacje takie ułatwiają potem w razie potrzeby szantaż danej osoby i przeświadczenie jej o tym, że SB wie wszystko.
Odejście z SB - prowokacja wobec K. Sulki
Przejdę teraz do omówienia okoliczności, które spowodowały moje aresztowanie i odejście ze Służby Bezpieczeństwa. Jeszcze pracując na Komisariacie w Rybniku w roku 1978 spotkałem swojego dawnego kolegę Tadeusza Szczurka, który tak jak ja pochodzi z Zawoi. Szczurek pracował w przedsiębiorstwie "Transgór", świadczącym usługi dla górnictwa, a on pracował jako kierowca. Spotykaliśmy się dość często, on odwiedzał mnie w swoim mieszkaniu bo sam mieszkał w hotelu robotniczym. Przez Szczurka poznałem Stanisława Ligtaka i Stanisława Kołodzieja. Też pochodzili z gór i też w tym samym przedsiębiorstwie byli kierowcami. Z czasem Szczurek przychodził do mnie na Komisariat tak, że w końcu poznali go pozostali milicjanci. Pytali go co on jako kierowca wozi. On powiedział, że wozi siatkę typu MM służącą w kopalniach do zabezpieczania w chodnikach sufitów i ścian. Z czasem funkcjonariusze MO Bolesław Bacewicz, Jan Okręt, Stanisław Woźnica, Zbigniew Musioł oraz członek ORMO Pilniok kupili od Szczurka taką siatkę na ogrodzenie własnych płotów. Sprzedaż siatki przez Szczurka specjalnie mnie nie zdziwiła, bo z czasów gdy jeszcze pracowałem na kopalni wiedziałem, że pracownik mógł legalnie kupić taką siatkę od kopalni. Wiem, że w 1984 roku załatwił kilku funkcjonariuszom taką siatkę. Jak to regulowali funkcjonariusze tego nie wiem, sam mieszkając w bloku taką siatką nie byłem zainteresowany. Siatka, którą kupowali funkcjonariusze, była składowana w Komisariacie, także wszyscy o tym wiedzieli. Gdy byłem już w Suchej Beskidzkiej kontaktując się często z, księdzem ... dowiedziałem się od niego, że wystawi sobie dom w ..., tyle że na nazwisko swojej gospodyni, gdzie zamierzał zamieszkać po przejściu na emeryturę. W trakcie rozmów sam powiedziałem księdzu, że mógłbym mu załatwić siatkę do ogrodzenia tego domku, myśląc oczywiście o Szczurku. Rozmowa z księdzem odbyła się gdzieś w czerwcu 1986 r. powiedziałem o tym swojemu bezpośredniemu przełożonemu Markowi Kęckiemu, który w tym czasie na załatwienie siatki dla księdza udzielił mi zwolnienia na jeden dzień abym mógł pojechać na Śląsk załatwić tą siatkę naszemu informatorowi. Zawsze staraliśmy się robić im rozmaite przysługi dla dobra służby. Okazało się, że jest pewien kłopot, ksiądz potrzebował tylko 200 sztuk takiej siatki co dawało 50 metrów bieżących ogrodzenia. Szczurek powiedział, że 200 sztuk nie opłaca mu się wozić ze Śląska, że on z tym nie pojedzie. Wówczas prosiłem Stanisława Liptaka, aby wyraził zgodę na przywiezienie 2 tys. sztuk tej siatki. Chciałem jednak to załatwić skoro obiecałem księdzu. Porozumiałem się z ... z ..., też naszym agentem, który chętnie wyraził zgodę na nabycie całej partii siatki tj. 2 tys. sztuk a część z tego miała być przeznaczona dla księdza ... Liptak przywiózł siatkę za którą otrzymał ok. 120 tys. zł. Transakcja z siatką została dokonana w dniu 28 października 1986.
W dniu 3 listopada 1986 r. przyjechał do mnie ten kolega kierowca który dostarczył siatkę, prosząc bym mu pomógł, ponieważ zakwestionowano u niego kartę drogową samochodu, właśnie tą dotyczącą jazdy w góry z siatką. Zapytałem go jak z siatką, czy nie będzie jakiś kłopotów. On odpowiedział mi, ze siatka pochodzi z legalnego źródła. Tego dnia trudno mi było mu coś załatwić, gdyż żona wróciła ze szpitala, gdzie urodziła mi córkę. Wzięliśmy jednak taksówkę i pojechaliśmy do Rybnika, gdzie przecież znałem wszystkich funkcjonariuszy, było jednak późno wieczór, nikogo odpowiedniego me zastaliśmy i nie mogliśmy tego załatwić aby oddano kartę drogową Liptakowi. Powiedziałem mu żeby się nie przejmował, że za kartę to najwyżej dostanie w pracy jakąś naganę i na tym się skończy. Wróciłem do Suchej Beskidzkiej i w parę dni potem jeden funkcjonariusz powiedział mi, ze na milicji jest jakaś sprawa siatki i że była to siatka przeznaczona dla mnie. Sprawa zaczęła się komplikować. Zwrócił się do mnie mój kolega Tadeusz Szczurek o którym już mówiłem, że ma kłopot z prokuraturą. Otóż jeden z funkcjonariuszy, Adam Rybiński (o którym też już mówiłem) namówił go do złożenia w PZU oświadczenia że jadąc samochodem uszkodził samochód prywatny funkcjonariusza Rybińskiego w rezultacie czego funkcjonariusz Rybiński otrzymał wyłudzone w ten sposób odszkodowanie w wysokości 230 tys. zł. W PZU robiono jakąś kontrolę i zakwestionowano tę wypłatę. Formalnie winnym był Szczurek bo przyznał się do winy za niepopełniony w ogóle wypadek. Groziła mu utrata prawu jazdy. Poszedłem do RUSW w Rybniku, bo znałem tam wszystkich funkcjonariuszy i byłem z nimi na ty. Powiedziałem im całą prawdę. Prowadzący dochodzenie funkcjonariusz MO wiedział też, że prawdziwym oszustem był funkcjonariusz Rybiński, a Szczurek służył jako narzędzie. Funkcjonariusz Rybiński wiedział od Szczurka, że ja chcę pomoc Szczurkowi, co oczywiście stanowiło zagrożenie dla Rybińskiego. Rybiński żeby mnie jakoś wyeliminować sporządził raport z którego wynikało, ze ja nabyłem siatkę, która została skradziona w kopalni. Funkcjonariusze z Wydziału Przestępstw Gospodarczych pojechali do Kopalni i przesłuchali magazyniera nazwiskiem Tomas, który przyznał się, że w ciągu ostatnich lat trzej kierowcy których nazwiska już wymieniłem ukradli siatkę z kopalni na sumę 30 milionów złotych. Gdyby nie jego przyznanie sprawa była nie do udowodnienia ponieważ siatka która idzie pod ziemię jest już niemożliwa do policzenia. Ważne jest tylko aby wszystko zgadzało się w dokumentacji.
