Jak Polak z Polakiem
Rozdroży ciąg dalszy

Artykuł jest kontynuacją wydanych w 1986 "Rozdroży Solidarności"
został wydany w podziemiu w październiku 1987 roku

 

Motto: Dziś główną potrzebą społeczeństwa jest potrzeba nadziei. Trzeba przsłamać kryzys, który moim zdaniem jest w większym stopniu kryzysem społecznym niż ekonomicznym. Zdecydowanie nie zgadzam się z twierdzeniem, jakoby przyczyną istniejącej sytuacji był przede wszystkim kryzys gospodarczy oraz, że już z tego kryzysu wychodzimy. Tak nie jest. Tkwimy wciąż bardzo głęboko w kryzysie społecznym i politycznym. Społeczne aspiracje rozbudzone niesłychanie silnie roku 1980-tym nie zostały zaspokojone. Uważam, że jest to zasadniczy czynnik konfliktogenny.
prof. Andrzej Stelmachowski - przew. KIK „Przegląd Katolicki”.

We wrześniu ubiegłego roku władze podjęły decyzje o wypuszczeniu na wolność wszystkich więźniów politycznych czyniąc w ten sposób istotny krok w kierunku normalizacji stosunków w kraju. W tym roku „Solidarność” praktycznie odmówiła przyjęcia milionowej dotacji Kongresu Stanów Zjednoczonych wykonując w ten sposób kolejny krok w kierunku nie zadrażniania stosunków z władzami i wykazania dobrej woli na drodze porozumienia narodowego. (Przypis autora: Reakcja rzecznika rządu p. Urbana wskazywała by na to, że krok ten został przyjęty raczej sceptycznie i szyderczo jako wyraz słabości, ale p. Urban dla szyderstwa i wicu, gotów ojca i matkę sprzedać nie mówiąc już o innych drobiazgach, tak że być może nie ma się czym przejmować.) Tak więc linia dialogu bez słów jest kontynuowana i tylko trudno się zorientować, kto ten dialog prowadzi, jakie są jego przesłanki i cele i czego można po nim oczekiwać.

Jak dotychczas wszelkie komentarze, jakie na ten temat słyszałem miały charakter głównie etyczno-moralny, a więc, jak twierdzą koledzy z "Respubliki", wtórny w stosunku do podstawowych zadań polityki. Chociaż się z tym poglądem nie zgadzam, gdyż uważam, że polityka realizując „interesy” zawsze musi się posiłkować jako przewodnikiem pewną hierarchią wartości podlegającą ocenie moralnej, to tym razem postaram się przeanalizować decyzję z punktu widzenia interesów „Solidarności” i społeczeństwa polskiego pozostawiając sprawę "honoru Polaków” osobom bardziej wrażliwym na tę kwestię.

Chcąc ocenić jakąś decyzję, należy w pełni, jeśli to możliwe, poznać i zanalizować sytuację w jakiej została podjęta. Spróbujmy to zrobić koncentrując się na kilku, spomiędzy ogromnej liczby istotnych czynników, a mianowicie na takich elementach jak polityka władz, stan społeczeństwa i opozycji w szczególności czy wreszcie rozwój sytuacji międzynarodowej i jego skutki dla Polski.

Izolacja władzy

Zasadniczym elementem sytuacji jest moim zdaniem bierność i apatia społeczeństwa. Jak pisałem w poprzednim artykule (Przypis autora: Rozdroża Solidarności, 1986) władza, która narzuciła społeczeństwu stan wojenny, znalazła się w próżni. W wyniku użycia przemocy zdołano przeprowadzić demontaż niezależnych struktur organizacyjnych społeczeństwa, zdołano pohamować niepożądane dla władz społeczne aspiracje, nie zdołano jednak przedstawić społeczeństwu powszechnie akceptowanego programu odbudowy Kraju.

Społeczeństwo potraktowane z pełną arogancją w grudniu 1981 w rezultacie odmówiło władzy współpracy, odmówiło współodpowiedzialności, odnosząc się z całkowitą nonszalancją do jej poczynań, czy zarządzeń. O ile w początkowym okresie po wprowadzenie stanu wojennego wiązano pokaźne nadzieje z odrodzeniem "Solidarności" i stworzeniem własnego programu odnowy, to po kolejnych porażkach Związku nastąpiło zniechęcenie i ucieczka w sferę prywatności, oraz walki z ciągle narastającymi trudnościami dnia codziennego.

Władza, która wygrała konfrontację z „Solidarnością” poniosła druzgocącą klęskę w sferze oddziaływania społecznego.

Dziś wszelkie inicjatywy władzy spotkają się tylko ze wzruszeniem ramionami, na wszelkie jej działania społeczeństwo pozostanie obojętne. Nie chciałbym aby to co piszę było poczytane jako całkowita afirmacja tego stanu rzeczy, jako stanowisko „im gorzej, tym lepiej".

Daleki jestem od takiego programu, ale chciałbym, ażeby ta konstatacja, jedna z podstawowych dla sytuacji w Polsce, stała się całkowicie jasna dla wszystkich zwolenników porozumienia narodowego (w kraju i za granicą). Porozumienie elit nie musi być jednoznaczne z porozumieniem powszechnym.

Izolacja w jakiej znalazły się władze PRL zmusiła je do prowadzenia polityki mającej poszerzyć ich bazę społeczną. Ma temu służyć polityka demokratyzacji władzy i liberalizacji gospodarki, a także polityka kokietowania środowisk opiniotwórczych, czy nie antagonizowania elit „Solidarności”. (Przypis autora: Słowa "elita" używam nie w znaczeniu wartościującym, lecz w powszechnie używanym sensie opisującym grupy kierownicze i opiniotwórcze. Teza moja znajduje oparcie w polityce represyjnej władz, które ograniczając zakres represji w stosunku do zaklasyfikowanych przez nich uczestników elity, nie szczędzą ich w stosunku do zwykłych aktywistów Związku, dążąc w ten sposób do izolowania grup kierowniczych od ich bazy, ruchu masowego.)

Polityka taka, niewątpliwie na dalszą metę racjonalna, utknęła jednak w sferze sprzeczności pomiędzy interesami społeczeństwa domagającego się swej podmiotowości, a interesami aparatu władzy dążącego za wszelką cenę do utrzymywania swej niczym nie usprawiedliwionej i społecznie nie akceptowalnej pozycji. Ta sfera konfliktu towarzyszyła Solidarności od chwili powstania, a jej grudniowe rozwiązanie na niekorzyść społeczeństwa musi budzić uzasadniony pesymizm.

Tym nie mniej władza właśnie taką politykę podjęła przedkładając społeczeństwu, ale również zachodniej opinii publicznej, cały pakiet demokratyzujących i liberalizujących propozycji.

Pozorna Demokratyzacja

Jedną z takich czołowych propozycji jest tzw. II etap reformy. Opinia publiczna pokpiwa sobie, że i tak po kilkunastu etapach rozstrzygnięcie nastąpi podczas kryterium ulicznego i nie sposób się dziwić jej brakowi entuzjazmu, bo jeśli I etap praktycznie nie zaznaczył się w gospodarce, a II ogranicza się do powtarzania w kółko tez najpopularniejszych, oczywistych dla każdego zdroworozsądkowo myślącego człowieka, to rzeczywiście trudno dać się porwać entuzjazmowi. Zresztą same tezy do II etapu reformy to osobna kwestia. Trudno mi tu analizować wszystkie zawarte w nich sprzeczności i niekonsekwencje, zrobił to zresztą doskonale Ernest Skalski w „Tygodniku Powszechnym”. Dla potrzeb niniejszego opracowania wystarczy stwierdzić, że z zaproponowanego programu można dość swobodnie wykroić dwie całkowicie sprzeczne koncepcje naprawy gospodarki.

Jedna widzi ją w liberalizacji, w rozwoju nienależnych inicjatyw gospodarczych, w autonomii przedsiębiorstw, w mechanizmach rynkowo-pieniężnych, w ograniczeniu roli interwencyjnej państwa, generalnie w tym czego by oczekiwało społeczeństwo.

Jednakże równolegle do tej funkcjonuje stara, skompromitowana wielokrotnie, koncepcja dyscyplinowania społeczeństwa, dyscyplinowania gospodarki, poprzez organy centralne, poprzez plan, poprzez system nakazano-rozdzielczy. Ba, jedynie ta druga koncepcja znajduje jak dotychczas odbicie w proponowanych przez władze aktach ustawodawczych. Odrzucony w ubiegłym roku przez Sejm pakiet ustaw dotyczących przedsiębiorstwa i samorządu, czy przedstawiony społeczeństwu projekt nowelizacji kodeksu pracy są tego najlepszym dowodem.

Wyjątkowo represyjny i ograniczający upragnienia pracownicze projekt nowelizacji kodeksu pracy ma również w preambule II etap reformy i naprawę gospodarki narodowej. W imię reformy przywiązuje się ludzi do zakładu pracy, w imię reformy wprowadza się dodatkowe kary, w imię reformy ingeruje się w uprawnienia kierownictwa do polubownego rozwiązywania konfliktów pracowniczych, w imię naprawy gospodarki przedsiębiorstwa pozbawia się pracowników przysługujących im praw. Podobne pomysły lansował Józef Stalin, ale nikt nie uważa, że usiłował on naprawiać gospodarkę na drodze liberalizacji.

Z powyższego wynika, iż autentyczny kształt reformy nie jest właściwie dotychczas nikomu znany i będzie on wypadkową siły poszczególnych grup zainteresowanych w promowaniu takiego, a nie innego jej przebiegu. Jakie są faktyczne intencje władzy, trudno odczytać. Z jednej strony władza zdaje sobie sprawę z tego, jakie idee są w społeczeństwie popularne, jakie idee społeczeństwo jest w stanie zaakceptować i chciałoby się do tych idei odwołać. Zdaje sobie również sprawę, że wszelkie inne usiłowania skazane są z góry na porażkę. Z drugiej strony idee te są całkowicie nie do pogodzenia z interesami aparatu polityczno-gospodarczego stanowiącego, poza policją i wojskiem jedyne zaplecze rządzących. Jak w tym stanie rzeczy prowadzić reformę, która jako naczelne kryterium polityki kadrowej stawia kompetencje, a nie polityczną lojalność? Jak rozwiązać nawisły problem nomenklatury? Jak uautentycznić spółdzielczość poprzez rezygnację z wszelkich obowiązkowych centralnych zarządów i zjednoczeń? Jak zrezygnować z monopolu skupu, czy handlu zagranicznego, jak się obyć bez dziesiątków instytucji kontrolnych? Instytucje te zatrudniają setki tysięcy ludzi, którym w wyniku gospodarczej anarchii i poszarzającej się korupcji udało się uzyskać małą stabilizację. I właśnie ci ludzie mieliby ową stabilizację burzyć w imię abstrakcyjnej reformy, która rzekomo naprawi gospodarkę, ale za to na pewno spowoduje ich deklasację? Nie, w tej sytuacji prawdziwe intencje władzy są naprawdę niezbyt istotne, a perspektywy reformy dość pesymistyczne. Siłą, która mogłaby wymusić rzeczywistą realizację reformy jest oczywiście społeczeństwo. Jest. potencjalnie, aby jednak; te możliwości faktycznie musiałoby być zorganizowane. A przecież władza już ponad pięć lat się trudzi w pocie czoła by doprowadzić do jego atomizacji.

To prawda, że istniały systemy autorytarne prowadzące zdrową i efektywną politykę gospodarczą, ale nigdzie ingerencja władzy w tę dziedzinę nie była tak daleko idąca, że wręcz stała się podstawą jej bytu, a zaangażowany w to aparat tak liczny. Dlatego też pomysł naprawy gospodarki bez naruszania systemu władzy wydaje mi się nierealny, gdyż każda reforma, która miałaby przynieść efekty wiąże się właściwie z ograniczeniem interwencji w tym obszarze. Sądzę więc, że słuszność ma prof. Stelmachowski, kiedy źródeł obecnego kryzysu upatruje w jego genezie społeczno-politycznej, a nie w procesach gospodarczych. (Przypis autora: Warto przypomnieć, że prof. Stelmachowski wyniósł spore doświadczenia z rokowań w sprawie Fundacji Rolnej, której los może być probierzem otwartości władz na niezależne, społeczne inicjatywy gospodarcze. Przypis redaktora: Fundację Rolną chciał założyć Lech Wałęsa, chcąc przeznaczyć na nią pieniądze z Nagrody Nobla. Władza stawiła skuteczny opór.)

Zasadniczą różnicą dzieląca nas od normalnego społeczeństwa posiadającego własne państwo i przyjmującego za nie odpowiedzialność jest brak podmiotowości społecznej. Bez jej uzyskania nie bardzo sobie wyobrażam mobilizację społecznego wysiłku w imię dość abstrakcyjnych i w żaden sposób niekontrolowanych celów.

Problem ten zdaje się dostrzegać również władza zalewając nas w ostatnim okresie całym potokiem fasadowych instytucji demokratycznych. Rzecz jednak w tym, że powołując nowe instytucje nie uruchamia się żadnych mechanizmów mogących dostarczyć społeczeństwu wpływu na władzę. I cóż z tego, że powoła się kolejne rady gospodarcze, społeczno-gospodarcze, konsultacyjne, nawet do szczebla gminnego, gdy po pierwsze: zasiądą w nich nominaci władzy, a po drugie ich opinie i tak nie będą dla nikogo wiążące. Może to i tak jakiś postęp, że władza w ogóle jest zainteresowana tym, co myśli społeczeństwo, ale do realnego wpływu społeczeństwa na decyzje władzy droga daleka.

Takie posunięcia, jak powołanie Trybunału Konstytucyjnego, Trybunału Stanu, czy Rzecznika Praw Obywatelskich, zgodne są z tendencjami demokratycznego prawodawstwa, żywcem wyjęte z programu NSZZ „Solidarność” uchwalonego na I Zjeździe Delegatów. Wydawałoby się, że to jest właśnie to, czego oczekuje społeczeństwo, a jednak nie, gdyż każda z powołanych instytucji jest w gruncie rzeczy karykaturą oczekiwań.

Trybunał Stanu nie był w stanie rozwiązać problemu odpowiedzialności ekipy Gierka, Trybunał Konstytucyjny uchyla się przed problemem zgodności ustawy i związkach zawodowych z Konstytucją i międzynarodowymi zobowiązaniami PRL, wreszcie Rzecznik Praw Obywatelskich pozbawiony swego społecznego (wybieralnego) charakteru staje się jeszcze jedną instytucją zdobiącą fasadę praworządności PRL.

Trzeba zresztą przyznać, że w dziedzinie praworządności rzeczywiście obrodziło: bo Sąd Najwyższy, bo Trybunał Konstytucyjny, bo Prokurator Generalny pełniący z mocy Konstytucji nadzór nad przestrzeganiem prawa, a jeszcze Rada Państwa, a Komisja Sejmowa, a Minister Sprawiedliwości, czy wreszcie kiszczakowski Komitet ds. Przestrzegania Praworządności i Porządku Publicznego. Wydawałoby się, ze starczy. A jak jest, każdy widzi. Problem nie polega na tworzeniu nowych instytucji, lecz na ich odpowiedzialności przed społeczeństwem. Każda instytucja znajduje się pod presją tego, kto ją powołał i właśnie jego interesy realizuje w pierwszym rzędzie. Dyrektor powołany przez organ założycielski, poseł, radny, członek kolejnej rady, nominowani przez system, który określam umownym terminem władzy, muszą jej podlegać, muszą się z nią liczyć, a ich znaczenie jako przedstawicieli opinii publicznej wobec władzy jest rzeczywiście niewielkie. Przecież nie społeczeństwo ich wybrało, nie społeczeństwo będzie, decydowało o pełnieniu lub niepełnieniu przez nich ich funkcji.

Demokracja polega na tym, że społeczeństwo działa poprzez wybieranych przez siebie przedstawicieli i jeśli ten mechanizm nie funkcjonuje, to nie ma demokracji. W świetle tej prostej, banalnej prawdy widać, że powoływanie kolejnych instytucji ani na jotę nie przybliża nas do udziału społeczeństwa we władzy, a sądzę, że jest to warunek konieczny, by społeczeństwo odpowiedziało jakimkolwiek zainteresowaniem na proponowane reformy.

Wśród rozmaitych posunięć władzy, dążącej do zmniejszenia swej społecznej izolacji, zostały też podjęte wysiłki na rzecz przyciągnięcia do współpracy ludzi obdarzonych osobistym autorytetem społecznym. Tak więc do kolejnych rad wkładano jak rodzynki do ciasta ludzi, których dotychczasowa działalność spotykała się ze społeczną akceptacją i uznaniem. Jakie były motywy uczestniczenia tych ludzi w inicjatywach władz? Trudno przesądzać, ale myślę, że bardzo często pozytywne. Zablokowanie wszelkiego rodzaju aktywności społecznej poza strukturami władzy, katastrofalna sytuacja kraju, faktyczny brak centrum mogącego inicjować proces odnowy, to elementy, które mogły decydować o nawiązywaniu współpracy z władzą taką, jaka jest, jeśli jako alternatywę widziano wyłącznie marazm i apatię. Mimo, iż powoływane przez władzę instytucje na ogół nie wnosiły nic nowego do sytuacji społeczno-politycznej kraju, a uczestnictwo w nich powodowało degradację zaangażowanych w to autorytetów, to jednak tego rodzaju polityka otwarcie zastosowana przez władzę przyniosła pewne sukcesy w przełamywaniu barier oddzielających ją od elit opiniotwórczych kraju. Kokietowaniu owych elit służył też cały wachlarz innych środków, jak liberalizowanie cenzury, zezwolenia, a właściwie jedno zezwolenie, na wychodzenie niezależnego czasopisma, czy też zezwolenia na istnienie niezależnych, jak dotychczas dwóch, towarzystw gospodarczych.

Wszystkie te działania stanowią niewątpliwie o jakimś otwarciu władz na oddziaływanie opinii społeczeństwa i daleki byłbym od niedoceniania ich znaczenia, czy też kwestionowania dobrej woli uczestniczących w nich ludzi. Moje obawy sprowadzają się raczej do tego, czy rezonans społeczny tych inicjatyw oraz zasięg oddziaływania na społeczną aktywność, skutecznie ograniczany przez władzę jest w stanie wynagrodzić uczestnikom użytkowanie ich w charakterze listka figowego. Władza podejmując pozytywne decyzje w tych sprawach, ma naprawdę niewiele do stracenia, bo społeczeństwo i tak z większą lub mniejszą aktywnością będzie kontynuować działania niezależne bo wydawnictwa drugiego obiegu stworzyły sytuację, w której jak powiedział Jacek Kuroń "można uprawiać starą propagandę dla nikogo, bądź też mówić prawdę lub choćby częściową prawdę". W takiej sytuacji legalizacja pewnych inicjatyw, szczególnie, gdy są one ograniczone swym zasięgiem w praktyce niewiele władzę kosztuje, natomiast przynosi korzyści w postaci uznawania władz i jakiegoś jednak liczenia się z nimi, a oprócz tego stanowi sposób zjednywania sobie elit opiniotwórczych i odbudowywania, w oparciu o nie swojego autorytetu.

Nie podzielałbym poglądu, że obecnie władza jest uodporniona na presję społeczną, gdyż jak starałem się to wykazać wszystkie elementy otwarcia są wynikiem stałej choć słabnącej presji społeczeństwa, wynikiem istnienia alternatywnej opcji nielegalnej działalności niezależnej. Ponieważ nigdy nie wierzyłem i nie wierzę w znaczenie dobrej lub złej woli w polityce, pozwalam sobie wątpić, czy ten rodzaj polityki władz będzie kontynuowany z chwilą ostatecznego przełamania struktur całkowicie od władzy niezależnych.