Aresztowano magazyniera Tomasa, aresztowano między innymi Stanisława Kołodzieja, którego bito w czasie przesłuchania na Komendzie w Wodzisławiu Śl. Do mnie do domu przyjechała milicja 13 listopada 1986 r. w poszukiwaniu siatki. Następnego dnia powiedziałem swojemu szefowi żeby zatelefonował do Bielska, a ci w ramach koordynacji porozumieli się z Katowicami, że ja nie mogę mieć z tym nic wspólnego że przecież ja załatwiałem siatkę za wiedzą i zgodą szefa dla naszego agenta. Szef uspokoił mnie mówiąc tak: "Kazik ja to załatwię". W dniu 29 listopada zostałem wezwany do Szefa Kadr w Bielsku — Białej płk. Bateła, który powiedział mi, że zostanę zawieszony w czynnościach służbowych ponieważ toczy się przeciwko mnie postępowanie o udział w groźnej szajce przestępców gospodarczych. Jak się to potwierdzi to was "wypierdolimy z milicji". Bardzo mnie to zabolało powiedziałem, że "nikt nie będzie mnie wypierdalał, a zwolnię się sam”. Od razu napisałem raport o zwolnienie ze służby, uzasadniając to wywieraną na mnie presji rodziną co było zresztą prawdą, bo rodzina mojej żony jest bardzo religijna, siostra teścia była gospodynią na plebanii w Suchej Beskidzkiej, a ja nie miałem ślubu kościelnego. O to wszystko rodzina miała do mnie pretensje. Na Śląsku byłem kawalerem i nikt na mnie żadnych nacisków ale wywierał, tutaj to się zmieniło. Zaraz po tym pojechałem na kopalnię "Piast", gdzie obiecano mnie przyjąć na stanowisko komendanta zmiany w straży przemysłowej. Na 10 grudnia 1986 r. dostałem wezwanie na przesłuchanie do Wydziału Przestępstw Gospodarczych. Poszedłem najpierw do mojego byłego już teraz szefa Kęckicgo w dniu 09 grudnia 1986 r. który jednak mnie zbył. Pojechałem do Rybnika gdzie miałem mieszkanie, które wynajmowałem sublokatorowi, bo sam mieszkałem już w Suchej Besk. Na terenie Rybnika zostałem zatrzymany przez funkcjonariuszy MO, którzy zresztą byli moimi dawnymi kolegami i powiedzieli mi, że płk. Zygmunt Miłota Szef RUSW w Rybniku chce ze mną rozmawiać. Po przewiezieniu mnie do RUSW oczekiwał na mnie płk Pajączkowski przywitał mnie bardzo serdecznie i przy mnie zatelefonował do Naczelnika PG w Katowicach, mówiąc mu, że z Sulką, moim byłym pracownikiem to chyba jakieś nieporozumienie. Wkrótce jednak po tej rozmowie przyjechali funkcjonariusze MO z Wodzisławia założyli mi kajdanki i zawieźli do aresztu. W dniu 13 grudnia 1986 r. doprowadzony zostałem do Prokuratury, której szefem był mój kolega Jan Maniara i gdzie przesłuchała mnie też moja dobra znajoma pani prokurator Wyrozumialska, która przedstawiła mi zarzut z art. 201 kk polegający na zagarnięciu siatki górniczej znacznej wartości.
Jeszcze przed aresztowaniem wszedłem w konflikt z Markiem Kęckim odmawiając przekazania agentury mającemu mnie zastąpić Chachule.
Ostrzegłem go jednak, że Szczurek może przy okazji siatki wysypać więcej to np. że tylko jednorazowo sprzedał naszemu agentowi księdzu ... 600 litrów benzyny, bo księdzu nie wystarczały dodatkowe kartki na benzynę, które mu specjalnie dostarczałem. Szczurek sprzedawał benzynę również prokuratorowi Kazimierzowi Wojtale, któremu także wręczyłem łapówkę w wysokości 100 tys. złotych (sto tysięcy zł) za umorzenie sprawy Szczurkowi na terenie Suchej Beskidzkiej.
Jak widać wszystko to jest trochę zagmatwane ale tak właśnie było. Zaraz po moim aresztowaniu śledztwo zostało przejęte od milicji przez SB i nadzór nad śledztwem zaczętym przez prokuraturę rejonową przejęła prokuratura wojewódzka w Katowicach. W styczniu 1987 r. w areszcie w Katowicach zaczęli mnie przesłuchiwać na okoliczność siatki funkcjonariusze SB. Im wreszcie mogłem powiedzieć, że ja nie jestem żadnym złodziejem, ze siatkę załatwiałem dla naszego agenta w ramach moich normalnych obowiązków, za wiedzą i zgodą przełożonych. Odmówiono, cały czas do końca odmawiano ode mnie zeznań — wyjaśnień na ten temat.
Plany zabójstwa ks. Adolfa Chojnackiego
Tak więc ksiądz ..., o którym przecież mówiłem przesłuchującym, nie był w ogóle przesłuchiwany a przesłuchujący na wszelkie moje argumenty w tym względzie byli głusi i zasłaniali się niekompetencją. Przypominam sobie, że jeszcze krótko przed moim aresztowaniem powiedziałem swojemu Szefowi Markowi Kęckiemu — kiedy już czułem, ze koło mnie jest gorąco — że jeśli mi nie pomoże się z tego wyplątać to całe tło związane z tym a także plan zabójstwa księdza Chojnackiego, którego to planu miałem być wykonawcą ujawnię w śledztwie. Nie myślałem Jednak tak naprawdę, że do tego dojdzie. W świetle tego co pisałem uprzednio może się wydać dziwne, ze moi przełożeni nie wyciągnęli mnie z tego ale po prostu tak się złożyło, śledztwo w sprawie siatki podjął Wydział Dochodzeniowy WUSW w Katowicach, ja byłem pracownikiem SB w województwie bielsko—bialskim, trochę może lekkomyślnie czując się obrażony przez Naczelnika Kadr wniosłem raport o zwolnienie. Z tą chwilą SB w Bielsku—Białej straciła zainteresowanie moją osobą, przestała się czuć w obowiązku ochrony mnie i nie podjęła żadnych działań koordynacyjnych z milicją w Katowicach. Nadto najpoważniejszym przypuszczeniem dlaczego przestano mnie bronić był zawód, który sprawiłem swoim przełożonym kiedy jako planowany wykonawca zamachu na księdza Adolfa Chojnackiego zwlekałem, potem wplątałem się w sprawę siatki, a następnie złożyłem raport, ze chcę wystąpić ze służby. Sądzę, ze takie były przyczyny mojego aresztowania i brak ochrony do czego później dołączyła się wręcz wrogość moich dawnych przełożonych, gdy w więzieniu będąc już dostatecznie zrezygnowany i nie widząc pomocy z ich strony na którą w swoim głębokim przekonaniu powinienem liczyć, zacząłem sypać.
Nastąpiło to w marcu 1987 r. a więc gdzieś po czterech miesiącach spędzonych w areszcie. Najpierw napisałem pismo do Prokuratury Generalnej donosząc w nim o przestępstwach Milicji i SB a przede wszystkim o przygotowywanym zamachu na ks. Adolfa Chojnackiego, do tego ostatniego wrócę jeszcze później szczegółowo. Chciałbym jednak skończyć z tą siatką i bezpośrednimi przyczynami aresztowania. Śledztwo w tej sprawie i mój areszt trwały do dnia 21 lipca 1988 r. kiedy otrzymałem wyrok w wysokości 2 lata i cztery miesiące pozbawienia wolności. Tak więc w śledztwie siedziałem 20 miesięcy. Wyrok ten do dzisiaj nie jest prawomocny. Moja obrończyni adwokat Stefania Bożek dopiero teraz bo w dniu 1 marca 1989 r. otrzymała uzasadnienie tego wyroku tak, że pismo rewizyjne mogła wnieść 16 marca 1989 r. Rozprawa rewizyjna w sprawie siatki odbyła się w Warszawie w Sądzie Najwyższym i wyrok w całości uchylono, a sprawę przekazano do ponownego rozpatrzenia przez Sąd Rejonowy w Wodzisławiu Śl. Faktem jest, że w tej sprawie jak i w sprawie późniejszej o pomówienie organów SB cały czas a więc łącznie od 12 grudnia 1986 r. do 25 lutego 1989 r. byłem pozbawiony wolności bez prawomocnego wyroku. Na tej rozprawie w sprawie siatki nie mogłem się bronić przez złożenie wyjaśnienia, że siatkę załatwiałem dla agenta bo to jest tajemnica służbowa i otrzymałbym następny akt oskarżenia. Zresztą moja obrończyni uwarunkowała zgodę na moją obronę warunkiem, że sprawa moja jest czysto kryminalna i że żadne sprawy SB ani inne polityczne nie mogą na niej wyjść. Miałem więc bardzo ograniczone możliwości obrony.
Nieco ponad miesiąc po tym wyroku (21 lipca l988) w dniu 29 sierpnia 1988 r. Sąd Wojewódzki wydał postanowienie o uchyleniu aresztu. Od tego postanowienia wniósł sprzeciw Prokurator Wojewódzki Edmund Nakonieczny. W rezultacie w tym samym dniu w tym samym Sądzie zebrał się inny skład Sądu Wojewódzkiego, który uchylił postanowienie o moim zwolnieniu. Odwołanie od tego poszło do Sądu Najwyższego, który zatwierdził uchylenie aresztu. Prokurator przewidując taką decyzję Sądu Najwyższego w dniu 2 września 1988 r. wydał postanowienie o zastosowaniu wobec mnie aresztu tymczasowego z art. 176 par.1 KK. to jest o pomówienie organów SB o rzekome przygotowanie przez tą formację zamachu na życie księdza Adolfa Chojnackiego, tak więc nie opuściłem aresztu ani na chwilę, mimo tych postanowień Sądu Wojewódzkiego i Sądu Najwyższego.