Proces ten przypomina po trosze to, co się działo z polską inteligencją w latach 1945-1948, kiedy to presja położenia gospodarczego kraju z jednej strony i otwarta polityka władz z drugiej doprowadziły do sytuacji, która na lata pozbawiła społeczeństwo aktywności elit kulturalnych. Nie mówię tu o terrorze stalinowskim, który stał się możliwy dopiero po wstępnej pacyfikacji kręgów opiniotwórczych. (Oczywiście na tym początkowym etapie trochę terroru też się przydało żeby zachęcić opornych). Mówię o okresie poprzedzającym, który już wcześniej doprowadził do wyalienowania elit albo poprzez nakłonienie ich do współpracy z władzą "taką, jak jest” albo też do emigracji, także wewnętrznej warto tu zresztą zauważyć, że role tzw. "lewicy” i "prawicy" mogą być razem łatwo odwrócone. Historia nie musi się powtarzać, ale może.

Podsumowując chciałbym powiedzieć, że niewątpliwie cieszą mnie wszelkie przejawy oficjalnej, legalnej działalności niezależnej i skłonny jestem je traktować jako jedną z możliwości ewoluowania systemu, ale jednocześnie uważam, że wszystkie one są bardziej wynikiem konsekwentnej presji społecznej, nienależnej działalności podziemnej, niż wynikiem dyplomatycznych zabiegów. Działalność dyplomatyczna tylko wtedy ma sens, gdy jest oparta na silnej bazie społecznej. Gwałtowny pęd do budowania struktur akceptowanych przez władzę, dający się ostatnio zaobserwować, jest o tyle korzystny o ile otwiera nowe drogi aktywności i o tyle szkodliwy o ile godzi w podstawy oporu społecznego. Zatomizowane środowiska nie są partnerem dla władzy, natomiast jest nim milczące i nieufne społeczeństwo.

Kościół, a Solidarność

Omawiając sytuację społeczną w kraju nie sposób nie wspomnieć o roli Kościoła Katolickiego, jego stosunków z państwem i jego stosunku do opozycji demokratycznej i „Solidarności” w szczególności. Sprawa ta jest dość dyskretna i niechętnie poruszana, gdyż polityka hierarchii kościelnej mija się w znacznej mierze z oczekiwaniami poważnych grup społecznych. Otóż nazywając rzecz po imieniu, Kościół wycofał poparcie dla "Solidarności". To, co piszę, nie dotyczy oczywiście wcale niemałej grupy księży, którzy poszukując ze swymi parafianami nowych dróg realizowania aktywności społecznej, nie rezygnują z sympatii i przywiązania do "Solidarności", ale podlegają oni stałej presji ze strony hierarchii, w poszczególnych przypadkach nawet różnorodnego rodzaju restrykcjom (przeniesienia).

Nie nastąpiło to z dnia na dzień, zaczęło się od krytyki rozczapierzonych palców, a skończyło na eliminacji wszelkich symboli Związku podczas uroczystości kościelnych. Kulminacją tego była wizyta Jana Pawła II, podczas której Kościół dołożył chyba nie mniej starań niż państwo, ażeby "niepotrzebne napisy i symbole" nie zakłóciły powagi i skupienia, jakie towarzyszyć powinno Kongresowi Eucharystycznemu i pielgrzymce Ojca Świętego. (Przypis redakcji: Wielkiego sukcesu hierarchia nie odniosła. Redakcja doskonele pamięta wielki transparent "Czwarty raz, już do wolnej Polski...", który wystawiono pod Pałacem Kultury.) Zresztą proces eliminacji "Solidarności" z Kościoła trwa i nie ominął nawet uroczystości związanych z podpisaniem Porozumień Sierpniowych. Trudno nie zauważyć, że nie zawsze tak bywało i np. sztandary "Solidarności" podczas uroczystej mszy inaugurującej I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ "Solidarność" w żaden sposób nie godziły w uczucia religijne celebransa Kardynała Józefa Glempa, natomiast godzi w nie spłachetek płótna z napisem "Solidarność" przyniesiony za pazuchą z narażeniem wolności na uroczystości, np. pielgrzymki świata pracy. Ten prosty przykład ilustruje chyba dość dobitnie, że to nie liturgia i transcendentne obowiązki Kościoła uległy tak dalekim zmianom, ale właśnie polityka ziemska, doczesna odcisnęła swe wyraźne piętno na stosunku hierarchii kościelnej do "Solidarności".

Zresztą jeśli tak się stało, to nie jest to wina wyłącznie Kościoła, jest to również wina przywódców związkowych, którzy starając się uniknąć odpowiedzialności za ruch społeczny uznali tożsamość trójczłonu "Solidarność-Naród-Kościół" i nie chcąc psuć harmonii mniej lub bardziej entuzjastycznie przyklaskiwali działaniom Kościoła, wyrzekając się inicjatywy politycznej.

Stan ten trwa do dnia dzisiejszego i interesy Związku podporządkowane są domniemanym intencjom Kościoła. W adresie wystosowanym z okazji przyjazdu Ojca Świętego przez grono sześćdziesięciu paru osób zaproszonych przez Lecha Wałęsę, w tym przywódców związkowych, doradców i w przygniatającej mierze ludzi identyfikujących się z "Solidarnością", ani razu nie pada to słowo. Przepraszam raz, gdy mówi się, że wyrzeczenie się przemocy stanowi "sens doświadczeń Solidarności". Po pierwsze uważam, że sens doświadczeń "Solidarności" był znacznie, ale to znacznie szerszy niż jej stosunek do przemocy, a po drugie: "sens doświadczenia Solidarności". To znaczy "Solidarności" już nie ma, rozpoczynamy nowy rozdział, w którym pozostało nam tylko doświadczenie. I tego rodzaju stanowisko prezentują ludzie, których autorytet budowany jest poprzez dodatek "przywódca związkowy", bądź "doradca NSZZ Solidarność". Wyobrażam sobie, że ogromna większość ludzi podpisujących ten dokument nie zauważyła jego mankamentu wśród niewątpliwie słusznych i powszechnie uznawanych konstatacji. Ktoś jednak ten dokument redagował. Dlaczego nie stwierdził przedtem jednoznacznie, że "Solidarność" to czas przeszły i że należy poszukiwać realizacji podstawowych praw społeczeństwa na innej drodze? Dlaczego się po prostu nie wypisał? Bo za wcześnie. Bo jeszcze ciągle w oczach szerokiego społeczeństwa związek z "Solidarnością" buduje wiarygodność i prestiż społeczny. Może to rzeczywiście praktyczne i słuszne politycznie, ale czy na pewno moralne?

Po tym, co powiedziałem, odpowiedzialność hierarchii kościelnej za zaistniały stan maluje się jednak w trochę innym świetle. Bo Kościół to nie "Solidarność", a od partnera ma się chyba prawo wymagać charakteru i tożsamości politycznej. Kościół posiada swe interesy instytucjonalne, a działalność społeczna Kościoła jest przedmiotem ciągłego przetargu z władzami. "Solidarność" to nie jedyna możliwość realizacji podmiotowości społecznej i łatwo sobie wyobrazić dziesiątki innych rozmaitych dróg. Którą z nich wybierze Kościół, trudno powiedzieć, ale na pewno tą, która nazywa się odrodzeniem "Solidarności", została odrzucona. Czy słusznie? Czy można budować podmiotowość społeczną negując symbole i tradycje koncentrujące społeczną sympatię i nadzieję?

Można przypuszczać, że Jan Paweł II, który jest ogromną indywidualnością i posiada niewiarygodną wprost umiejętność kontaktowania się z masami, zauważył szczelinę rysującą się pomiędzy społeczeństwem a hierarchią kościelną. W swym przemówieniu do Konferencji Episkopatu powiedział: "Z racji swej misji ewangelicznej i pasterskiej Kościół nie może przestać być sługą takich zadań, jak podmiotowość społeczeństwa, związana z przestrzeganiem praw osoby ludzkiej. Z tym łączy się ściśle zasada uczestnictwa w stanowieniu o prawach własnego społeczeństwa również w zakresie politycznym z wykluczeniem wszelkich dyskryminacji. Suwerenność państwowa tylko wówczas odpowiada wymogom porządku, gdy jest wyrazem suwerenności narodu w tymże państwie, gdy społeczeństwo jest w nim autentycznie gospodarzem i twórcą wspólnego dobra. Wszystkie te sprawy nie mogą schodzić z pola uwagi Kościoła, a w szczególności Jego pasterzy. Tak jest w różnych krajach świata, tak jest np. w wielu krajach Ameryki Łacińskiej - w Polsce nie może być inaczej. Mamy zresztą co do tego rodzime dobre tradycje i własne doświadczenia, również na ostatnim etapie dziejów".

Jeśli dodamy, że zostało to wypowiedziane w kontekście sceptycznego stosunku Papieża do propozycji nawiązania przez Watykan stosunków dyplomatycznych z PRL, propozycji akceptowanej przez Episkopat Polski, to wypowiedź tę możemy traktować prawie jak wytknięcie, jako wyraz obaw o możliwość wyalienowania się polskiego Kościoła ze społeczeństwa.

Co nam daje "pierestrojka"?

Na zakończenie tych paru uwag o sytuacji, w jakiej przychodzi nam działać, parę słów o polityce międzynarodowej. Ponieważ jest już prawie nietaktem towarzyskim o tym nie mówić, a więc Gorbaczow, głasnost i pierestrojka. Czy reforma Gorbaczowa ma charakter autentyczny? To oczywiście zależy od tego, co kto przez "autentyczność" rozumie i co Gorbaczow uważa za stan finalny. Osobiście skłonny jestem sądzić, że Gorbaczow takiego stanu w ogóle sobie nie wyobraża, a jeśli nawet to poza sferą gospodarczą mało odbiegający od stanu wyjściowego. Tym niemniej uważam, że reforma jest autentyczna, ponieważ stanowi ona być i nie być Związku Radzieckiego i musiałaby zostać w tej czy innej formie podjęta przez każdego, nie podlegającego pełnej sklerozie przywódcę radzieckiego. Oczywiście jej głównym celem jest podniesienie wydajności i unowocześnienie gospodarki radzieckiej, ale ponieważ podobnie jak i w Polsce, jest to ściśle związane z polityką społeczną, więc nolens volens wymaga również reform i w tej sferze. Ponieważ reforma to nie sprawa dobrej czy złej woli Gorbaczowa, ale w pierwszym rzędzie sprawa oporności materii ludzkiej (interesy aparatu, przygotowanie i rozbudzenie społeczeństwa), to życzyłbym społeczeństwu radzieckiemu, aby u schyłku panowania Gorbaczowa osiągnęło ten poziom swobód obywatelskich, jakim dysponujemy obecnie w Polsce.