W dniu chyba 21 lutego 1986 r., a więc gdzieś po 10—ciu miesiącach mojej pracy na tym terenie do Juszczyna zostaje przeniesiony z Krakowa ksiądz Adolf Chojnacki. Księdza Chojnackiego dotąd nie znałem i nie widziałem. O jego działalności wiedziałem ze szkoleń na których takie sprawy były omawiane. Jeszcze przedtem mój szef Kęcki charakteryzując pracę w SB powiedział, że muszę być przygotowany na to, że w SB jest inny charakter pracy niż w MO, wszystko co tu się robi jest w zasadzie zawsze niezgodne z obowiązującym prawem. Dlatego poszczególne zadania wykonuje się jednoosobowo i należy tak robić by nie dać się złapać. Praktycznym tego przykładem może być jedno z moich zadań wykonywanych niejako w ramach szkolenia. Na jednym z zebrań przedwyborczych zauważyliśmy człowieka, który na mały magnetofon nagrywał przebieg tego zebrania, polecono mi odebrać ten magnetofon. Po tym zebraniu udało mi się tego człowieka zabrać na wódkę i jak go spiłem to zabrałem mu ten magnetofon. Zrobiłem notatkę, człowieka tego dokładnie sprawdzono, ale okazało się, że nie ma on żadnych powiązań, magnetofonu mu jednak nie oddano i używany był w naszej służbie. Między innymi nagrano tam słowa "takiego bączka jeszcze w ręku nie trzymałam". I tę taśmę odtwarzano różnym kobietom, informując je, że rozmowa ta dotyczy stosunku fizycznego księdza A. Chojnackiego z jakąś kobietą, ale dalszej części nie odtworzą bo jest zbyt kompromitująca i sami się wstydzą — a nic dalej nie było. Poszczególne odprawy w każdym pionie, tak samo w Czwórce odbywały się zawsze twarzą w twarz. Dalej instruowano mnie np. o roli funkcjonariusza SB w wypadku samochodowym w którym brał udział samochód cudzoziemców. Przerwałem, mówiąc że z milicji znam bardzo dobrze wszystkie czynności operacyjne, które w takiej sytuacji należy dokonać. To nie o to chodzi — przerwał mi, sam jako funkcjonariusz SB, nie przeszkadzasz grupie dochodzeniowej to cię nie obchodzi, natomiast powinieneś postarać się ukraść cudzoziemski paszport tak by nikt nie zorientował się, ewentualnie inne dokumenty. Gdy zaś w wypadku uczestniczy ksiądz należy starać się ukraść jego dokumenty a przede wszystkim legitymacje bo to są dokumenty nam potrzebne. Można księdzu na miejscu zdarzenia podrzucić prezerwatywy aby go w ten sposób skompromitować.
Gdy ksiądz Chojnacki przeniesiony został do Juszczyna, dotychczasowy tutejszy proboszcz ... został przeniesiony do Krakowa—Bieżanowa, ... Zaraz przyjechał do nas Naczelnik Wydziału płk. Stanisław Kałat, polecono mi stałą obserwację księdza i wszystkiego tego co jest z nim związane. A także nastawienie siatki na obserwacje tego księdza. Płk. Kałat przywiózł z Krakowa dwie ulotki w formie odezwy do ludzi a ich treścią było oburzenie na fakt przeniesienia ks. Chojnackiego z Krakowa. Krążyła również plotka, że tak samo mają gdzieś przenieść ks. Jancarza. Kalat chciał aby jedną z tych ulotek powiesić na tamtejszym kościele w Juszczynie a drugą wysłać do Kurii w Krakowie. Wysłaliśmy jedną ulotkę do Kurii a drugą powiesił Chachuła na kościele w Juszczynie. Do listu skierowanego do Kurii dołączony został list parafian protestujący przeciwko umieszczeniu takiego księdza w Juszczynie, ten list rzekomo w imieniu parafian pisał własnoręcznie Kęcki, a treść jego podyktował mu Kałat. List zostaj wysłany z Makowa Podhalańskiego.
W naszym żargonie uprzykrzanie komuś życia nazywano "szczypaniem". Polecono szczypać księdza Adolfa Chojnackiego, tak jednak aby autorstwo tego było przypisywane parafianom, w żadnym razie SB. Kałat dał nam również zdjęcie dziewczynki od I komunii i odpowiedni tekst. Z tekstu miało wynikać, że jest to nielegalne dziecko księdza. Liczyliśmy, że tutaj w wiejskim terenie taka plotka się przyjmie i zwiększy liczbę osób niechętnych księdzu Chojnackiemu. Puszczano zresztą różne plotki w tym samym celu a to, że Ksiądz Kardynał przeniósł go tutaj karnie, że Chojnacki jest chory psychicznie. Plotki te były kolportowane kanałami partyjnymi które uchodzą za dobrze poinformowane. Innym kolportowanym zarzutem był zarzut, że Chojnacki bierze mało pieniędzy za usługi kościelne a że wynika to stąd bo nie potrzebuje pieniędzy, ponieważ jest płacony w dolarach. We wszystkich tych czynnościach brałem udział osobiście i byłem ich głównym wykonawcą. Obok teczki księdza, która przyszła z Krakowa (ze stenogramami kazań) dołączono tzw. podteczkę gdzie były notowane wszystkie nasze czynności operacyjne dotyczące księdza. Kałat zapowiedział mi również, że przyśle mi tu z Bielska por. Wiesława Wiewiórę z którym mam ułożyć plan operacyjny wszystkich czynności przeciwko księdzu. Plan taki mieliśmy robić obaj bo zmierzał do likwidacji księdza i ja sam nie miałem żadnego doświadczenia i takiego planu nie umiałbym zrobić, a przecież plan roczny potrafiłem sam sporządzić i był zawsze dobry. Wiewióra gdy przyjechał miał już na kartce główne punkty planu, myślę, że zrobił go wspólnie z płk. St. Katatem. Plan zawierał szereg punktów a między innymi: prowadzić cały czas kampanię oczerniania księdza, dokuczanie mu wszystkimi możliwymi administracyjnymi środkami. Podał tutaj przykład działań SB z Krakowa, którzy do Chojnackiego wydzwaniali w różnych porach dnia i nocy i w ten sposób go dręczyli telefonami. Wracając do planu to zawiera on między innymi takie punkty: odcięcie drutów telefonicznych od miejsca jego zamieszkania, zamalowanie mu szyb na plebanii, otrucie psa. Wszystko to miało być tak robione aby wskazywało jako sprawców parafian. Plan ten przepisała maszynistka na maszynie, zostawiając kilka linijek wolnych, które potem Kęcki wypełnił. Dopisane tam były wszystkie punkty działalności przestępczej między innymi obrzucenia kamieniami samochodu księdza, aby w tej sytuacji upozorować wypadek drogowy. Następnie w instruktażu Kałata było powiedziane, że jeśli już spowodujemy wypadek księdza i on będzie jeszcze żył to należy kamieniem uderzyć go w głowę i po prostu dobić go, a rzeczy wartościowe zabrać i dobrze je ukryć, aby ekipa dochodzeniowa przyjęła wersję, że do zabójstwa doszło na tle rabunkowym. Ja po napisaniu tego planu poszedłem do Kęckiego pokazałem mu plan mówiąc, że oni tam w Bielsku chyba powariowali. O co ci chodzi powiedział Kęcki — nie wiesz gdzie pracujesz? — No dobrze odpowiedziałem, tylko że tu wszędzie pisze, że wykona to Sulka. Z początku myślałem, że jest to taki plan dla planu, ale Kęcki powiedział mi żebym przystąpił do realizacji punkt po punkcie bo ksiądz Chojnacki cały czas wygłasza te swoje kazania.
Ja przesłuchiwałem wszystkie taśmy kazań księdza w kościele w Juszczynie i z całą stanowczością stwierdzam, że nie było tam żadnej wrogości w treści tych kazań, po prostu ksiądz mówił prawdę o naszej rzeczywistości, o naszej dawniejszej i obecnej historii. Mówił pięknie o ofiarach Katynia, mówił to samo co teraz pisze nasza prasa np. "Polityka" i inne organy PZPR. Latem 1986 r. Kęcki poszedł na urlop, wezwał mnie Kalat, pytając jak jest realizowany plan. Powiedziałem, że wiele jego punktów już jest wykonanych, np. wysyłanie różnych listów, rozpuszczanie plotek. Wtedy Kalat powiedział że to obrzucanie kamieniami to on sam wymyślił, że tutaj w górach drogi są kręte i taki wypadek może wyglądać zupełnie naturalnie. Znaleźliśmy takie miejsce do dokonania tej akcji na terenie Juszczyńskich Polan. Również wtedy padł pomysł, że zamach można by wykonać na terenie Krakowa, gdzie czasem jeździ ksiądz. Marek Kęcki w tym celu dał mi jedną delegację do Bieżanowa, gdzie wyjeżdżając musiałem Kęckiemu pokazać śruby i kamienie służące do obrzucenia samochodu księdza. Nie wiem skąd Kęcki to załatwił, ale chyba w Katowicach, załatwił on 1 litr kwasu azotowego, który należało wylać na twarz co podobno bardzo jest skuteczne na oczy i napewno by księdza oślepiło całkowicie i w ten sposób też wyeliminowało. Słoik z tym kwasem był w łazience RUSW w Suchej Beskidzkiej. Dlatego przed Sądem Rejonowym w Katowicach zeznałem, że nakłaniano mnie do popełnienia zabójstwa księdza. Ale wracając do sprawy, działania przeciwko księdzu Chojnackiemu szły cały czas, należał do nich wniosek o ukaranie do Kolegium przeciwko księdzu za zorganizowanie mimo braku zgody władz procesji w święto Bożego Ciała. Wniosek ten został sporządzony niesłusznie, Mizia zeznał fałszywie, bo w rzeczywistości nie była to procesja, a odwiedzanie chorych w domu przez księdza. Ale jeśli milicja lub SB sporządzi wniosek o ukaranie to ofiara musi być ukarana. Na szczeblu rejonu o to dba miejscowe SB, a na szczeblu wojewódzkim SB z województwa. Zatrzymam się tu chwilę przy wnioskach do Kolegium. W roku 1986 latem Milicja z Suchej Beskidzkiej sporządziła wniosek o ukaranie na panią Annę Walentynowicz, która przyjechała się modlić do Juszczyna za Ojczyznę i „Solidarność". Ukarano ją za rzekome nie okazanie dowodu osobistego. Pytam się, jak mogła pani Walentynowicz okazać komuś dowód, jak ja tam interweniowałem i nie żądałem dowodów osobistych, gdyż głównym celem było zatrzymanie osób na 48 godzin w aresztach? Natomiast później byłem bardzo zdziwiony, kiedy panią Walentynowicz zobaczyłem w Suchej Beskidzkiej przed kolegium, a świadkami byli funkcjonariusze MO, którzy w ogóle w tym czasie nie brali udziału w akcji. Ale milicji zawsze jest wiara, mimo, że zeznawali inni świadkowie, postronni i mówili prawdę. Kolegium w świetle zebranego materiału dowodowego uznało ją winną popełnienia zarzucanego wykroczenia i ukarało karą grzywny. W tym miejscu przypominam sobie również funkcjonariusza SB — Mizię Wojciecha — w akcji. Było to jesienią 1986 roku. Zatrzymał on na terenie Suchej Beskidzkiej ob. Murasa, który prowadził samochód marki „Fiat 126 p" w stanie nietrzeźwym i gdzieś zajechał mu drogę. Podał mu probierz trzeźwości, który zmienił barwę na kolor zielony. Po wykonaniu tych czynności zwolnił Murasa do domu, a samochód kazał mu odebrać z RUSW na drugi dzień. Przez noc Mizia przypomniał sobie, że jest to jego kolega. W związku z tym, po uzgodnieniu z Kęckim prawo jazdy oddali Murasowi, a mnie Kęcki polecił zarejestrować fikcyjnie Murasa, jako agenta SB, co też na polecenie przełożonego uczyniłem. Teczka ta później przez rok plątała się po szafie, bo nikt nie wiedział co z nią zrobić. Muras nie chciał słyszeć o współpracy z SB. Kolegia załatwił jeszcze Mizia dla ob. Kudzi z Magurki, a raczej dla jego córki. Również pięknie popisała się milicja w Suchej Beskidzkiej, a mianowicie: mój teściu Edward Maciejowski, inwalida bez nogi, jechał furmanką, będąc w stanie nietrzeźwym. Było to w czerwcu 1986 roku. W związku z tym, że był on pod działaniem alkoholu, lejce konia trzymała teściowa i ona jechała koniem. Czujna milicja zatrzymała teścia. Podano mu probierz trzeźwości i pouczono, że będzie wniosek do kolegium za jazdę na furmance po spożyciu alkoholu. Ja, gdy się dowiedziałem o tym, załatwiłem sprawę ze Stopniakiem — szefem RUSW w Suchej Beskidzkiej, w stopniu majora. Po prostu dałem mu dwie flachy czystej wódki i wniosek do kolegium nie poszedł. Gdy mnie zamknęli do kryminału milicja przypomniała sobie i w maju 1987 roku sporządzono wniosek o ukarania mojego teścia. Oberwał za to 6.000 zł. Dziwię się bardzo milicji, dlaczego wówczas nie