Reforma to nie akt, to proces, w tak wielkim kraju na pewno długotrwały, ulegający przyspieszeniom i zahamowaniom w miarę rozwoju sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej. Czynniki oddziaływujące w tak długim okresie czasu na kształt reformy są różnorodne, tak, że efekt końcowy jest prawie nieznany. W świetle powyższego fascynacja Zachodu pierestrojka wydaje mi się dość powierzchowna. Tym niemniej jest ona faktem i to niezmiernie istotnym w kształtowaniu polityki międzynarodowej. Powoduje ona, że rodzi się przed nami nowy etap odprężenia, a jaki będzie jego charakter, jakie miejsce zajmie w nim problem praw i wolności ludzkich, praw społeczeństw i narodów trudno w tej chwili przesądzać. Byłbym zresztą w tej sprawie raczej optymistą.

Co reformy Gorbaczowa mogą przynieść państwom satelitarnym, takim jak Polska? Myślę, że w pierwszym rzędzie ożywienie społeczeństw i większą swobodę manewrów w sprawach wewnętrznych rządom. To, co w tej chwili piszę, opiera się na faktach, choć za dalszy rozwój tych procesów nie przyjmuję żadnej odpowiedzialności. Demonstracje w Czechosłowacji, na Węgrzech, w NRD, ba nawet pewne ożywienie w Bułgarii - to fakty. Aktywizacja Karty 77, aktywizacja kół demokratycznych w ZSRR, powstanie tu i tam na terenie demokracji ludowych nowych grup opozycyjnych, rozwój ruchu pacyfistycznego i kontestującego, pojawienie się nowych nazwisk. To wszystko zjawiska słabe jeszcze, bardziej lub mniej ostro tępione przez władzę, ale wyznaczające w jakiejś mierze przyszłość. Dlatego też działania podejmowane w celu nawiązania kontaktów, wymiany doświadczeń i współpracy uważam za jedne z bardziej pozytywnych, jakie w roku bieżącym podejmowano (sympozjum WIP-u, kontakty z Kartą 77).

Jeśli chodzi o rozszerzenie marginesu swobody, jakim dysponują rządy krajów satelitarnych, to i tu trudno przesądzać o perspektywach. Zbyt gwałtowna pierestrojka nie ma się przecież zakończyć rozpadem imperium sowieckiego. W każdym bądź razie są one na obecnym etapie również faktem. Sądzę, że bez Gorbaczowa niemożliwe byłoby uwolnienie w zeszłym roku wszystkich więźniów politycznych w Polsce. Zbyt silna była oparta o Moskwę opozycja konserwatywna w partii. Zresztą i wielomiesięczne, niezwykle burzliwe dzieje amnestii są tego dowodem.

Drugim elementem politycznego manewru jest sprawa "białych plam". Generał Jaruzelski mówiący o deportacji ludności terenów kresowych na wschód, nazywający wkroczenie wojsk radzieckich w 1939 roku naruszeniem suwerenności państwowej Polski, otrzymuje nowy atut do ręki, przestaje negować to, o czym wie cały naród, zbliża się do społeczeństwa. W zaklętym kręgu przedgorbaczowskiego tabu, musiałby, niezależnie od swoich osobistych doświadczeń pozostać na zewnątrz. Tak więc nie ulega dla mnie wątpliwości, że sfera suwerenności w polityce wewnętrznej państw demokracji ludowej wzrosła. Na ile, trudno to powiedzieć. Może o tym rozstrzygnąć jedynie praktyka. Jak ta sfera zostanie wykorzystana to nie tylko sprawa rządów, ale również presji społeczeństwa i oporności spetryfikowanego aparatu władzy.

Nowa polityka amerykańska

Pisząc o umiarkowanym optymizmie w sprawie miejsca praw i wolności ludzkich w polityce nowego etapu odprężenia, miałem na myśli postawę krajów zachodnich, w końcu nie sam Gorbaczow określa warunki porozumienia. Wylansowana przez prof. Brzezińskiego koncepcja traktowania poszanowania praw człowieka jako ideowej przesłanki polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych znalazła dość konsekwentną i chyba owocną realizację podczas obu kadencji prezydenta Reagana. Co więcej, rozszerzyła się na kraje Europy Zachodniej i musiała z większym lub mniejszym entuzjazmem zostać zaakceptowana przez różnej barwy odłamy opozycyjne (mało chlubny wyjątek stanowi tu SPD). W chwili obecnej nic nie wskazuje na to, aby koncepcja ta miała zostać nagle odrzucona. Natomiast popularny podczas poprzedniego detante pomysł okupywania się Związkowi Radzieckiemu przez finansowanie gospodarki krajów komunistycznych ma obecnie coraz mniej zwolenników. Dlatego też nie wierzę, ażeby uprawiane zarówno przez nasze władze, jak i przez niektórych doradców "Solidarności" nagabywania Amerykanów o dofinansowanie gospodarki PRL poprzez udzielenie rządowi kredytów mogło przynieść rezultaty na miarę oczekiwań. Sądzę natomiast, że z takim poparciem mogłyby się spotkać niezależne inicjatywy gospodarcze kontrolowane przez społeczeństwo. Przykładem może tu być zainteresowanie Amerykanów sprawą Fundacji Rolnej. Warto zauważyć, że presja amerykańska była bardzo wyraźna i bardzo konsekwentna. Wraz z zerwaniem rozmów w tej sprawie wygasło również zainteresowanie Fundacji Rockeffellera problemami polskiego rolnictwa mimo perspektyw jakie rysowano podczas zeszłorocznego pobytu generała Jaruzelskiego w Nowym Jorku. (Przypis autora: Piszę o Amerykanach, których polityka jako wielkiego mocarstwa jest oczywiście najbardziej aktywna i dostrzegalna, ale należy zauważyć, że akurat w tej sprawie panuje duża zgodność wśród krajów zachodnich i zasady polityki polskiej USA są w dużej mierze akceptowane przez inne kraje.)

Niezależnie od normalizowania stosunków z rządem PRL, kraje zachodnie nie odeszły od pewnego kanonu politycznego wypracowanego w latach 1981-1987, co więcej, zaczynają go rozszerzać na stosunki z innymi państwami bloku. Mianowicie po fenomenie "Solidarności" zrozumiano, że partie komunistyczne, wbrew konstytucyjnym formułom nie są jedynym reprezentantem społeczeństw krajów obozu wschodniego. Myślę, że politycy krajów zachodnich rozumieli to już dawniej, ale ulegali komunistycznej presji. Teraz przestali ulegać. Postanowiono traktować kraje komunistyczne jak wszystkie inne - może się Jaruzelski spotykać z Voglem, może Whitehead spotykać się z Wałęsą. Co innego stosunki dyplomatyczne rządów, a co innego kontakty towarzyskie i wymiana poglądów nota bene gwarantowana porozumieniami helsińskimi. Nie wyobrażam sobie, aby na przykład obecność przedstawicieli partii komunistycznej na bankietach w ambasadzie polskiej czy radzieckiej mogła zaważyć na przyjęcie bądź odrzucenie zaproszenia przez kogoś z polityków zachodnich. I dlatego stanowisko polskiego rządu bojkotującego przyjęcia w ambasadach zachodnich, na których obecni są przedstawiciele opozycji zaczyna być coraz bardziej śmieszne i anachroniczne. Jest to na pozór sprawa drobna, ale za to bardzo znamienna dla ostatnio prowadzonej polityki państw zachodnich i kiedy minister spraw zagranicznych Austrii (tak, Austrii) przyjął na śniadaniu Vaclawa Hawela, odebrałem to prawie jako osobisty sukces.

Znamienne losy miliona dolarów

Generalnie rzecz biorąc kraje zachodnie przestały dostrzegać w swej polityce jedynie rządy bloku Wschodniego, a zaczęły dostrzegać również społeczeństwa. Wyrazem tej tendencji może być przyznanie przez Kongres Amerykański dotacji jednego miliona dolarów dla NSZZ "Solidarność". Myślę, że obok sympatii dla niezależnego ruchu w Polsce, w geście tym mieści się również stwierdzenie, że współcześni Amerykanie nie rozumieją Jałty jako ostatecznego przyłączenia krajów Europy Wschodniej do sowieckiego imperium i że są zainteresowani budową demokratycznych społeczeństw również na wschód od Łaby. Być może było w tym trochę entuzjazmu dla postawy i etosu "Solidarności" (uchwałę przyjęto jednomyślnie), być może trochę reaganowskiej polityki "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie", ale fakt ten jest przynajmniej dla mnie osobiście bardzo przyjemny i optymistyczny.

Na zakończenie chciałem zauważyć, że Kongres Stanów Zjednoczonych nie czuje się ani zakłopotany, ani speszony mówiąc na głos NSZZ "Solidarność", a u nas to już prawie nie wypada być aż tak naiwnym. Strasznie głupi są ci Amerykanie.