sporządziła wniosku o ukaranie ob. Cholewy z Urzędu Telekomunikacji w Suchej Beskidzkiej, który również w roku 1986 spożywał alkohol w miejscu pracy i ja osobiście go zatrzymywałem wspólnie z funkcjonariuszem MO — Bogdanem Tomaszem. Tych przypadków znam bardzo dużo. ale szkoda o tym pisać. To normalne w pracy milicji. Dwa razy wzywał mnie Kałat do Bielska domagając się wykonania całego planu. Jest chyba zrozumiałe, że miałem opory, grałem na zwłokę. Być może to tez przyczyniło się do tego, że gdy znalazłem się w trudnej sytuacji SB nie tylko nie pomogła mi, ale starała się mnie pogrążyć. Ten późniejszy konflikt był wzajemny: oni odmówili mi pomocy, to ja postanowiłem sypać. Podczas tej procesji Mizia robił księdzu Chojnackiemu zdjęcia, które później były dowodem przed kolegium Pracy mieliśmy dużo. Dostaliśmy informację, ze ks. Chojnacki szkoli psa. Musieliśmy więc przeprowadzić rozmowy z treserem psa w Makowie, który mieszka na ul. Źródlanej. W okolicy tej Źródlanej było bardzo dobre miejsce do wykonania zamachu: taki plan miał Kęcki. Próbowano również — Kałat tak zalecał — znaleźć jakiegoś wykonawcę wśród osób cywilnych, głównie agentów, ale to było bardzo trudne. Tym niemniej, mimo nie znalezienia nikogo, zajęło to bardzo dużo czasu. Cały plan został wykonany, pozostało tylko uśmiercenie księdza. Przełożeni cisnęli na mnie twierdząc, że na nich cisną z góry — ale kto tego nie wiem.
W listopadzie (jeszcze sprawy siatki nie było) polecono mi sporządzić wykaz ok. 30 osób z nazwiskami i adresami, głownie z Juszczyna i okolic, bo z Bielska będą wysłane listy zawierające ulotki — przedstawiające rysunek Adolfa Chojnackiego i rysunek Adolfa Hitlera. (Przypis redakcji: dwie ulotki przedstawiające ks. Chojnackiego zamieszczamy poniżej tekstu) Kazano mi również nastawić siatkę na zbadanie reakcji ludzi. Tych ulotek było dużo. Te co nie zostały wysłane pocztą, rozrzucać Kałat osobiście, przejeżdżając w tym celu po naszym rejonie fiatem. Rozrzucał również te karykatury funkcjonariusz RUSW w Suchej Beskidzkiej — Bogdan Łoboz. Uważam, że robione to było bardzo niefachowo Jako dochodzeniowiec z wieloletnią praktyką powiedziałem, że jest to źle robione i bardzo łatwo wykryć kto to robi. Na to Kęcki powiedział mi, że jestem głupi, że nie ma potrzeby jakichś specjalnych technik, bo i tak milicja, gdy jest poinformowana o paszkwilach, ma obowiązek przekazać te wszystkie materiały do SB. Wobec tego nie ma się czego obawiaj. Kto to wykryje? My? Przy okazji dowiedziałem się, że SB posiada wiele wzorów rozmaitych paszkwili i pomówień. Wystarczy tylko przepisać, umieszczając odpowiednie nazwisko i adres. Wszystkie te sprawy ujawniłem w czwartym miesiącu mojego aresztowania. Najpierw napisałem o tym z aresztu do Prokuratury Generalnej. W odpowiedzi na to do aresztu przyjechało dwóch funkcjonariuszy MSW. Przeprowadzili ze mną rozmowę ostrzegawczą, trochę przestraszyli, ale sprawom me nadano żadnego biegu. Wysłałem więc najpierw dość oględny gryps z więzienia do ks. Adolfa Chojnackiego, gryps został przejęty przez służbę więzienną i przekazany prokuratorze, a na mnie spadły z tego powodu różne kary dyscyplinarne w areszcie. W miesiąc potem, w kwietniu 1987 roku, udało mi się wysłać skutecznie gryps do księdza Chojnackiego i przynajmniej częściowo ujawnić całą sprawę. Postawiono mi zarzut ujawnienia tajemnicy służbowej, co było faktycznym powodem przetrzymywania mnie w areszcie, mimo braku prawomocnego wyroku. Później od tego zarzutu odstąpiono, zmieniając zarzut na bezpodstawne pomówienie SB o przygotowanie zamachu na życie księdza. Rozprawa odbyła się przy drzwiach zamkniętych. Planu zamachu na życie księdza, jako koronnego dowodu, na rozprawie nie ujawniono, ze względu na tajemnicę służbową, mimo, że faktu jego istnienia nie zanegowali a wręcz potwierdzili — przesłuchiwani w charakterze świadków moi bezpośredni przełożeni tj. Kęcki i Kałat. Na rozprawie rewizyjnej postępowanie w tej sprawie przeciwko mnie prawomocnie odrzucono ze względu na przedawnienie. W lutym 1989 roku wyszedłem na wolność i w końcu tego miesiąca powiedziałem wszystko co powyżej. Dodatkowo podaję jeszcze inne informacje i tak: wszelka korespondencja do księży (tak zagraniczna jak i krajowa) jest otwierana i wszystkie listy są kopiowane i gromadzone. Dotyczy to wszystkich księży, niezależnie od ich postaw. Jako funkcjonariusz milicji przez dwanaście lat uważałem, że wykonuję pracę zgodnie z moim sumieniem, uczciwie wobec obywateli i państwa. Natomiast, gdy zacząłem pracować w SB — dość szybko zorientowałem się, że tutaj nie jest moje miejsce, że ja tu nie mogę dalej pracować, że zamachu na życie księdza na pewno nie wykonam.