Tak oto doszliśmy do miliona dolarów, która to sprawa stanowi bardzo dobrą podstawę do analizy sytuacji polskiej opozycji. Dla jasności sytuacji muszę powiedzieć, że mimo iż jestem szefem Komisji Interwencyjnej jednej z najbardziej finansochłonnych placówek Związku, nic mi nie jest wiadomo, jak do podjętych decyzji doszło, kto je podejmował i jakimi się kierował przesłankami. Tak więc to, co piszę, jest oparte na informacjach pani Lasoty z "Kultury" paryskiej, przypadkowych przecieków, oraz tym, co powiedział nieoceniony Jerzy Urban. Jeśli ktoś kompetentny zabierze w tej sprawie głos - to czas już najwyższy. Generalnie sprawa wygląda tak: Kongres Amerykański przegłosował dotację w wysokości jednego miliona dolarów, dla NSZZ "Solidarność". Dlaczego tak się stało, dlaczego zrezygnowano z dotychczasowej drogi finansowania "Solidarności" za pośrednictwem rządowej fundacji END (fundacja na rzecz demokracji) i centrali związkowej AFL-CIO, trudno powiedzieć, może chodziło o silniejsze zaakcentowanie w stosunku do władz polskich, że Ameryknie wcale nie uważają sprawy "Solidarności" za przesądzoną, może o wykazanie, że polityka USA będzie się orientowała nie tylko na rządy państw Europy wschodniej, ale również na ich społeczeństwa. Możliwe też, że chodziło o wewnątrzamerykańskie problemy wyborcze. Czemu splendor (tam "na antypodach" to może nieduży, ale jednak splendor) popierania "Solidarności" ma spadać na AFL-CIO stanowiąca bazę partii demokratycznej, kiedy pieniądze na ten cel pochodzą od wszystkich podatników amerykańskich? Nie wykluczone, że decydowało coś zupełnie innego, w każdym bądź razie uchwałę podjęto. Jerzy Urban zareagował alergicznie, głosząc, że działacze przechodzą na żołd rządu USA, (Przypis autora: Tak mówił, widocznie opierając się na doświadczeniach polskich nie może sobie wyobrazić, że parlament może przyznać pieniądze bez zgody rządu i że wystarczy do tego wniosek kongresmenów. Ale USA to nie PRL i tożsamość tych dwóch instytucji nie jest tam aż tak daleko idąca jak w Polsce (patrz sprawa Iranu i contras).), że to srebrniki, że przyjęcie tych pieniędzy jest harakiri "Solidarności". Ponieważ przedstawiony przez pana Urbana repertuar był już znany od lat, nowe wystąpienie nie zawierało żadnych elementów twórczych, nie sadziłem, że może zrobić na kimś wrażenie. A jednak widać zrobiło, bo "Solidarność" w liście podpisanym przez Lecha Wałęsą pieniądze przyjęła i nie przyjęła. (Przypis autora: Pogląd Arystotelesa wyrażony w "Metafizyce": "niepodobna ażeby coś było i nie było zarazem" jest w świetle subtelnej polityki po prostu prostacki. Polityką rządzi dialektyka, ciekawe tylko czy ta od Hegla, czy ta od Marksa.)

Tak więc "Solidarność" dialektycznie podziękowała Kongresowi za przyznaną dotację i jednocześnie powiedziała, że jest na tyle zamożna, że swą działalność sfinansuje z innych źródeł (na pewno CIA bez wiedzy Kongresu), a otrzymane pieniądze przeznaczy na podupadającą w PRL służbę zdrowia i fundusz socjalny. O funduszu takim słyszę po raz pierwszy i nie wiem ani czemu on służy, ani kto nim dysponuje. Ale może po prostu takiego funduszu nie ma, a powiedziano to, aby otrzeć łzy zawiedzionym związkowcom. Rozwiązanie takie zadowoliło Jerzego Urbana, który oznajmił, że boi się posądzenia o bycie doradcą "Solidarności". Dla prawdziwych doradców Wałęsy to mały komplement. Przecieki mówią, że cel jest szlachetny, że w ramach tego celu zakupione zostaną dla szpitalnictwa sztuczne nerki i że nie wypada budować ruchu za pieniądze obcego mocarstwa. Trudno negować, że stan polskiej służby zdrowia jest katastrofalny, ale wątpię, żeby milion dolarów mógł go w sposób istotny naprawić. Dlaczego nerki? A co z jednorazowymi strzykawkami, a co z indykatorami AIDS (krew do transfuzji), a co z lekarstwami? itd. itd.

Tyle o służbie zdrowia, ale powróćmy do drugiego argumentu: "nie wypada budować ruchu za pieniądze obcego mocarstwa". Można by sądzić, że znajduje tu realizację znane twierdzenie Goebelsa, że każde głupstwo powtórzone dostateczną ilość razy staje się prawdą. No bo cóż, przez całe lata podziemnej działalności NSZZ "Solidarność" płynęły pieniądze amerykańskiej fundacji rządowej END, na Związek, OKNO, Polski Fundusz Wydawniczy, na Polski Fundusz Praworządności, Komitet Helsiński, na działalność charytatywną i nikt się jakoś tym nie przejmował, a dziś nie wypada. Gdyby podobna decyzja Kongresu zapadła w roku 1982, to na drugi dzień pod ambasadą amerykańską zebrałyby się tłumy wiwatujących warszawiaków. Więc to jednak chyba nie o "wypada i nie wypada" chodzi, bo etos nie ulega tak szybkim zmianom i nie jest to sukces perswazji Urbana. Po prostu argument jest miałki i fałszywy, mający pokryć swą szlachetnością rzeczywiste, czysto polityczne motywy podjętych decyzji.

I jeszcze a propos "wypada". O ile pamiętam, dotacja Kongresu przewidywała również Wsparcie dla innych, pozasolidarnościowych ruchów niezależnych. Nie wiem czy "Solidarność Walcząca", WIP, NZS, nie mówiąc już o innych grupach, są równie zamożne? Czy ktoś z nimi konsultował w ogóle decyzję? I czy to wypada lekceważyć wolę donatora i rozporządzać nie swoimi pieniędzmi?

Nie małej miary polityk i na ogół nie posądzany o zdradę interesów narodowych, Józef Piłsudski, mawiał, że przyjąłby pieniądze nawet od diabła, gdyby ten nie stawiał mu warunków. Ale Józef Piłsudski był również działaczem i potrzebował pieniędzy na działalność, a ponadto jeszcze, i to chyba najważniejsze, wierzył w to, co robił.

Sądzę, że właśnie tutaj, w wierze w realizowane cele i potrzebie tworzenia, bądź rezygnacji z tworzenia Ruchu należy doszukiwać się genezy podjętej decyzji. Osobiście widzę tylko dwa powody mogące wyjaśnić w sposób racjonalny odmowę przyjęcia pieniędzy. Pierwszy, to toczące się lub zamierzone rokowania z władzami, kiedy należy unikać, pogorszenia zaognionej sytuacji, drugi, to brak wiary podejmujących decyzję w możliwość celowego i społecznie akceptowanego rozdysponowania tej sumy. Skłonny jestem przypuszczać, że prawdziwe są oba motywy. Przy okazji przekazania funduszy nie zrobiono nic, co by mogło podnieść i umocnić prestiż "Solidarności". (Przypis autora: Kongres Amerykański w ramach programu pomocy Polsce przyznał obok dotacji dla "Solidarności" wielokrotnie wyższą kwotę na poprawę stanu służby zdrowia oraz zakup leków i odżywek przez instytucje charytatywne. W jaki sposób obywatele PRL będą mogli odróżnić sprzęt medyczny i lekarstwa zakupione z tych środków od sprzętu medycznego i lekarstw sfinansowanych z pieniędzy przeznaczonych dla "Solidarności" i ruchu opozycyjnego, w Polsce?). Można sądzić, że wynika to z niewiary w jej społeczną nośność oraz obawy zantagonizowania władz.

Negocjacje, rokowania, porozumienie

Myślę, ze amerykańskie pieniądze nie stanowią jedynej przeszkody w porozumieniu z władzami, jest przynajmniej jeszcze jedna poważna trudność. Jest nią Biuro Zagraniczne NSZZ "Solidarność" w Brukseli. Nigdy nie należałem do osób szczególnie zaprzyjaźnionych z Brukselą i Bruksela nigdy nie przejawiała szczególnej troski (powiedzmy sobie ściśle - żadnej troski) o losy Komisji Interwencyjnej, ale pomysł likwidowania przedstawicielstwa "Solidarności" za granicą, jedynej instytucjonalnej formy działania Związku uznałbym po prostu za głupstwo. Chyba... chyba że miałbym inne plany polityczne, plany w których "Solidarność" nie odgrywałaby już żadnej roli poza tradycją i "doświadczeniem". Tylko, że wtedy postarałbym się to publicznie zakomunikować.

Jak już powiedziałem, wcale nie jestem zdania, że "Solidarność" stanowi jedyną możliwość budowania podmiotowości społeczeństwa, co jest chyba naczelnym i przez nikogo nie kwestionowanym celem działań opozycji, spróbujmy więc spokojnie i bez uprzedzeń rozważyć obie opcje, jakie zarysowują się obecnie przed Ruchem, opcję porozumiewania się i kompromisu z władzami i opcję działalności niezależnej. Spróbujmy zastanowić się, która z nich i w jakiej mierze działa na korzyść polskiego społeczeństwa, a jeśli obie, to w jakich proporcjach najlepiej temu społeczeństwu służą. Z góry muszę uprzedzić, że ani opcji negocjacyjnej nie uważam za tak atrakcyjną i efektywną, ani opcji działalności niezależnej za tak beznadziejną, jak się to przyjęło ostatnio sądzić.

A więc zacznijmy od "rokowań". Nasuwa się tu od razu szereg pytań - kogo z kim? W jakim celu i jakim kosztem? Czy w ogóle jest sens o tym mówić?

Otóż wydaje mi się, że na pewno jest, już chociażby z tego powodu, że się o tym nie mówi. Porozumiewanie się i kompromis to jednak stare jak świat narzędzia polityki i jeśli nie zamierza się działać przemocą i organizować rewolucji natomiast ma się zamiar oddziaływać na kształt i charakter państwa, to w pewnym momencie należy oczywiście wynegocjować z władzami podstawy prawne działalności Ruchu, oczywiście podczas takich negocjacji każda ze stron stara się uzyskać najkorzystniejsze dla siebie warunki i prowadzić je w najdogodniejszym dla siebie momencie. Czy moment obecny jest dla "Solidarności" właściwy? Uważam, że nie, ponieważ Związek jest bardzo rozbity, apatyczny, bierny i pozbawiony wiary w możliwości skutecznego działania. W tych warunkach jest bardzo słabym partnerem i właściwie w tego rodzaju negocjacjach nie można by liczyć na nic innego niż dobrą wolę przeciwnika i dyktat. Aktualnie nie ma praktycznie takich czynników, które by zmuszały władze do ustępstw.