Ks. Kazimierz Jancarz
Osobno powiem o księdza Kazimierzu Jancarzu z Grzechyni. Posiada w Grzechyni, skąd pochodzi jego matka, kawałek gruntu. Na tym gruncie postawił on kaplicę polową i w 1985 roku organizował tam obóz dla młodzieży, gdzie między innymi przebywały dzieci Lecha Wałęsy. Kęcki postanowił, że trzeba to rozwalić. Pojechał tam por. Wojciech Mizia, który dokonał różnych zniszczeń. W 1986 roku wybudowany tam został kemping. Nakazano mi zatrucie wody pitnej w źródle skąd pobierana jest woda pitna dla kempingu. Kęcki dostarczył saletrę do mięsa, którą miano zatruć źródło. Nie miało to zatruć młodzieży śmiertelnie a tylko wywołać silne zaburzenia żołądkowe. Na tej podstawie sanepid nakazałby zamknięcie tego kempingu.
W przeddzień planowanego zatrucia źródła, padał silny deszcz i pod wieczór młodzież z kempingu wyjechała. Dlatego do zatrucia nie doszło. Nadto dodatkowo miano wszystko spalić na kempingu. Inna sprawa dotyczy biskupa Albina Matysiaka, który w 1985 roku był na wizytacji kanonicznej w Bieńkówce. Ja miałem polecenie obserwowania całej uroczystości, co robiłem ukryty w krzakach i obserwując przez lornetkę. Po uroczystości, gdy biskup wracał samochodem, drogę zajechała mu Wołga SB z kierowcą — funkcjonariuszem Józefem Budzowskim, tak aby doprowadzić do wypadku. Jednak kierowca biskupa był ostrożny i potrafił uniknąć wypadku, mimo, że samochodem mocno zarzuciło. Zaraz po wypadku zapytałem się Budzowskiego — co też on wyczynia? Powiedział mi, żebym się nie wtrącał, bo on wykonuje polecenia szefa. Dopiero w tym roku, jak zostałem przewieziony do aresztu w Warszawie (1989), zawiadomienia o tych przestępstwach doszły do Prokuratury Generalnej. Wynika to stąd, że dokąd siedziałem na Śląsku, to wszystkie moje pisma oficjalne były zatrzymywane na miejscu przez SB.
Konfidenci SB w więzieniach
Na koniec może wspomnę jeszcze raz o areszcie w Katowicach, przy ulicy Mikołowskiej nr 10 A. Tam przebywałem przez cały czas na Pawilonie „D" — I piętro. Jest to wyjątkowy pawilon, pod nadzorem SB. W pawilonie tym można było spotkać bardzo dużo konfidentów SB, którzy wywodzą się z kryminalistów—recydywistów, ludzi po wyrokach sądowych, którzy odbywają karę na innych zasadach, niż normalni skazani. Są to konfidenci SB, którzy zostali rozpracowani przeze mnie w ciągu jednego tygodnia. O czymś takim nie słyszałem, ani nie uczono mnie podczas 12 lat służby w organach MSW. W każdej z cel w pawilonie „D"—I piętro siedziało dwóch konfidentów i jeden tymczasowo aresztowany. Konfidenci byli bezwzględni i na oddziale było ich około 20 we wszystkich celach. Gdy zostali „spaleni" przez klawiszy lub nawet samych konfidentów, wówczas wywożono ich do innych aresztów śledczych. W rozmowie z jednym z nich — Włodkiem Kierasińskim (ps.„Ptyś") z Częstochowy, dowiedziałem się, że za przekazanie informacji ula SB w areszcie — otrzymują miesięcznie herbatę i papierosy, oraz inne artykuły spożywcze na sumę 5.000 zł. Konfidentów z pawilonu „D" w Katowicach poznałem około 30 i pamiętam wszystkie nazwiska. Najbardziej utkwił mi w pamięci jeden z nich. Nazywał się Bartek SABAT — włosy miał rude. Wymieniony w czerwcu 1988 roku skradł mi ze szafki w celi dwa listy: jeden do księdza Adolfa Chojnackiego, drugi do kuzyna Czesława Sulki w Krzeszowicach. W listach tych była informacja, ze prowadzę głodówkę na znak protestu, ponieważ prokurator jak również SB nie chcą mnie przesłuchiwać na okoliczność licznych przestępstw o których jest mi wiadomo, a które w toku śledztwa pragnę ujawnić prokuratorowi.
W ramach humanizacji przepisów, dotyczących tymczasowo aresztowanych i skazanych oraz możliwości kontaktu z rodziną, w dniu 2 grudnia 1988 roku wywieźli mnie pociągiem z przesiadką, w Lodzi do Aresztu Śledczego Warszawa—Mokotów, ul Rakowiecka nr 37. Pawilon III MSW Tam przebywałem pod troskliwą opieką agenta MSW Czesława Mateckiego, który niedawno sam się ujawnił Komitetowi Obywatelskiemu „Solidarność".