Czy więc dla władzy ma w ogóle jakikolwiek sens podejmowanie rozmów z "Solidarnością"? Wbrew temu o czym władzą codziennie zapewnia i w co społeczeństwo uwierzyło - ma. Oczywiście nie jest to cel pierwszorzędny, ale cel taki dla władzy mógłby istnieć. Nie jest to ta sama władza, która w Grudniu przekonana o swej własnej wszechmocy wprowadziła stan wojenny. Prawie już sześć lat władztwa postawiło ją przed nierozwiązywalnymi problemami kryzysu społeczno – gospodarczego. Władza nie posiadająca żadnego kontaktu ze społeczeństwem, żadnego autorytetu i żadnej egzekutywy jest również słaba i musi czynić starania ażeby stan ten uległ zmianie. Dlatego też problem "Solidarności" nie jest jej zupełnie obojętny i może być rozpatrywany w dwóch kategoriach. Po pierwsze, w formie jakiejś reaktywacji Związku, po drugie, pozyskania dla siebie poparcia poszczególnych uczestników elit "Solidarności".

W pierwszym przypadku racjonalny argument przemawiający za takim rozwiązaniem jest następujący: ruch jest słaby, uczestnicy są zniechęceni, istnieją wewnętrzne antagonizmy, a więc nawet po reaktywowaniu "Solidarność" nie byłaby w stanie, przynajmniej w krótkim czasie, odzyskać swej prężności z lat 80-81, zresztą tą ewentualną prężność można by z góry ograniczyć w warunkach negocjacji. Jakie korzyści mogłoby przynieść władzy takie rozwiązanie? Moim zdaniem wcale nie takie małe. Po prostu podnieść jej prestiż międzynarodowy i wewnętrzny. Stworzyć kanał do komunikowania się że społeczeństwem. Uzyskać jakąś siłę społeczną, która mogłaby się stać promotorem reformy gospodarczej i która stanom wiłaby legitymację podczas starań o kredyty międzynarodowe. Milion uchwalony przez kongres odczytywałbym na miejscu władzy właśnie w ten sposób. Dodajmy, że gorbaczowowska pierestrojka wydaje się stwarzać władzy takie możliwości. Tak, że korzyści nie są dla władzy wcale takie małe, a zagrożenie, jakie mogłaby stanowić "Solidarność" bardzo nieduże.

Dlaczego więc władza jest mało skłonna do takiego rozwiązania? Dlaczego tak uparcie walczy z "Solidarnością", ściga wszelkie jej przejawy i symbole? Dlatego, że podejmując tego typu dialog podważyłaby swój prestiż wobec tych grup społeczeństwa, które stanowią jej dotychczasową bazę - aparatu, policji, wojska, a to jest na razie jedyne jej wsparcie. Oczywiście w trudnej sytuacji władza i na to by się zapewne zgodziła, ale do tego celu "Solidarność" musiałaby być partnerem, który może stanowić oparcie i zrekompensować straty wewnątrz własnego obozu.

Drugi argument przejawiający przeciw takiemu rozwiązaniu, to fakt, że władza ma, lub raczej sądzi, że ma, inne możliwości odbudowania swego prestiżu, a więc Kościół, a więc poszczególne elity opiniotwórcze, a więc korektura niektórych nieistotnych z punktu widzenia władzy, a bardzo drażniących społeczeństwo ograniczeń, np. "białe plamy".

Ten stan rzeczy będzie trwał i będzie zależał od sytuacji i siły partnerów ewentualnego dialogu. Władza zresztą zdaje sobie z tego sprawę i jak już powiedziałem w swej polityce represji stara się szczególnie nie atakować i nie antagonizować elit "Solidarności". W przypadku buntu społeczeństwa, strajku, nim ponownie wyprowadzi czołgi na ulicę, wolałaby móc skorzystać z poparcia jakiegoś autorytetu, a do tego stanowczo jednak bardziej nadaje się Wałęsa, Bujak czy Frasyniuk, niż np. któryś z kościelnych hierarchów, czy zasłużonych profesorów. Tylko, że w momencie krytycznym cena przywódców może się okazać za wysoka i dlatego korzystniejsze dla władzy byłoby pozyskanie ich teraz, kiedy cały Ruch ogarnięty jest apatią i niewiarą. Tak więc o ile wizja negocjacji wydaje się w tych warunkach nie do przyjęcia dla władzy, to równocześnie nie jest możliwe pełne zerwanie kontaktów i niedostrzeganie ciągle jeszcze znacznego potencjału tkwiącego w "Solidarności" jako Związku i jako idei.

Można więc próbować przenieść te kontakty ze sfery negocjacji pełnomocnych przedstawicieli stron w sferę kontaktów nieoficjalnych, w sferę tajnej dyplomacji, w takim wypadku władza ma zawsze zapewniony sukces. Bo po pierwsze, wykazuje swą otwartość i wiarygodność nawet dla przedstawicieli opozycji, po drugie podważa w oczach społeczeństwa ich autorytet, zyskuje pośredni wpływ na rozwój i strategię Ruchu, osłabia jego spójność, zasiewa nieufność. Rozwiązaniem, moim zdaniem, optymalnym dla władzy byłoby na koniec skonstruowanie z działaczy opozycyjnych licencjonowanego tworu współpracującego z władzą. Koncepcja taka nie jest naszym władzom historycznie obca.

I taka oto może być, bo nie musi, wizja dialogu z "Solidarnością" ze strony władzy.

A jaka jest nasza wizja? Co moglibyśmy w nim zyskać, a co stracić? Zyskać moglibyśmy w nim wiele, bo możliwość jawnej, legalnej działalności trudno przecenić. Społeczeństwo w dłuższych okresach czasu może działać tylko przez instytucje jawne. Dowiódł tego stan wojenny, który masy członkowskie NSZZ "Solidarność" zaprowadził nie do konspiracji lecz do kościoła. Nie jest możliwy masowy ruch podziemny, a bez masowego ruchu nie jest możliwe zorganizowanie społeczeństwa, umożliwiając mu wpływanie na losy kraju i niemożliwa jest społeczna podmiotowość. Tak więc doprowadzenie do takiego kompromisu byłoby korzystne i dla "Solidarności"- i dla społeczeństwa.

Jednakże skoro już mówimy o kompromisie, to warto zapytać o jego granice. Na pewno reaktywowanie "Solidarności" tak, reaktywowanie "Solidarności" na szczeblu zakładowym również, ale jak dalece dopuszczalne są ingerencje władz w niezależność Związku, w jego statut, władze? Myślę, że na tyle, na ile nie godzą w jego tożsamość. Gdyby na przykład mogła zebrać się Komisja Krajowa i uchwalić, że się rozwiązuje, a na to miejsce powołuje komitet założycielski Niezależnego Związku Zawodowego „CSONRADILOS” i organizuje zjazd delegatów nowego związku, to sprawa byłaby dla wszystkich oczywista i nie kontrowersyjna, tożsamość byłaby zachowana. Jednakże obawiam się, że właśnie ta tożsamość i jednoznaczność ideową jest podstawową przeszkodą na drodze do zaakceptowania istnienia Związku.

Jest jeszcze możliwość, że "Solidarność" się zlikwiduje, a na jej miejsce zostanie przywrócony pluralizm związkowy. Praktycznie, myślę, że dziś jedynie ta opcja może być brana pod uwagę. Spróbujmy się więc nad nią zastanowić.

Niewątpliwie prowadzi ona do rozszerzenia społecznej aktywności i otworzenia przed nią nowych dróg rozwoju. Ale cena płacona za to jest bardzo wysoka. Bo, po pierwsze, moralna dwuznaczność. Kto niby miałby moralne prawo o tym zadecydować? Lech Wałęsa, Bujak, Frasyniuk? A dlaczego nie Jurczyk, Gwiazda, Seweryn Jaworski, czy jeszcze parę tysięcy osób, które sobie przesiedziały, w więzieniu za "Solidarność"?

Nie neguję niczyjego prawa do wybierania własnych dróg aktywności społecznej, dróg samorealizacji. Uważam, że mam prawo w pewnym sensie powiedzieć: "ja Zbigniew Romaszewski dość już mam tego marazmu, rezygnuję z działalności w "Solidarności" i podejmuję starania u władz na rzecz utworzenia nowego związku, bądź ruchu na rzecz...". Takie prawo na pewno mam. Takie prawa ma chyba Wałęsa również, choć poza tym że jest zwykłym człowiekiem (co wytyka mu Rzecznik), pełni również funkcję pewnego symbolu. Ale chyba nikt nie ma prawa powiedzieć, że Związek to ja, rozwiązuję go i zaczynam coś nowego. Zresztą podjęcie takiego kroku mimo szkód, jakie wyrządziłoby "Solidarności", nie byłoby do końca, jak to mawiają prawnicy skuteczne, gdyż aktywna część uczestników Ruchu nie pogodziłaby się z tym i taka szczątkowa, zdziesiątkowana "Solidarność" trwałaby sobie nadal. Tak więc od kwestii dwuznaczności moralnej przeszliśmy do problemu społecznego pożytku. Otóż społeczna korzyść takiego rozwiązania byłaby bardzo mizerna, nowy związek, czy ruch pozbawiony autorytetu "Solidarności" utraciłby jednocześnie atrakcyjność dla społeczeństwa i tym samym dla władzy. Społeczeństwo może przyciągnąć sukces, a omówione wyżej rozwiązanie stanowiłoby dla wszystkich widomy dowód klęski "Solidarności". Na dodatek moralna dwuznaczność takiego rozwiązania odebrana, i słusznie, jako próba manipulacji, spowodowałby nieufność, społeczeństwa i przekreśliłaby wszelkie pozytywne dla niego skutki, postawiłaby nowy twór w jednym szeregu z PRONem i OPZZem.