Z Warszawy wywieziono mnie do Zakładu Karnego w Barczewie, na oddział nr 14 — izolacyjny i tam przebywałem, między innymi, z panem Pietruszką, który był moim sąsiadem. Po tej 26 miesięcznej „edukacji" stwierdziłem, ze w Resorcie MSW, Ministerstwie Sprawiedliwości, prokuraturze różnych szczebli z którymi zetknąłem się w trakcie służby, jak równie z przebywając w areszcie — panują zwyczaje, które pachną stalinizmem i które ciężko będzie skruszyć nawet generałowi Jaruzelskiemu i Kiszczakowi...
Obecnie jestem na zwolnieniu lekarskim. Nabawiłem się choroby kręgosłupa, wskutek leżenia na podłodze przez okres 8 miesięcy pobytu w areszcie, w Katowicach. W żargonie więziennym nazywa się to „plaża". Nie życzę nawet komunistom takiego plażowania, jakie mnie zgotowano. Ubolewam również, ze w SB, w WUSW w Katowicach pracują nadal tacy jak kpt. KOTNIS, którego prosiłem, aby w więzieniu dopuścił do mnie Księdza. Ten odpowiedział mi, że może załatwić księdza, aby mnie namaścił i zostanę wywieziony w trumnie bramą gospodarczą. Ubolewam bardzo, ze również w SB WUSW w Katowicach pracował por. Wiesław Dobrzanski — wulgarny człowiek, który w dniu 11 grudnia 1987 roku w Sądzie Wojewódzkim w Katowicach, powiedział do funkcjonariuszy MO w konwoju — cytuję — „weźcie tego chuja Sulkę, rzućcie ze schodów".
Podsumowanie
Częściowo przebaczam panu Prokuratorowi Wojewódzkiemu w Katowicach — Edmundowi Nakoniecznemu, bo wydaje mi się, ze nie wiedział co czyni. Jest on po prostu prokuratorem dyspozycyjnym SB, ale nie mogę mu przebaczyć jednego, nie zezwolił mi abym mógł wziąć udział w pogrzebie mojego brata — św. pamięci Stefana, którego pogrzeb odbył się w Gliwicach w dniu 12 listopada 1987 roku, a ja przebywałem w areszcie w Katowicach. Na zakończenie jeszcze raz wspomnę o sprawiedliwości społecznej w naszym kraju. Otóż milicja ściga meliniarzy, a funkcjonariusz MO z Wydziału Przestępstw Gospodarczych w Suchej Beskidzkiej — mł. chor. Bogdan Łobuz organizuje od 1986 roku zabawę dla krwiodawców z terenu suskiego i na tych zabawach handluje nielegalnie wódką, po cenach spekulacyjnych. Wprawdzie część zarobionych w ten sposób pieniędzy przeznaczył na zakup dwóch książeczek mieszkaniowych dla sierot, ale inny obywatel, nie w mundurze, zaraz miałby sprawę karną. Cieszę się ogromnie, że wydostałem się z tego bagna. Załączam do mojego wspomnienia dwie karykatury, które z czasów służby w SB pozostawiłem sobie na pamiątkę. Są to te karykatury, które SB wysłała do księdza Adolfa Chojnackiego. Z czasów służby w SB pozostawiłem na pamiątkę dla siebie orła w koronie, zrabowanego przez SB z kościoła w Krakowie—Bieżanowie. Orła tego przekazałem księdzu Adolfowi Chojnackiemu, z okazji imienin, w dniu 13 czerwca 1989 roku, w kościele w Juszczynie. O fakcie tym również w przeszłości informowałem pisemnie prokuraturę, lecz ta nie zainteresowała się tą sprawą.
W dniu 14 kwietnia 1989 roku brałem udział we mszy świętej za Ojczyznę w kościele w Juszczynie. Rozpoznał mnie na niej ksiądz Adolf Chojnacki i zapytał czy zechcę się spotkać z wiernymi, którzy chcieli mi zadać kilka pytań. Wyraziłem zgodę i spotkałem się po mszy św. w podziemiach kościoła z około 300 wiernymi, którym nie powiedziałem tego co tu Szanownym Panom napisałem, a mimo to pożegnano mnie oklaskami. Jeszcze chciałem opisać jedną sprawę: Po wyjściu z aresztu w dniu 25 lutego 1989 roku i przyjeździe do swojego miejsca zamieszkania, przyszła do mnie ekipa z SB z RUSW w Suchej Beskidzkiej w osobach por. Jacek Lorek i szer. Jacek Chachuła. Przyszli do mnie, jak mi to oświadczyli, celem udzielenia wszelkiej pomocy po wyjściu na wolność. Ja odmówiłem im i nie wyraziłem zgody na żadną pomoc z ich strony. Chachuła opuszczając mój dom prosił abym nie przeszkadzał mu w pracy. Również i ja prosiłem ich, aby mnie nie przeszkadzali. Jednak nie dotrzymali słowa. Przyjąłem się do pracy na zaporę wodną w Świnnej Porębie k/Wadowic. Ledwo przepracowałem 7 dni, już tam zawitała Służba Bezpieczeństwa z RUSW w Suchej Beskidzkiej w osobie inspektora SB Pająka. Tenże Pająk rozgłosił na mój temat negatywną opinię wśród kierownictwa budowy, tak że musiałem się zwolnić.
Po tym przyszedł do mnie do domu Marek Kęcki i prosił mnie, abym nie wracał do starych spraw i że on postara się mi o wyjazd za granicę na kontrakt do ZSRR. Również z tego nie skorzystałem.
Chcę żyć w Ojczystym Kraju, ale nie w reżimie, jaki do tej pory panuje. Myślę, że może coś się teraz zmieni na lepsze.
Kazimierz Sulka
Karykatura ks. Adolfa Chojnackiego kolportowana przez SB.
Druga karykatura. Proszę zwrócić uwagę, że obie ulotki są podpisane przez "Drukarnię im. Józefa Piłsudskiego".