Sytuacja taka byłaby dużo gorsza od sytuacji, np. towarzystw gospodarczych, czy grupy "Respublica". O tych inicjatywach społeczeństwo wie mało, jest nieufne, ale przygląda się im ciekawie. Problem związków zawodowych, w których członkowie są pozbawieni, wpływu na decyzje władz, zna już od ponad 40 lat i ma nawet na tym punkcie pewne uczulenie.

W ogóle sprawy nowych inicjatyw mają to do siebie, że muszą dojrzewać latami. Naprawdę szczerze życzę i autorom i sobie, żeby towarzystwa gospodarcze uzyskały rangę Opus Dei we frankistowskiej Hiszpanii, a "Respublica" stała się nowym "Po prostu", ale nie oczekuję tego w ciągu najbliższych lat. W najbliższym czasie "Solidarność" pozostanie jeszcze ciągle ośrodkiem (szkoda, że słabnącym) najsilniej przemawiającym do społeczeństwa, najlepiej wyrażającym jego aspiracje. Być może nie widać tego z perspektywy Nowego Światu, ale może właśnie dlatego, aby to stwierdzić, warto czasem wyjechać i zobaczyć, jaka jest Polska.

Jakie proponuję rozwiązania? Oczywiście porozumienie się z władzami, ale w takiej sytuacji, w której "Solidarność" będzie rzeczywistym ruchem, w której będzie mogła stanowić bazę dla reform społeczno-gospodarczych, w którym będzie miała do zaoferowania władzy coś więcej niż nową porcję autorytetów do zdewaluowania w ciągu najbliższych lat.

Trzeba budować Ruch

Tak więc, aby móc sensownie negocjować, trzeba budować Ruch.

Czy to jest możliwe? Twierdzę, że tak i dlatego tak bardzo przeraziła mnie decyzja w sprawie miliona dolarów wyraźnie preferująca techniczne interesy lobby negocjatorów w stosunku do potrzeb Ruchu.

Czy w Ruchu jest dobrze, czy źle. Myślę, że raczej źle, ale przede wszystkim trudno i to jest to, co powoduje zniechęcenie i skutkuje właśnie tym "raczej źle".

Aktywność społeczna spada. Formy działania są ciągle te same. Msza, demonstracja, gazetka rzadziej ulotka, napis. Wszystko tak samo bezskuteczne, tak samo skazane na niepowodzenie. Powoduje to odwrót od zainteresowania Ruchem, odwrót od zainteresowania bezpośrednimi działaniami na rzecz społeczeństwa, na rzecz członków Związku. Animacja Ruchu zaczyna przerastać ludzkie możliwości, talenty, charaktery. Rodzi się potrzeba ucieczki w stronę abstrakcji, uogólnień, politykowania. Ile to artykułów poświęconych problemom Ruchu wydrukowała prasa podziemna? Prawie wcale. A przecież jest o czym mówić. Nawet kiedy Ruch przeżywa swój kryzys, można w dyskusji poszukiwać sposobów jego przełamania, a problemów są przecież dziesiątki. Na przykład drożejące w zastraszający sposób wydawnictwa. Już dziś młodego inteligenta nie stać prawie na dostęp do wydawnictw książkowych, miesięczników. Najlepszym dowodem, że stan jest alarmujący, może być chyba to, że władza przestała się tym problemem interesować w takim stopniu, jak dawniej. Jedni mówią, że ten stan jest po prostu nieuchronny, inni, że wynika on z nadmiernych zysków wydawnictw. Można ruch wydawniczy subsydiować, ale jest on już teraz subsydiowany. Więc albo zwiększyć subsydia (patrz milion), albo zmienić ich system. Przenieść je na przykład do kolportażu i subsydiować nabywcę. No tak, taka wersja że kalkulując godziwy zysk wydawnictwa drukują, natomiast klient przy kupnie korzysta z rabatu jest też do pomyślenia. Można bardzo dużo dyskutować o tym, jakie powinny być subsydia, na jakie wydawnictwa, ale takiej dyskusji nie ma. Stan obecny grożący w konsekwencji zadławieniem ruchu wydawniczego trwa i jest traktowany jako zło konieczne.

Weźmy np. problem reformy, owszem, został podjęty przez Związek, ale w jak generalnej formie. Dokument "Stanowisko NSZZ "Solidarność" w sprawie sytuacji i kierunków przebudowy gospodarki polskiej" jest bardzo i to rzeczywiście bardzo dobry i sądzę, że celowy. Ale jakie jest jego znaczenie dla społeczeństwa, dla Ruchu? W związku z tym, że nakład jego jest odpowiednio mniejszy, to dotrze on do mniejszej ilości czytelników niż np. artykuły Surdykowskiego czy Skalskiego w "Tygodniku Powszechnym" lub dyskusja toczona w "Polityce". Myślę, że naprawdę mało jest robotników, którzy się z tym dokumentem zapoznali. Przez to inicjatywa jest chybiona, niedokonana. Nie została poparta akcją artykułów, bądź ulotek popularyzujących w jasnej, krótkiej formie postulaty "Solidarności". Nie podjęto trudu przełożenia zawartych w dokumencie tez na proste, zrozumiałe dla wszystkich postulaty. Robotnik może podjąć nawet strajk w sprawie 21 gdańskich postulatów, ale jest bezbronny wobec szesnastostronicowego dokumentu petitem.

A czy reforma jest rzeczywiście na tyle abstrakcyjna, że nie ingeruje w bezpośrednie interesy związkowca? Nie, wręcz przeciwnie, niesie ze sobą cały szereg niebezpieczeństw, na przykład potwierdzone przez projekt nowelizacji kodeksu pracy ograniczenie ochrony pracowniczej i zapowiedź redukcji. Czy związek ma wypracowane w tej sprawie stanowisko? A może po prostu rzucić hasło: "każdy zredukowany w wyniku reformy pracownik ma prawo da przekwalifikowania się na koszt zakładu pracy otrzymując przez cały czas pobory, bądź do uzyskania odszkodowania pozwalającego mu na otworzenie własnego przedsiębiorstwa usługowego". A może niezależnie od postulatów, można by założyć bank udzielający zwalnianym robotnikom kredytów. Tego rodzaju postawa przyciągałaby do "Solidarności" na pewno więcej ludzi niż same deklaracje, oczywista, że do tego potrzeba znacznie więcej niż milion dolarów, ale żeby potrzebować więcej trzeba najpierw mieć pomysł, jak działać, mieć wiarę w słuszność podejmowanych działań. To bardzo rozszerza wyobraźnię.

A może podyskutować o strukturze Ruchu, może jest ona anachroniczna i nie odpowiada naszym możliwościom? Może skoro jest nas tak mało, odejdźmy od akcentowania autonomii regionalnej i spróbujmy podziałać w skali całego kraju nad rozwiązaniem pewnych konkretnych, ale to konkretnych problemów. Komisja Interwencyjna nie ma tu oszałamiających, ale w każdym razie obiecujące rezultaty. A jeśli chodzi o problemy, to proszę bardzo, np. BHP. Ale nie to od szczoteczki do zębów i pasty, tylko to, które mogą naprawdę zbulwersować i przyciągnąć ludzi. Nie ma tygodnia, by w kopalniach nie ginęli górnicy. To, co słyszałem w Jastrzębiu, stawia włosy na głowie. I co w tej sprawie Związek? Kondolencje (aby czy zawsze?) i krytyka władz. To naprawdę za mało. Rozumiem, że nie poradzi sobie z tym problemem sam Tadek Jedynak na Śląsku, ale jeśli włączyłby się do tego Władek Frasyniuk z Wałbrzychem i Lubinem, jeśli dołączy Kraków ze swoją AGH, jeśli poprze to Warszawa ze swoim dostępem do środków masowego przekazu, to może dałoby się coś zrobić, by nie ginęli ludzie. Może powołać komitet do walki z wypadkowością w górnictwie i rozpocząć działania? A jakie? Po pierwsze zebrać informacje o stanie poszczególnych kopalń i nie ograniczyć się do raportu, że jest źle, tylko walczyć. Rozrzucać ulotki informacyjne po kopalniach i po domach, uruchomić radio, malować napisy. Ale znowu nie ogólnikowe, że "Solidarność zwycięży!", ale np. "Ostrzegamy! Na pokładzie takim a takim poziom metanu przekracza dopuszczalne normy. "Solidarność'". Na pewno na początku będzie nam takich ścisłych informacji brakowało, ale gdy zaczniemy działać, dotrą do nas informacje, zjawią się nowi ludzie. Zyskamy społeczną sympatię i aktywność. Tylko działanie, a nie bezpłodne politykowanie i stagnacja przyciągną do nas ludzi.

Albo z innej beczki, skoro przy milionie padły słowa: fundusz socjalny, to dlaczego by w zakładach pracy nie zorganizować wakacji dla dzieci? Wraz z obniżającą się stopą życiową ogromne ilości ludzi musiały zrezygnować z wysyłania dzieci na wakacje, wynika to nawet z oficjalnych statystyk. Owszem, częściowo zajmuje się tym Kościół, ale to, po pierwsze, i tak nie wypełnia luki, a po drugie - Kościół to jednak wcale, nie to samo co "Solidarność" w zakładach pracy. Jasne, że tam, gdzie się Kościół nas nie wstydzi, moglibyśmy współpracować i partycypować w wydatkach. Ale moglibyśmy po prostu w zakładach pracy bądź wśród znajomych zebrać trochę dzieci i wyjechać na wieś. Dlaczego rezygnujemy z oddziaływania na młodzież? Dlaczego nie chcemy sobie zaskarbić wdzięczności rodziców poprzez to, że coś dla nich robimy? Dlaczego rezygnujemy z rozwijania tą drogą współpracy między regionami i współpracy z Solidarnością Rolników Indywidualnych? Dlaczego nie podejmujemy takich działań? Bo są trudne? Ale tak się zawsze w życiu składa, że wszystko, co łatwe, zrobili już inni przed nami, a nam pozostają tylko rzeczy trudne.

Dla miłośników abstrakcji też mam propozycję, może by tak spróbować zacząć opracowywać nową Konstytucję. Pewno jednej się nie uda, bo dzięki Bogu zachowały się jeszcze w tym kraju różnice poglądów, ale można sformułować kilka projektow, warianty, potem można się spotykać, dyskutować, zmieniać, wprowadzać poprawki, a na koniec przeprowadzić choćby mini referendum. Udało się 3x5, mogłoby się i to udać. Tylko, ile by to wymagało pracy, ile aktywności z naszej strony, ażeby z takim problemem dotrzeć faktycznie do społeczeństwa. Ale za to jak wzrosłaby świadomości jak wzrósłby prestiż "Solidarności".

Działanie ma to do siebie, że wymaga ciągle nowych dróg, ciągle nowych propozycji. Siedząc nad tą kartką papieru rzuciłem już ich kilka, zdaję sobie sprawę, że to tylko niektóre możliwości, ale przecież poza mną jest jeszcze w Ruchu paru ludzi. Zacznijmy się zajmować Ruchem, a nie samą "polityką", podyskutujmy na ten temat w prasie.

Pułapki konspiracji

Ponarażałem się już tylu wybitnym osobom, że podejmę jeszcze jeden niepopularny temat, a mianowicie konspirację. Oczywiście zaznaczam na początku, żeby uniknąć nieporozumień, że to co poniżej, nie dotyczy wydawnictw, kolportażu, radia czy grup ulotkowych ale dotyczy wszystkich pozostałych. Na obecnym etapie konspiracja stanowi hamulec Ruchu, hamulec, który powinniśmy odrzucić. Na pewno powinniśmy starać się zapewnić coraz większy margines bezpieczeństwa naszym członkom i nad tym należy się zastanowić, natomiast nie powinniśmy hołdować złudnemu bezpieczeństwu "tajności". Prawie wszyscy tajni dla społeczeństwa, którzy mogliby być dla niego wzorem postawy, których działalność sumowałaby się na wspólny, wysiłek i obraz "Solidarności", są dla policji de facto jawni. Gdyby na przykład doszło do aresztowań jak w grudniu 1981, w celach obok siebie bez żadnego rozgraniczenia siedzieliby jawni i tajni działacze. Konspiracja nam się po prostu nie opłaca. Tylko przykład i jawne zajmowanie się problemami społeczeństwa może przyciągnąć ludzi. Zresztą, jeśli organizuję kolonie dla dzieci, jeśli zajmuję się BHP, praworządnością, bądź ekologią, działam dla pożytku społeczeństwa - dlaczego miałbym być tajny? Bo tak jest wygodnie władzy?

A ile stąd problemów przy budowaniu demokracji wewnątrzzwiązkowej. Okazały, się one już w zeszłym roku i nie zostały dotychczas rozwiązane. Ot, chociażby sprawa TKK i miliona. Czy naprawdę TKK, rzekoma władza Związku w podziemiu wyrzekła się pieniędzy? Już kto jak kto, ale TKK odpowiedzialna właśnie za Ruch, powinna najlepiej wiedzieć, jakie to niesie za sobą niebezpieczeństwa. I nie zareagowała? Kto może wiedzieć, czy zareagowała, czy nie. A jeśli nawet, to co by miało z tego wynikać? Regiony zapewne są bogate i nie było powodu do protestu, ale gdyby był, jaka byłaby skuteczność tego protestu wobec stanowiska Wałęsy i jego środowiska, lub stanowiska TRS i środowiska warszawskiego? Odpowiedzmy sobie szczerze - żadna. I TKK zdaje sobie z tego sprawę. A władza, która nie jest w stanie skutecznie przeprowadzać, swego stanowiska, nie jest władzą, a jedynie fasadą firmującą czyjeś decyzje. Uważam, że stan taki jest niezdrowy i uniemożliwia podejmowanie już nie tylko demokratycznych, lecz chociażby, sensownych decyzji leżących w interesach Ruchu.

Niedobre skutki opcji politycznej

Preferencje, jakie uzyskała opcja polityczna, są po prostu przerażające. Jestem święcie przekonany, że żadna z osób uczestniczących w podejmowaniu tej decyzji nie zadała sobie pytania, jakie są rzeczywiste potrzeby finansowe Ruchu, w jakim procencie są zaspokajane, które inicjatywy cierpią na niedosyt pieniędzy, jakie dodatkowe inicjatywy można by za nie podjąć. Zresztą zapewne nie potrafiłaby na te pytania odpowiedzieć. I jeszcze jedna sprawa: czy to tylko w tym roku, czy już na zawsze rezygnujemy z pieniędzy? Bo teraz to jakoś przetrzymamy, ale jeśli na zawsze, to oznacza to. po prostu likwidację Ruchu. Takich pytań nikt sobie chyba nie stawiał, fascynacja aspektem politycznym była tak wielka, że problem Ruchu w ogóle nie był brany pod uwagę. Jest to bardzo niepokojące, jako symptom polityki, która w ogóle nie potrzebuje Ruchu, ba, polityki, dla której Ruch stanowi swoistą zawadę. Aby nie był zbyt aktywny, aby nie zbyt liczny, aby odcięty od możliwości decyzyjnych.

Z przykrością muszę powiedzieć, że obserwowałem te tendencje już od pewnego czasu na przykładzie stosunku do Komisji do spraw Interwencji i Praworządności, ale składałem je na karb osobistych nieporozumień i animozji. Dziś wydaje mi się to być również jakimś wyrazem generalnej strategii.

Komisja Interwencyjna przyjęła sobie za cel możliwą do zapewnienia ochronę działaczy i sympatyków Związku przed represjami. Jak dotąd, chociaż nie zrealizowaliśmy wielu możliwych celów, udało się nam zrefundować wszystkie skonfiskowane samochody i zrekompensować straty wynikłe z grzywien w jakichś 85-90% przypadków (Przypis autora: Dotyczy to oczywiście tych przypadków, w których działacze musieli grzywny opłacić, bo są i tacy, którzy tego po prostu z przyczyn zasadniczych nie robią.), (resztę stanowią środki zakładowe, regionalne, bądź charytatywne). Przyczyniło się to niewątpliwie do przełamania paniki, jaka powstała po nowelizacji kodeksu wykroczeń, dała członkom i sympatykom Związku przekonanie, że w biedzie nie pozostaną sami. Dziś każdy wie, że gdy spotka go grzywna za działalność, to zostanie mu ona zwrócona i z mniejszym ryzykiem podejmuje działanie.

Tak wiec można by myśleć, że jak na początek to dużo i pewnym zaskoczeniem było dla mnie, że przy dużym entuzjazmie, z jakim inicjatywa została przyjęta przez działaczy, towarzyszył jej stały sceptycyzm ze strony szeroko rozumianego kierownictwa Ruchu. Nigdy nie interesowano się, na przykład, czy nam starczy pieniędzy, na jak długo i co dalej? Pieniądze na działalność Komisji dawał Polski Fundusz Przedsiębiorczości. W końcu PFP to dość niewielka inicjatywa i wcale nie tożsama z "Solidarnością" jako związkiem. Te problemy jakoś nikogo nie interesowały i nie bardzo było o tym z kim mówić.

Jest jeszcze taki niezwykle ważki i nierozwiązywalny probierni jak problem zwolnień z pracy. Jest to czynnik, który chyba nawet silniej niż kolegia blokuje działalność Związku, a w szczególności na terenie zakładów pracy. Co ma się stać z działaczem, który z awanturą lub bez w ramach np. "reorganizacji" zostanie wyrzucony z pracy, kto przyjdzie z pomocą jemu i jego rodzinie? Jak ma działać Związek na terenie zakładu, jeśli swoim działaczom nie dał w tej sprawie żądnej rękojmi? Jak ma się na terenie zakładu pracy zakorzenić, jak rozwijać? To przecież nie kwestia ideologiczna, lecz praktyczna.

Podobnie jak w sprawie kolegiów powinno tu istnieć jednoznaczne uregulowanie. "Każdy, kto ze względu na swą postawę polityczną, działalność związkową, lub samorządową, przeciwstawianie się krzywdzącym załogę decyzjom dyrekcji, został wyrzucony z pracy, może liczyć na rekompensatę ze strony Związku w postaci pełnych poborów wraz z nadgodzinami, premiami itp. przez okres pół roku. Po tym czasie w wypadku udowodnionego złośliwego odmawiania zatrudnienia rekompensata może być rozciągnięta na dalszy okres". Czy ktoś z Państwa ma wątpliwości jak taki krok zwiększyłby zainteresowanie "Solidarnością" w zakładach pracy? Ale wymaga to nie tylko dobrych chęci, ale właśnie pieniędzy i pieniędzy. Trzeba wiedzieć, czy się temu zobowiązaniu podoła.

Co do mnie, chwilowo nie będę rozważał szans i warunków porozumienia z władzami, tylko zajmę się tym, żeby potrzebne pieniądze zdobyć, może od bogatego kierownictwa Związku, może skądinąd. W każdym razie mam nadzieję, że jeszcze w tym roku będę mógł Państwa poinformować o pozytywnym załatwieniu tej sprawy i podjęciu przez Komisję Interwencyjną nowych zadań i nowych zobowiązań.

Tym optymistycznym akcentem kończę ten nieco gorzki artykuł z przesłaniem, że można działać i trzeba działać.

Po co go napisałem narażając się różnym osobom i instytucjom? Napisałem go między innymi dlatego, ponieważ uważam, iż ogromna ilość kolegów, których może tutaj dotknąłem, a z którymi prowadziłem wspólną walkę o wspólne cele, i z którymi siedziałem w więzieniu, może w powodzi frazesów nie dostrzegać nawisłych nad Związkiem niebezpieczeństw.

Zbigniew Romaszewski, przewodniczączy
Komisji Interwencji i Praworządności
NSZZ "Solidarność"

Warszawa, wrzesień 1987 roku